Author | |
Genre | humor / grotesque |
Form | poem / poetic tale |
Date added | 2018-05-02 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1023 |
Prolog
Za siedmioma górami,
za siedmioma lasami,
między blatem kuchennym
a brudnymi garnkami,
śród znoju codzienności,
w swej (z wyboru?) niedoli,
w swym się nurza cierpieniu,
jak to w serduszku boli,
kłuje, mierzi, zabija –
cały czas o tym myśli,
bezowocnie szukając
z bycia sobą korzyści.
A miało być jak w bajce,
a miało być tak pięknie…
Nikt nie zdołał jej ostrzec,
że bańka złudzeń pęknie –
z wielkim hukiem, bez znaku
ostrzeżenia, tak nagle,
zanim na dobre marzeń
rozwinęła swych żagle.
– O kim mowa? – ktoś spyta.
Już się spieszę, uprzedzam
jednak przed dyskomfortem –
nieprzyjemna to wiedza –
bo to żywot niewieści,
biedna wręcz egzystencja,
gorzki kawałek chleba
i na dramat potencjał.
Dramat pełny, życiowy,
co o rozpacz przyprawia
i o mocny ból głowy,
gęsią skórką ozdabia
całe ciało człowieka,
który się wsłuchać gotów
w żywot świętej za życia,
by uniknąć kłopotów,
jakich sobie nagrała
podczas rojenia transu
nasza wszystkich mateczka,
Matka Polka z awansu.
Część I
Gdy słoneczko ranne wstało,
promieniami zaglądało
swymi do ich domu okien.
Do powstania nakłaniało
wszystkich bloku domowników
mimo dnia tego, soboty,
mimo mrozu za oknami:
– Czas się zabrać do roboty!
Żyjąc w takim przekonaniu,
budzi się o szóstej rano
świątek – piątek czy niedziela,
robiąc codziennie to samo.
To mateczki imperatyw.
Czy ten rozkaz jej wpojono?
Nauczono ją wszak w domu,
jak być doskonałą żoną?
Czyli kuchtą i sprzątaczką,
no i matką trochę jeszcze?
W każdej z tych ról też spełnioną,
chociaż to już niekonieczne?
Dla lepszego zrozumienia,
skąd pokory w niej jest tyle,
lekcję historii rodzinnej
urządzimy sobie chwilę.
Jak żyć, uczą nas przodkowie –
czasem cenny to jest spadek,
czasem przeklęte dziedzictwo.
Przykład drugiego dał dziadek,
w zarabianiu na rodzinę
jedną widział swą powinność.
Reszta musi się ułożyć,
jeśli nie, być temu winną –
rolą główną jest kobiety,
(a jej grzechem pierworodnym –
syna nie móc mu porodzić,
w czym ród cały męski zgodny).
I nieważne wtedy było,
jak się później okazało,
że od samca płeć zależy.
Za wypadek winę całą
wziąć na siebie – chcąc czy nie chcąc
(nie było dyskusji wtedy) –
przyjąć musiała bezwiednie
bądź napytać sobie biedy.
Za tym razem najważniejszym,
dla babuszki na nieszczęście,
córki pierwszej narodziny
z chłodnym dziadka się przyjęciem
spotkały, lecz otrząśnięciem
szybkim, bo „wciąż jest nadzieja!”.
Ledwie babcia sił nabrała,
już dzieciątko miała w trzewiach.
Dziewięć to miesięcy nerwów
dziadkowi ponownie zjadło,
a że los bywa pokrętny –
córkę drugą mieć przypadło.
Bez powodzenia chciał ukryć
Na twarzy niesmaku wyraz,
szturchnął panią akuszerkę,
babci kazał wstawać z wyra
i w te pędy do obiadu –
stolik sam się nie nakryje.
Nie znał dziadek zlitowania.
– Mężu! ja się z bólu wiję! –
odważyła się odezwać.
Więc za przejaw heroizmu
mąż do piersi ją przytulił
(jakby w geście altruizmu
poświęcając swoją dumę
na potrzeby nagłej chwili),
by kobietę udobruchać,
by rozmiękczyć, by ją zmylić.
Po policzkach też pogładził,
włosy palcami rozczesał,
wziął na ręce roztrzęsioną,
zmianę na klęczkach obiecał
w traktowaniu swej połowy
lepszej – tak stwierdzić należy.
Zbadać ten powinien głowę,
w zmianę chłopa kto uwierzył,
bo jak światem świat nam stoi,
nie zatrzęsie się w posadach
jedno prawo i porządek,
jedna samcza – ba! – zasada,
że należy: spłodzić syna,
drzewo zasiać, dom postawić,
w przypadku niepowodzenia –
wstydu wśród innych nabawić...
Kto i kiedy to ustalił?
Skąd się wzięło to wierzenie?
Można głowić się bez końca...
Jakie to ma wszak znaczenie
dla tych matek nieszczęśliwych
z ciemnogrodem za mąż poszłych?
Ambicji ewolucyjnych –
im ponosić wielkie koszty.
Do trzech razy sztuka – mówią...
Tak i w tej historii było.
Dla mateczki swej na zgubę
trzecie dziewczę się powiło.
Ledwie nóżka wystąpiła
z brzucha wykończonej matki,
wszyscy w izbie już wiedzieli,
jak potoczą się wypadki.
Osłoniła babcia dziecię,
starsza siostra młodszą siostrę,
akuszerka szybko zwiała,
bojąc się reakcji ostrej.
A tu wielka niespodzianka –
żadna przemoc chłopu w głowie.
Nachylił się, szepcząc żonie:
– Proszę, posprzątaj po sobie!
Kto to widział tak ubabrać
w jeden wieczór całą chatę?!
Ja nie będę ci zawadzał,
pić do karczmy idę zatem.
Jak pan każe, sługa musi,
babcia to pojęła wprzódy.
Śladu po niczym nie było,
kiedy wrócił chłop do budy.
Po miesiącach parunastu
już ostatnią podjął próbę.
