Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2011-10-03 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3477 |
P O W R Ó T
To już moja stacja, przytulona nieśmiało do pagórka, za którym niedaleko jest nasze jezioro. Tu nauczyłem się pływać i nurkować w głębinach końskich dołów. Na półwyspie porośniętym lasem kryje się szlosberg, gdzie pod ziemią schowane są fundamenty grodu i groby średniowiecznych rycerzy, nie tylko Prusów i Krzyżaków, ale podobno nawet Wikingów. Nie patrzę nawet na resztowkę, gdzie po prawej rozpanoszyła się Gminna Spółdzielnia. Na lewo widać wieżę kościoła, za nim kryje się moja pierwsza szkoła, sklep, sołtys, u sołtysa biblioteka i punkt unasiennienia.
Zdałem maturę i oto ze słonecznych wzgórz wiedzy oraz miejskiego leniuchowania, schodzę w dolinę ludzkiego potu. W samym środku świata, półtora kilometra od stacji jest dom schowany za wzgórzem, pomiędzy ciemnymi słupami topoli. Wiosną zawsze cały tonie w białym puchu kwiatów.
Na polnej drodze ślady. Tędy ojciec, prawdziwy poeta, który nigdy nie musiał chodzić do szkoły, szedł każdego dnia bez słowa, by objąć swoje królestwo tych kilku, jedynych na świecie, hektarów. Nigdy niczego nie nauczył się przez całe długie życie, poza ciężką pracą. Gdy ojciec wchodził do ogrodu i niczym kapłan stąpał dostojnie i cicho w obłoku dymu, dookoła niego wirowały, jakby w jakiejś dziwnej ekstazie, roje pszczół.
Gdy ściskał mnie ręką kanciastą jak kawałek deski, czułem się prawdziwszy niż byłem i nigdy nie zapomnę smaku potu, który czułem w jego ustach. Ojciec, cały czas w kieracie przyrody sypał wielką górę. Nieraz widziałem jak ją przerastał, to znów ona jego. Nawet oddychając, ojciec jakby starał się nie zabierać powietrza nikomu, kto bardziej potrzebuje. Rósł tak przez całe życie, dopóki już na zawsze nie wciągnęły go koła w jego własną górę zboża, sięgającą gwiazd.
No i wchodzę w tamten stary dom. Słychać jak coraz mocniej skrzypią schody na strych, gdzie latem pomiędzy firankami otwartego okna w jedynym pokoiku wlatują nocami tysiące szarych motyli. Ten pokoik był latem, podczas wakacji, moją nocną samotnią i czytelnią. Jesienią strych pokryty jest cały pagórkami zboża, niczym nadmorskimi lub pustynnymi wydmami. Za drewnianymi krokwiami poutykane obręcze, młynki, latarnie, moździerze,części kołowrotków – lichtarze dostojnego kiedyś świata. Piwnica pachnie zawsze sytością i dostatkiem, czyli ziemniakami. W spiżarni aż ślina cieknie, tak w drewnianych beczkach kisną ogórki i kapusta. Sień jest jak czyściec przed chłodem lub spiekotą.
Pośrodku wielkiego rondla kuchni babcia Celestyna, w wiecznie kolorowej chustce, wciąż coś snuje przy kołowrotku. Ciocia Klimcia na drutach sztrykuje i ceruje swetry, szaliki, rękawiczki i skarpety. Mama z brzucha chlebowego pieca wyciąga gorące podpłomyki i polewa je zimną, gęstą jak śnieg, śmietaną. Jakby przygnany niespokojnymi wichrami, kołysząc się na boki niczym pirat, utrudzony całodzienną walką z oceanem pola, wkracza na pokład domu ojciec. Mocno zatrzaskuje za sobą, szalejące coraz bardziej wkoło naszego domu, żywioły. Potem pod ognistym spojrzeniem lampy naftowej, długa ciepła kolacja. Gorąca prosta modlitwa. Wreszcie sama noc staje się oceanem. Bogiem. Panem najgłębszego snu.
ratings: perfect / excellent
Zapachniało mi moją wsią. Pięknie!
ratings: perfect / excellent