Jeśli córka – dobrze wiemy,
czyją to oznacza zgubę.
Nie wprost powiem, że po wszystkim
prezent czekał babcię taki:
wiadro w łapę i kop w zadek –
w polu zrywała ziemniaki.
Dziadek musiał coś przeskrobać
w swoim poprzednim wcieleniu,
bo nie spłodził syna nigdy,
los nie ulżył mu w cierpieniu.
Babci zresztą też nie bardzo,
wszystko na niej się odbiło.
Jedna tylko jej nadzieja –
byle dziada się przeżyło.
Tak jak rzekła, wykrakała:
dziadek zapił się na amen.
Odetchnęła, wraz z nią córki,
że się w chacie skończył zamęt.
Próżno było na pogrzebie
szukać śladu łez strumieni.
Zamiast ładnego nagrobka
stertę dostał dziad kamieni,
bo każdemu według zasług,
niech się tutaj nikt nie burzy,
gówno chłopu – nie zegarek,
jeśli sobie nie zasłużył.
Babcia długo jeszcze żyła,
wiele szczęścia chwil zaznając,
wspominając bardzo rzadko,
nigdy się nie użalając.
Raz ją tylko zapytała
wnusia – nasza bohaterka,
bo ją własna, przyrodzona
ciekawość zżerała wielka:
– Babciu droga! Skąd ta siła,
by w niedoli ściskać wargi?
Nie załamać się, nie poddać,
nie powiedzieć słowa skargi?
W odpowiedzi usłyszała:
– Takie moje nastawienie,
że najlepszym przyjacielem
dla cierpienia jest milczenie.
Nie dałam sobie wyboru.
Czy zrobiłam dobrze? Nie wiem.
Tobie jednak, dziecko, radzę –
nigdy nie milcz, gdyś w potrzebie.
Inną zupełnie naukę
otrzymała od jej córki,
czyli od swej własnej matki,
która też nie miała z górki.
By się chronić przed błędami
jakie popełnili inni,
unikamy ich wyborów –
dokonujemy przeciwnych.
Szczerze wierząc w powodzenie,
w sukces powyższej strategii
wypieramy z naszej głowy
własnej możliwość tragedii.
Żeby tylko nie podzielić
losu matki! – to jej pewnik,
zamiast chłopa chciała pana,
więc się trafił pan „urzędnik”.
Urzędnik nie byle jaki –
stronnik życia bezpiecznego,
kontroler praworządności,
piewca ładu społecznego.
Ciężko robił na rodzinę.
Bardzo rzadko bywał w domu.
Gdzie pracujesz – zapytany –
żartował: – Po co to komu?
Przecież to trywialne rzeczy.
Nie chcę nikogo zanudzić.
Zbywał każde dociekanie,
aby podejrzeń nie wzbudzić.
Robił to wszak nieudolnie.
Efekt zyskiwał przeciwny –
nie unika odpowiedzi
ten, kto nie czuje się winny
lub przynajmniej podejrzliwy
co do działań swych słuszności.
Spokój znajdował sumienia
w pozorach obojętności
w stosunku do obowiązków
przydzielonych przez zwierzchników
(na początku, jak chciał wierzyć,
dobrej sprawy popleczników).
Robił to, co mu kazano:
wszystkich bacznie obserwował,
zapobiegał też wypadkom
i wybiórczo motywował.
Z ludźmi wieloma przystawał
bardzo różnych wręcz zawodów,
dostarczając im bez liku
do zwierzania się powodów.
Trzymał mocno z duchowieństwem
(lecz do kościoła nie chadzał)
i zupełnie jak duszpasterz
na właściwą naprowadzał
drogę, którym się zbłądziło.
Dobrą im wskazywał ścieżkę.
Opornym organizował
do internatu wycieczkę.
Zrobił jeszcze wiele kursów:
korektora listowego,
grupowego pacyfisty,
psychologa więziennego.
Trudno wszystkich się doliczyć,
lecz ważniejsze w całej kwestii
jest tu ustosunkowanie
żony do jego profesji.
Nie wzbudzała w niej podejrzeń
męża permanentna skrytość.
Na charakter to zganiała,
czasem wzbudzał nawet litość,
kiedy wracał wykończony
po dniu służby dla narodu,
lecz by martwić się czymkolwiek,
nie widziała tu powodu.
Kiedy w tamtych czasach w sklepach
pustką świeciły wystawy,
tej rodzinie nic nie brakło,
ani cukru, ani kawy.
Duma żonę rozpierała
z wielkiej męża zaradności.
Chłodne spojrzenia sąsiadów
na karb zwalała zazdrości.
Nic tu jednak nie trwa wiecznie
na tym ziemskim łez padole.
Nawet ten, co kontroluje,
może stracić tę kontrolę
nad rzeczami poza wpływem
ludzkiej przewidywalności.
Nic na zdrowie nie pomogą
kontakty i znajomości.
Diagnoza była jak wyrok –
aby zwyciężyć chorobę,
jedno tylko miała wyjście:
oddać piersi swej połowę.
Jakby tego było mało,
mąż do domu zaczął znosić
urzędowe obowiązki.
Można było długo prosić,
żeby przestał na nią krzyczeć,
za sprzeciw represjonować,
infiltrować jej znajomych,
korespondencję lustrować.
Niekompletność jej wyrzucać,
że „nie taką ją pokochał”,
że „już nigdy jej nie dotknie”,
krzyczeć: – Won z domu! Wynocha!
Posłuchałaby tej rady,
by uniknąć ciągu zdarzeń,
wskutek których jej zostawił
papilarne tatuaże
na jej szyi, twarzy, ciele...
Próżno wołała pomocy.
Kiedy zasnął – wzięła córkę,
pod osłoną zbiegła nocy.
Pora roku się zmieniła,
polityczny zmienił klimat,
okazało się po latach –
nie z tymi, co trzeba, trzymał.
Ślepa wiara go zgubiła
w niewłaściwe ideały.
Cały runął światopogląd,
tylko wyrzuty zostały.
Kiepskie jednak to lekarstwo
na problemy i na trwogę.
Zrobił to, co pozostało –
sprzedał sobie kulkę w głowę.
Pochowały go po kosztach
na cmentarzu komunalnym.
Skończył gorzej niż teściunio,
który również skończył marnie.
Dostał to, na co zasłużył.
Dobrze zrobiły kobiety,
bo nie może być wymówką
moralny analfabetyzm.
Żadne to wytłumaczenie:
tak kazali, taka praca.
Jeśli nie masz dość rozumu –
całe zło do ciebie wraca.
Nigdy nie milcz, gdy w potrzebie –
nauczyła ją jej babka.
Nie bądź błogą ignorantką –
nauczyła ją jej matka.
Wydawałoby się może,
gdy wśród takich pedagogów
wyrastała, o dziewczynę
martwić się nie ma powodów.
Dobrze jest na cudzych błędach
uczyć się, by czas oszczędzić
i zmarnować go na ogół,
by całkiem własne popełnić.
A dość prosty tego powód:
nieskończona jest ich pula.
Boleśniej tego doświadczy
ten, kto myśli, że to bzdura,
że oszuka przeznaczenie,
że na pamięć się nauczy,
że możliwość swej porażki
prawdopodobnie wykluczy.
Skończmy jednak z defetyzmem,
nie wybiegajmy do przodu,
póki co – wszystko w porządku,
martwić się nie ma powodu.
Fakt to jest niezaprzeczalny –
pomimo młodego wieku
trochę w życiu już widziała:
ile dobra jest w człowieku
i zła ile może drzemać –
a drugiego czasem więcej.
Mądrą będąc z urodzenia,
przyjmowała każdą lekcję.
We wszystkim była pomocna.
Wszystko ją zaciekawiało:
– Jak posegregować pranie,
żeby nie pofarbowało?
Na czym ugotować zupę?
Ile piec i jakie mięso?...
Pytaniom nie było końca,
zadawała je dość często.
Matka była dumna z dziecka,
zawsze wszak jej powtarzała:
– Musisz umieć robić wszystko,
gdybyś sama pozostała.
Czy kobieta, czy mężczyzna –
samodzielność to podstawa.
Nie oglądaj się na innych,
na ich pomoc się nie zdawaj.
Do mnie to dotarło później.
Postawiłam na wygodę.
Zniewoliłam się dla męża,
jemu oddałam swobodę
decydowania o wszystkim,
nawet o swojej godności.
Dla dostatku i komfortu
zrezygnowałam z wolności.
I co za to mnie spotkało?!
Samotność, upokorzenie,
gdy w chorobie, sama sobie,
poznałam, czym jest cierpienie.
Jak kruche są fundamenty
tego życia rodzinnego,
którego tak pożądałam,
nie chcąc nigdy mieć innego.
Sama zresztą miałaś szansę
obserwować mnie i ojca,
jak niełatwo jest się wyrwać,
ze złotego uciec kojca.
W końcu jednak zrozumiałam!
Jestem tobie, córuś, winna
uświadomić jedną prawdę –
nie tak działać to powinno.
Do miłości się nie zrażaj!
Do rodziny zresztą także!
Nie zniechęć się doświadczeniem,
choć pamiętaj o nim wszakże.
Krótko po tym, jak jej ojciec
się wyleczył z bezsenności,
młode wciąż jeszcze dziewczątko
miało poznać smak miłości.
Pierwszej, pięknej, nieskażonej,
co na zawsze w serce wsiąka,
gdy ożywia każdy dotyk,
każda zabija rozłąka,
spojrzenie jest obietnicą,
wspólny czas wniebowstąpieniem,
brak u boku kochanego –
ponadludzkim wręcz cierpieniem.
Chodzili do jednej szkoły,
w jednej mieszkali dzielnicy.
Poznali się w dyskotece,
pierwszej w całej okolicy.
To tam właśnie po raz pierwszy
ich spojrzenia się spotkały,
serca zabiły do siebie,
a losy się skrzyżowały.
Ona miała lat szesnaście,
on był tylko nieco starszy.
Zatańczyli jeden taniec –
to widocznie już wystarczy,
aby poznać, co nam trzeba
do wspólnej drogi przez życie.
Byli dla siebie stworzeni.
Żadne było to odkrycie
dla tych, którzy mieli szansę,
choć raz ich zobaczyć razem.
Tylko westchnąć i zazdrościć,
piękny tak to był obrazek.
Lecz pomiędzy obrazkami,
w codziennej rzeczywistości,
coraz więcej ujawniało
się niestety niezgodności.
Ona twardo stąpająca
po ziemi, nad wiek dojrzała,
pilna zawsze uczennica,
bardzo dużo planowała.
Najpierw studia, potem praca,
w międzyczasie też mieszkanie,
później, jeśli ciągle razem,
może o dziecko staranie.
On – bajerant i lekkoduch,
modne ciuchy i fryzura,
dowcip i szeroki uśmiech,
do kompletu głowa w chmurach.
Myśleniem o dniu następnym
nie zawracał sobie głowy.
Jak coś sobie zaplanował,
robił to aż do połowy.
Dziwnym byli połączeniem
z punktu widzenia rozsądku,
ale chemia zadziałała,
wszystko winno być w porządku.
Może dłużej i by było,
gdyby więcej ostrożności
wykazali nasi młodzi
podczas aktu namiętności.
Musząc liczyć na rodziców,
wiele samemu nie mając,
doznali upokorzenia,
na ich łaskę się oddając.
W sumie on zniósł wszystko dobrze,
widmo odpowiedzialności
nic a nic nie zagroziło
jego poczuciu wolności.
Ona zniosła to już gorzej.
Świat jej runął przed oczami –
co będzie, jeśli urodzi,
co się stanie z jej planami?
Biedy pół, że po maturze,
studia można podjąć zawsze,
dziecko odda do przedszkola
i do pracy pójdzie także.
Na dokładkę, do wszystkiego,
teściów głos decydujący:
stan błogosławiony – czynnik
ten związek cementujący.
Nic nie mieli do gadania
młodzi, transakcja wiązana:
– Pomagamy, lecz być musi
sprawa sformalizowana.
Ślub się odbył ekspresowo,
przed gadaniem coby zdążyć
sąsiadów wszystkich ciekawskich,
czy panna aby nie w ciąży.
Na ironię to w tym wszystkim
mąż okazał się oparciem.
Jego bezdenny optymizm
ją uchronił przed rozdarciem
psychicznym i przed depresją.
– Wszystko się ułoży – mówił –
jeszcze będzie nam jak w bajce,
przyrzeka – kto cię poślubił.
Tych zapewnień się chwyciła,
jak tonący chwyta brzytwy,
mając jednak cień obawy,
że się nie dopełnią nigdy.
Dobrą wiarą kierowana,
zmiany losu też bliskością,
obrała katastrofalny
długi kurs z rzeczywistością,
płacąc sporą za to cenę –
lat dwadzieścia pięć więzienia.
Dla naiwnych dobrych kobiet
życie nie ma przebaczenia.
Porodziła piękną córkę
(po jej linii to tradycja).
Pochłonęła ją zupełnie
rodzicielska nowa misja.
Na teściów nie mogła liczyć,
bardzo szybko się wypięli:
– Dach dajemy wam nad głową!
Czego jeszcze byście chcieli?
Żeby dziecko wam odchować?
Może jeszcze utrzymywać?
Trzeba było myśleć wcześniej,
nie na pomoc innych dybać.
Mąż tu głosu nie zabierał.
Pochłonięty był szukaniem
sobie stałego zajęcia,
choć to trudne – jego zdaniem –
znaleźć w kraju tym robotę
z jego kwalifikacjami
(choć mógł trochę się zapędzić
ze swoimi ambicjami).
Terminował u stolarza,
pomagał w budowach domów,
w drobnych pracach remontowych...
Nie mógł zdobyć wciąż zawodu.
– To jest tylko etap w życiu,
lada moment przyjdą szanse,
wkręcę się w intratny biznes
i pojawią się awanse.
Tak trwał w swoim przekonaniu:
dzisiaj chłop – jutro panisko.
– Chociaż nic nie studiowałem,
to potrafię prawie wszystko.
Kwitnąc w świecie możliwości
nieskończonych, w swojej głowie,
całą resztę świata schował
w poważaniu, co się zowie.
Raz za razem wciąż próbując,
nie zagrzewał nigdzie miejsca,
oskarżony o nieróbstwo
ignorował te oszczerstwa.
Obowiązek utrzymania
córki, męża, siebie samej,
idąc do pracy, przejęła,
odłożyła własne plany,
świadomie się oszukując.
Obiecywał: – Damy radę!
Najważniejsza jest rodzina!
Brnęła dalej w marzeń zdradę.
Miała cichą wciąż nadzieję,
że los szybko się odwróci,
nieoczekiwana zmiana
niepokoje wszystkie zdusi.
Dziecko wychowywał żłobek,
potem przedszkole i szkoła.
Dorastało przy rodzicach,
lecz bez ich udziału – szkoda.
Przygnieceni prozą życia,
ciągle walcząc o przetrwanie,
tocząc wojny między sobą,
nie znaleźli czasu dla niej.
To, co miało być zajęciem
przed studiami, tymczasowym,
stało pracą się na dłużej –
mały etat urzędowy:
recepcja w urzędzie miasta,
stabilnie, lecz bez kokosów.
Jakoś wszystko udźwignęła,
nie musząc wyrywać włosów...
Nawet lubiła tę pracę.
Łatwo jest zgadnąć dlaczego –
pozwalała się oderwać
od niedoli prywatnego
życia na rodzinnym łonie,
co nie poszło po jej myśli.
Żyła wiarą i nadzieją,
że się jeszcze wszystko ziści:
że mąż znajdzie stałą pracę,
ona skończy edukację
(jeśli ktoś w to powątpiewa,
na jej nieszczęście ma rację).
Dzielnie te znosiła próby,
nieustannie zawierzając
ciągłym jego zapewnieniom.
O więcej czasu błagając,
jedyny wykorzystywał
swój dar tylko – do perswazji.
Ciągle karmił złudzeniami
głowę naszej Anastazji.
Raz ją zabrał na kolację,
dając ułudę luksusu,
innym razem pomógł w domu,
uwalniając od przymusu
zajmowania się dosłownie
wszystkim – „bo to żeńska rola,
dom to jej odpowiedzialność,
dla mężczyzny – wolna wola”.
Na czas jakiś jej starczało –
jeża też się da ugłaskać.
Cicho się robiło w domu,
drzwiami przestawali trzaskać.
Dla kogoś, kto nie przepada
za niespodziankami losu,
ponad drugą nagłą ciążę
nie było większego ciosu.
Znosiła ją wręcz fatalnie,
przesiedziała całą w domu,
lecz największa w tym bolączka –
nie było zarabiać komu.
Ze zwolnienia lekarskiego
są niestety mniejsze pensje.
Do tego doszła niepewność:
po powrocie będzie miejsce?
O pracę przecież niełatwo...
Dowód tego miała w domu.
Mąż skakał z kwiatka na kwiatek...
Zwierzyć się musiała komuś.
Odświeżyła znajomości
z czasów pięknych, jeszcze szkolnych.
Z kumpelami się spotkała –
poczuć dni beztroskę wolnych,
powspominać piękne chwile
i wypłakać wszystkie żale,
znaleźć trochę w nich współczucia,
o domu nie myśleć wcale.
Skutek spotkania był jednak
do oczekiwań przeciwny –
jeszcze gorzej się poczuła.
Wrażenie odniosła dziwne,
że to tylko ona jedna
sobie życie zmarnowała.
Każda z dziewczyn, co przybyły,
kolejno opowiadała:
jak to zrobiła karierę
na wybiegu, w modelingu,
jak po świecie podróżuje,
jak jest świeżo po liftingu;
jak poznała biznesmena,
obsypał ją biżuterią,
jak zadbał, by zawsze miała
stopę życia odpowiednią;
jak zdobyła wielką sławę
w telewizyjnym serialu –
wszystko idzie po jej myśli
w każdym względzie, w każdym calu...
Kiedy dziewczyny przestały
swoim szczęściem się zachwycać,
przypomniały sobie o niej,
spytały, co u niej słychać.
W normalnych okolicznościach
pomyślność bliskich nas cieszy.
W stosunku do koleżanek
zawiścią musiała zgrzeszyć,
i nie chodzi tu o sukces –
nie żałowała im tego.
Każda dostała, co chciała,
oprócz niej – która niczego,
albo raczej prawie wcale,
i nie w takiej kolejności,
jakiej chciała, więc nie miała
czym się chwalić sposobności.
Nie chcąc psuć aury sukcesu,
odparła, że się układa,
nigdy lepiej się nie czuła –
tak jej rozum podpowiadał.
Serce krwawiło obficie,
więc zmieniła temat szybko,
zasłoniła się mdłościami,
byle tylko zaraz zniknąć
i rzewnymi łzami zalać
całą poszewkę poduszki,
użalając się na swego
nieszczęsnego życia dróżki.
Winić za to jej nie można,
przyznać trzeba tu bez bicia:
kto zazdrości smaku nie zna –
ten umiera już za życia.
Syn był bardzo chorowity,
nie mogła wrócić do pracy,
z kim zostawić go nie miała –
wśród dziadków bywają tacy,
co piastować wnucząt nie chcą.
Co nie było zaskoczeniem,
stało się do trumny gwoździem,
ostatecznym utrapieniem.
Upadał rodzinny budżet,
jak i warunki bytowe,
szczególnie że wyszły na jaw
operacje finansowe
dziadka: tajone wydatki
z niemałej emerytury.
– Jego kasa, jego sprawa –
powiedział kolega któryś,
z którym lubił to uprawiać
hazard. Najwyraźniej z babcią
wspólne pożycie małżeńskie
już nie było dlań atrakcją,
która mogła zaspokoić
wrażeń głód starszego pana.
Na niejednym, przy partyjce,
seansie zeszło do rana.
Oficjalnie to pomagał
remont dokańczać znajomym,
a że ciągle coś zmieniali –
bardziej gościem hotelowym
bywał w domu, zwłaszcza nocą.
Babci to nie przeszkadzało,
chociaż dobrze już wiedziała,
co nocami się z nim działo.
Po tylu latach partnerstwa
trudno oszukać małżonka.
Więcej miejsca miała w łóżku.
– Chce – mówiła – niech się błąka
nocami po dziwnych kątach.
Działa tylko mi na nerwy,
ciągle pod nogami krząta,
głowę zawraca bez przerwy:
„Co na obiad dzisiaj będzie?
Gdzie telewizyjny program?”...
Mam przynajmniej święty spokój,
niech chłopina sobie pogra.
Do domu wracał nad ranem,
by od razu się położyć,
wytrzeźwieć, wypocząć z lekka
i po zmroku znowu ożyć.
Swym oddając się podnietom,
jeden ważny fakt przeoczył –
że szczęśliwej ręki nie miał,
kupę forsy więc umoczył.
Plan był prawie doskonały:
weźmie kredyt, się odegra.
Ku wielkiemu zaskoczeniu –
co pożyczył, również przegrał.
Gdy już w banku odmówiono,
zaczął myśleć nad przyczyną.
W końcu sobie uświadomił –
wygrywa zawsze kasyno.
Ze stresu na skutek klęski
dostał zawału i umarł.
To skróciło mu cierpienie
(i tak za późno zrozumiał).
Na wszystko było za późno,
zapukał do drzwi komornik
z „propozycją” spłaty długu,
doradził „nie być opornym”.
Jedno szczęście w tych nieszczęściach –
mieszkanie spłaciło kredyt.
Miasto się też zlitowało
w nagłej ich obliczu biedy –
z uwagi na małe dzieci
dało mieszkanie socjalne,
zawsze jakiś dach nad głową,
choć warunki raczej marne.
Z chwilą przestąpienia progu,
gdy rozejrzeć się zdążyła,
już wiedziała, bez wątpienia
równia czeka ją pochyła.
Ręce pewnie by opadły,
gdyby syna nie trzymała.
Głosu nie mogła wydobyć
i na nogach ledwie stała.
Wielkiego doznała szoku
na widok takiej rudery,
uśmiech na jej pięknej twarzy
nigdy już nie miał być szczery.
Miał udawać tylko maskę
kryjącą rozczarowanie,
jakie czuje człowiek, co się
ze złudzeniami rozstaje,
nie ma też już siły płakać,
składa broń, podnosi ręce,
ku słońcu radosnej twarzy
nie odwróci nigdy więcej.
Pierwszej nocy w nowym domu,
widząc jej bezkresny smutek,
mąż przytulić chciał, pocieszyć,
odwrotny odnosząc skutek.
To, co przez te wszystkie lata
głęboko w sercu dusiła:
kłamstwa, zwody i próżniactwo –
wszystko naraz wymówiła:
– Jak od rodziny filarem
bycia przez lata się miga!
Co to za mężczyzna, co się
od uczciwej pracy wzdryga?
Co zaczyna i nie kończy,
co obieca – nie dotrzyma...
Bez wahania wskazywała:
– To jest wszystko twoja wina!
Nawet jeśli nie celowo,
choćby bez premedytacji,
ostatecznie dziś przez ciebie
w tej jesteśmy sytuacji.
Ani nie jest nam jak w bajce,
ani nie daliśmy rady,
skończyliśmy w czarnej dziurze –
można orzec bez przesady.
Nic nie dała mu powiedzieć.
Nie działały dłużej słowa.
Czar, który kiedyś roztaczał,
gdzieś się rozprysł, gdzieś się schował.
Od momentu tego właśnie
nic już dla niej nie mógł zrobić.
Źle, jakkolwiek by się czuła,
tylko ją potrafił dobić.
W końcu emocje opadły,
musieli się przyzwyczaić.
Jaki wybór może mieć, kto
zdrowe zmysły chce ocalić?
Tak jak kiedyś już nie będzie,
a nie było zbyt wspaniale.
Na przetrwania próbach ciągłych –
tak minęło im lat parę.
Dla oddechu od boleści,
jaka bije od tych ludzi,
o ich sąsiedztwie opowiem,
by wesołość ciut rozbudzić.
A jest o czym opowiadać,
ciekawych przypadków sporo
wśród mieszkańców tego bloku,
ja przybliżę ich sześcioro.
Samotnie mieszkała wdowa
na najwyższym piętrze trzecim.
Miała ciekawe podejście
w sprawie segregacji śmieci:
wszelkie rzeczy higieniczne,
watę, podpaski, tampony,
w swoim spuszczała sedesie.
Sąsiad niejeden zdziwiony
był, gdy w muszli wypłynęły
mu zużyte takie sprzęty.
– Kto spłukuje to wraz z wodą,
musi chyba być rąbnięty! –
prosty wniosek się nasuwał
przy zapchanej instalacji.
Tylko skargę pozostaje
złożyć do administracji.
Skutek tego był nijaki,
jedno słowne upomnienie.
Co tu zrobić sąsiadowi,
gdy nie rusza go sumienie?
Wdowa była wielką damą,
lubiła zadbać o ciało,
mnóstwo wacików i takich
tam rurami wciąż spływało.
Cała indolencja władzy
nawet w trywialnej materii
mogła mieć niemały związek,
że dla prezesa spółdzielni
tak się wdowa upiększała.
Można przyznać bez żenady,
że w łóżkowych nawet sprawach
na układy nie ma rady.
A że wdowa ułożona,
zadbać o siebie umiała,
z niejednym wpływowym panem
wielokrotnie balowała.
Po przeciwnej stronie piętra,
vis-à-vis gniazdka miłości,
samotna mieszkała pani
też słynąca z zaradności.
W młodym wieku dorobiła
się całej dzieci gromady.
Chociaż każde z innym ojcem –
nie wpychajmy do szuflady
jej z napisem zbyt wulgarnym.
Dzieci brały się z miłości,
panna to bardzo kochliwa –
ktoś na ogół u niej gościł.
Czasy wszakże się zmieniły:
nikt nie mierzył jej z pogardą,
nie odwracał od niej wzroku,
drzwi nie wymalował farbą.
Dumnie nos trzymała w górze,
potrafiła się upomnieć
o to, co jej się należy.
Bardzo myślała przytomnie.
Czy społeczna to opieka,
czy po prośbę na plebanię –
wszędzie drogę odnalazła,
gdzie wiedziała, że coś zgarnie.
Przy tym bardzo wyszczekana –
dla niej sprawa to nieduża,
by przez siebie reklamować
nadgryzionego arbuza.
Żaden problem do pożyczki
na remont namówić gacha,
potem kopnąć mocno w plecy
dla kolejnego chłopaka.
Przy tym wszystkim pasożycić
na współczuciu innych ludzi –
no bo w kim samotna matka
nie da rady żalu wzbudzić?
Piętro niżej, pod wspomnianą,
lokal zwierząt miał miłośnik.
Na czterdziestu kwadratowych
metrach zrobił istny kącik
wszystkiego, co cztery łapy
i trochę futra posiada.
Horda psów i tuzin kotów –
to utrzymać jest nie lada
wyczyn. Rosło mu wciąż stado.
– Tyle przecież kotków wkoło,
tyle porzuconych piesków...
Było w domu tym wesoło.
Przynajmniej z pozoru, z wierzchu,
we wnioskach bądźmy ostrożni.
Czego nie znalazł w człowieku –
w przyjaciołach czworonożnych
próbował odszukać biedak,
przez rodzinę porzucony.
Dla sąsiadów reszty jednak
problem leżał z innej strony.
Otóż wciąż pracując ciężko,
czasem na dobowych wartach,
jako kierownik budowy
(tak sam lubił mówić w żartach) –
był w rzeczywistości stróżem.
W pracy spędzał większość czasu,
nie przejmując się zwierzyńcem,
co robił mnóstwo hałasu.
Raz pod jego nieobecność
zwierząt wezwano obrońców
i ze względu na warunki
stracił wszystkie, koniec końców.
Nie złamało go to wcale:
psów bezpańskich nie brakuje,
co rusz jakieś przyprowadza,
ciągle nowe gdzieś znajduje.
Drzwi w drzwi do folwarku zwierząt
rezydował też samotny
pan, przez innych nazywany
panem (półżartem) pogodnym.
Bez związku z usposobieniem,
które raczej miał kapryśne,
jedno, co go ciekawiło –
warunki atmosferyczne.
Od tematu tego zawsze
rozpoczynał konwersację,
nie pozwalając przerywać,
wzbudzał w rozmówcach frustrację.
Jakkolwiek uniwersalnym
to tematem się wydaje,
on potrafił bez skrupułów
swym zadręczać narzekaniem:
że za zimno, gdy jest zimno,
za gorąco, gdy gorąco,
że za mglisto, że za wietrznie –
gadkę powtarzał męczącą.
Gdy się komuś nagle znikąd
pojawiał w zasięgu wzroku,
nagle zmieniali kierunek,
zawijając się w popłochu.
Ile ciągle można słuchać,
wciąż o jednym i tym samym?
Zwłaszcza jeśli wniosek mówcy
jest nam bardzo dobrze znany:
– Panie! Jaka dziś spiekota!
Z domu nie chce się wychodzić!
Ale za to po niedzieli
na trzy dni ma się ochłodzić!
Gdy ktoś wpadł na pogodynka,
wysłuchiwał go z litości,
potakiwał, kryjąc niechęć,
zgodnie z zasadą grzeczności.
I na koniec pierwsze piętro,
obok nowo wprowadzonych
rodzinka, której styl życia
niejednemu bólu głowy
potrafiłaby przysporzyć,
o czarną rozpacz przyprawić,
bo jak można na okrągło
nic nie robić i się bawić?
– I za czyje? – że zapytam...
środa, czwartek czy niedziela,
zamiast brać się do roboty –
zaliczali gruby melanż.
Ona miała ręce skrzypka,
bała się ich uszkodzenia,
mijał lęk, gdy do kieliszka
przychodziło podnoszenia.
On na stacji benzynowej
zajmował się sprzedawaniem,
z utraconej pracy został
jeden nawyk – tankowanie.
Zgrane było to małżeństwo,
dwa nieroby do kompletu,
wielką złączeni miłością
do wódeczki i parkietu.
Dobrze, że nie mieli dzieci,
bo najadły wstydu by się,
albo gorzej – piły razem
z rodzicami – znając życie.
Policyjne interwencje
na porządku były dziennym,
nabrać można by wrażenia,
że chronione to osiedle.
Tańce, hulanki, swawole
odprawiały się za drzwiami,
przy nich cała reszta była
wspaniałymi sąsiadami.
Osobliwa menażeria
stanowiła tło wydarzeń,
do najdroższych naszych tęskni
wróćmy, do ważniejszych zdarzeń.
Nadto nie mając wyboru,
się wtopili w otoczenie.
Z przymusową integracją –
można rzec – jest jak z topieniem
się: im większy stawiasz opór,
tym pogarszasz położenie,
zmniejszasz szansę na przetrwanie,
potęgujesz swe cierpienie.
Na dodatek upływ czasu,
nieważne stary czy młody
człowiek jest – ulega zmianie,
różne tego są powody.
Babcia pewnie z racji wieku,
z braku jakichkolwiek zajęć,
pogrążyła się w dewocji,
w głębokim, gorliwym szale.
Potrafiła zmawiać pacierz,
zupełnie jak w innej wierze,
nawet pięć razy na dobę,
godzinami krzyżem leżeć,
przy okazji każdej żegnać,
„Jezus Maria!” wciąż powtarzać,
podczas każdej eucharystii
pierwsza lecieć do ołtarza.
Do kościoła chodzić częściej
niż niektórzy po pieczywo,
do spowiedzi raz w tygodniu.
Katoliczką chcąc prawdziwą
być, trwa przy telewizorze,
słucha radia z twarzą tylko,
kiedy zaś przemawia Ojciec –
wszyscy w domu muszą milknąć,
bo to słowo objawione,
jedna prawda najprawdziwsza,
jedna wiara do zbawienia,
tym pewniejsza – im żarliwsza.
Skąd ta zmiana u babuni,
zastanawiali się bliscy.
Tak jak nigdy nie wierzyła,
teraz wierzy za nich wszystkich.
Czyżby strach zaglądał w oczy?
Czy wierzyć – będzie bezpieczniej?
Kiedy to o śmierci myśleć
zaczynamy – życie wieczne
staje się z dnia nadzień coraz
bardziej kuszącym konceptem.
Tak na wszelki więc wypadek
Bogu się poświęćmy przedtem.
Na odcinku innym drogi
był najmłodszy członek rodu.
Żywot trosk miał pozbawiony,
do narzekań brak powodu.
Od wczesnego niemowlęctwa
naznaczyła go choroba,
sęk – że dawno już wyzdrowiał,
na małego rósł nieroba.
Nigdy łóżka nie pościelił,
sobie nie zrobił kanapki,
z kolegami nie grał w piłkę
bo dostawał zaraz sapki.
Porządkiem był według niego
jeszcze większy wszak bałagan.
Do niczego się nie garnął,
nikt od niego nie wymagał.
Ledwie worek ze śmieciami
wyniósł, to się zaraz zmęczył.
– Dziecko, może weź odpocznij! –
biegli, żeby go wyręczyć.
Siłą to przyzwyczajenia,
że nie musiał palcem kiwać,
siedzi z głową w komputerze,
do nikogo nie odzywa,
w gaciach w obrotowym krześle,
z nogami wyciągniętymi
na blat biurka zawalony
chusteczkami wilgotnymi.
Głowy nie miał do nauki,
o sobie – wielkie mniemanie,
chciał coś robić szczególnego,
lecz co chwilę zmieniał zdanie.
Wychowany na chorego,
młodzieniec bez właściwości,
nieprzydatny do niczego –
utknął w progu dorosłości.
Ciepły chów młodszego brata
odbił się na starszej siostrze,
która miała znacznie gorzej,
żeby nie powiedzieć ostrzej.
Matka wróciła do pracy,
przekazując w części rolę
kuchareczki i sprzątaczki,
skazując ją na niedolę
nowoczesnego kopciuszka,
ponadto matki zastępczej,
młode jej zmieniając lata
w smutną opowieść podręcznej.
Było dziewczę dobrą córką,
chcąc z całego serca pomóc,
na prababki podobieństwo
nie skarżyła się nikomu:
jak jej wstyd jest przyprowadzić
do mieszkania koleżanki,
jak chorego stale brata
spełniać musiała zachcianki,
jak późnymi wieczorami,
kiedy wszystko już zrobiła,
mając wreszcie trochę czasu,
pilnie sama się uczyła.
A że była zdolna bestia,
też nie brakło jej urody,
żal – edukacyjne plany
kością stały się niezgody.
Gdyby nie okoliczności –
nic nie mieliby przeciwko,
lecz że rodzina w kłopocie –
zarabiać musiała szybko.
O karierze i o studiach
dzieląc matczyne marzenia,
u tej matki w trudnej chwili
nie znalazła zrozumienia,
zresztą tak jak i u ojca.
Jego pełna obojętność
na sprawy jej i rodziny
przekraczały miarę wszelką.
Bardzo prosta jest odpowiedź,
jeśli kiedyś ktoś zapyta,
po co się przejmować komuś,
kto już przegrał swój kapitał.
Niedługo po przeprowadzce
pracę poszukał w ochronie.
Jak sam mówił – tymczasową,
tylko trochę niech ochłonie.
Czas mijał nieubłaganie,
pensja była raczej marna,
jakakolwiek perspektywa
innej pracy – prawie żadna.
Może przyjdzie czas dorosnąć
nawet dla Piotrusia Pana,
może czas samokrytyki
przyjdzie dla megalomana?
– Wiele tak mogłem dokonać,
gdyby świat się na mnie poznał.
Dziś na wszystko już za późno,
pragnę tylko prostych doznań.
W jego diecie chmiel górował
ilością nad ziemniakami,
do kompletu papierosy
kupował wręcz rakietami.
Jego horyzont poznawczy
ograniczył się drastycznie
do spacerów do świątyni
monopolowo-spożywczej.
Żałosne wytłumaczenie
znalazł, co nic tu nie zmieni:
– Ale byłem wtedy głupi!
Mogłem wcale się nie żenić.
Bo małżeństwo to w tym świecie
jedna zbrodnia doskonała –
odbierając komuś życie,
pozbyć się nie trzeba ciała.
Przy okazji obosieczna –
strony obydwie pogrąża,
czy narzędziem jest przysięga,
czy nieplanowana ciąża.
Nie oznacza to, że strony
cierpią wprost proporcjonalnie.
Jedna może umrzeć nagle,
druga przebrnąć przez męczarnie.
Nasza biedna Anastazja
też znalazła się w momencie,
gdy musiała zdecydować,
którędy na tym zakręcie.
Czy jak Syzyf pod tę górę
dźwigać kulę strzępów marzeń?
Czy los Hioba może dzielić,
niefortunnych znosić zdarzeń
całą serię, do oporu,
aż Bóg w końcu się przekona,
na jak twardy trafił orzech –
i zostanie ocalona?
Aż żal, że to nie Golgota,
tam nagrodą – zmartwychwstanie,
lecz nie lubiąc się powtarzać,
inny los szykował dla niej.
Może nie oryginalny,
tak zostało ustalone,
lepsze złe jest rozwiązanie
byle byłoby sprawdzone.
Zanim doszło do obrania
ostatecznego kierunku,
cierpliwie na nią czekała
krótka chwila rozrachunku.
Co zrobiła niby nie tak?
Nie milczała tak jak babka,
kierowała się miłością –
nie wygodą, tak jak matka.
Czy za wiele w życiu chciała?
Edukacja, dobra praca?
Czy cokolwiek chcieć osiągnąć
się kobiecie nie opłaca?
Czy zgrzeszyła może sercem,
idąc wprost za jego głosem?
Decydując się urodzić,
miast usunąć – iść za ciosem?
Stojąc z musu przed ołtarzem
nie z potrzeby przysięgania?
Może wszystko dlatego, że
nie zabrała wtedy zdania?
Zaufała może diabłu,
który złożył przyrzeczenie:
„wszystko przecież się ułoży”?
Może winne to wierzenie?
Albo może i nadzieja,
że jak deus ex machina
coś rozwiąże jej problemy?
Może tu leży przyczyna?
Jak tam kolwiek by nie było,
wciąż ma prawo zdecydować,
którą drogą ma podążyć,
w którą stronę się kierować.
Skoro plany jej ambitne
sprowadziły ją do piekła:
– Teraz wybiorę przeciwną –
tak zrobiła, jak przyrzekła.
Nie chcąc już pozwalać dłużej
na jej losu samowolkę,
z dnia na dzień się pasowała
na rasową Matkę Polkę.
Codziennie o szóstej rano
od tamtego dnia wstawała,
by polecieć po sprawunki,
coby w kolejce nie stała,
szybko wrócić, przygotować
wszystkim przepyszne śniadanie,
wstawić szybko pralkę z praniem,
zaraz potem prasowanie,
szybko brudne zmyć naczynia,
zrobić obiad na dni kilka,
wyszorować całą chatę –
to jest dla niej tylko chwilka.
Odkurzaczem w każdym kącie,
żaden kurz się nie ukryje,
i łazienkę po kafelku
zaraz na klęczkach umyje.
O pracy nie wspominając –
na trzy zmiany, bo w markecie –
wszystko przecież dla rodziny,
ktoś zarabiać musi przecież.
Nie ma jednak na tym świecie
ludzi całkiem doskonałych.
Jeśliś mistrz w jednej dziedzinie,
w innej to polegniesz cały.
Swoją wielką zaradnością
dodała mężowi powód
do nieróbstwa – na dom robić
przecież w końcu było komu.
Zbyt synowi pobłażając,
zepsuła go do korzeni –
takiej skazy charakteru
za nic nie da się wyplenić.
Angażując córkę w pomoc,
nie pytając ją o zdanie,
uczyć się nie pozwalając,
los jej dała siebie samej.
Może spełnienie zastępcze,
życie drugiego wyboru
nie każdemu dobrze służy,
ni w ząb pasuje do wzoru,
którego wynikiem bywa
egzystencjalne spełnienie.
Lecz czy, prawdę mówiąc, może
to być komuś zaskoczeniem?
Tak przez lata w zwykłych zajęć
pogrążała się nawale,
już starając się nie myśleć
o przeszłości prawie wcale.
A im więcej się starała,
tym się mocniej w niej piętrzyło
to poczucie wielkiej krzywdy,
co jej serce naznaczyło.
ratings: perfect / excellent
Nierytmiczne rymowanki - a z tym mamy tutaj do czynienia - jak się zdaje, dodatkowo jeszcze utrudniają tę lekturę. Białym wierszem spisane, przemawiałoby to może lepiej
Konkluzja: idziemy chyba nieuchronnie w kolejny w Historii matriarchat
(patrz całość wraz z tytułami i meritum)
NIE JEST ani panegirykiem, ani peanem, ani hymnem -
J E S T
ponurą diagnozą /tego, co było/
- i zarazem
p r o g n o z ą
ratings: perfect / excellent