Author | |
Genre | horror / thriller |
Form | prose |
Date added | 2010-09-09 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2936 |
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że dzisiejszy dzień nie będzie zwykłym dniem. Oczywiście, pani Maria powinna od razu to dostrzec. Jednak biegnąc po bułki, nie zauważyła czarnego kota, który chyłkiem przebiegł przez ulicę, ani też trzech czarnych kruków siedzących na parapecie sąsiedniego budynku. Ten brak uwagi, można by, od biedy, wytłumaczyć roztargnieniem, ale przejście pod drabiną, którą rozstawili pod murem fachowcy, było już szczytem wszystkiego. Przecież miała duże doświadczenie i taki oczywisty błąd nie powinien mieć tu miejsca. Uważała się, przecież, za eksperta w swojej branży i to z wieloletnim stażem.
Nie zaniepokoił ją nawet fakt, że gdy przyjmowała swoją długoletnią klientkę, magiczna kula dziwnie zmętniała, a jej wnętrze wypełnił dym. To spowodowało, że stała się całkowicie nieprzejrzysta. Pani Maria wykonała nad nią kilka magicznych gestów, lecz niestety, nic to nie pomogło. Odłożyła więc kulę na bok i przeprosiwszy panią Olę za tę niedogodność, wzięła do ręki karty. Po przetasowaniu, rozłożyła je na stole i próbowała dojrzeć w układzie jakiś sens. Nic z tego. Mimo kolejnych rozdań nie mogła niczego odczytać. Dość długo wpatrywała się w nie, lecz mimo usilnych starań, karty dziś do niej nie przemówiły. W zanadrzu pani Maria miała jeszcze kilka innych metod typu: wróżenie z dłoni, czy oglądanie fusów na dnie szklanki. Nie mogła jednak, będąc profesjonalistką, zaoferować niepełnej usługi.
Wyszła więc do przedpokoju, który na czas wizyt, zwykle zmieniał się w poczekalnię i oznajmiła, że na skutek takich to, a takich okoliczności zmuszona jest zakończyć przyjmowanie kolejnych interesantów. Gdy zamknęła drzwi za ostatnią osobą, skierowała kroki do gabinetu, który znów odzyskał funkcję pokoju mieszkalnego. Podeszła do drzwi balkonowych i rzuciła garść okruchów. Zła, zrobiła to trochę na przekór dozorcy, z którym wiodła „odwieczny spór” o to co jest ważniejsze – kamienica, czy los ptaków? Potem siadła wygodnie w fotelu i zaczęła medytować nad dziwnymi wydarzeniami dzisiejszego dnia. Nie trwało to jednak zbyt długo, bowiem uwagę pani Marii przykuł fakt, że na fotelu pod oknem nie ma jej ukochanego kota. Było to o tyle dziwne, że to czarne, spasione i dość leniwe zwierzę rzadko zwykło opuszczać swoje ulubione miejsce. Tym jednak razem, najwyraźniej, kocur zapadł się pod ziemię. Po kilku minutach bezowocnych poszukiwań zrezygnowana siadła przed telewizorem. Wzięła do ręki gazetę telewizyjną i spojrzała na otwartą stronę.
- O, dziś jest mój ulubiony program. – Ucieszona włączyła telewizor.
***
- Drabina nie sięgnie. Mówię ci, że nie sięgnie - Mietek stwierdził stanowczo
- Może da radę – próbował przekonać go Łukasz.
Nie ma takiej siły. Nauka nie przewidziała takiej możliwości – ironizował Mietek.
Był już lekko poddenerwowany trwającą od dłuższego czasu bezsensowną dyskusją.
- No dobra chłopaki. Więc co robimy - wtrącił się w dyskusję Zdzichu, próbując w ten sposób uciąć spór.
- Zostawcie drabinę. Niech sobie tu stoi. Wchodzimy na górę – w końcu zdecydował Mietek i nie czekając na kumpli wszedł do budynku.
Wyglądali teraz przez okno mieszkania na drugim piętrze. Przegonili z parapetu trzy, czarne ptaszyska, które skrzecząc niemiłosiernie, usiadły nieopodal na gzymsie. Mietek wyjrzał na podwórko i spojrzał w dół. O kurwa... wysoko! - rzekł filozoficznie i odruchowo cofnął głowę. Jednak po chwili, trzymając ręką framugę okna, wychylił się jeszcze bardziej. Próbował dłonią dosięgnąć czegoś, co wisiało na ścianie budynku poniżej parapetu.
- Ni chu, chu, nie sięgnę. Mam za krótką łapę.
- Daj może ja spróbuję zaproponował Zdzicho, lecz i on po chwili zrezygnował.
- Wiecie co, nie ma innego wyjścia – rzekł stając z powrotem na podłodze.
– Jeden z nas musi całkiem się wychylić głową w dół, a drugi będzie trzymał go za nogi. Parapet jest wysoko, więc można będzie mocno oprzeć kolana o ścianę. Dla bezpieczeństwa jeden z nas w drugim pokoju, z balkonu, będzie przytrzymywać wiszącego.
Pomysł wszystkim przypadł do gustu, ponieważ, jak sądzili, był wyjątkowo dobrze przemyślany i wydawał się prosty. Poza tym jeszcze coś innego zaważyło na podjęciu decyzji. Dzięki tej innowacji nie było potrzeby wracać do bazy po dłuższą drabinę. Powrót o tej porze mógł ich narazić na spotkanie z szefem, na które to nie mieli najmniejszej ochoty. Na pewno sekretarka zdążyła już mu opowiedzieć, o tym co stało się wczoraj w kamienicy przy Kosynierów. Kiedy przed chwilą tamtędy przejeżdżali, widzieli mnóstwo gapiów. Stał tam również wóz strażacki, wypompowujący wodę z zalanych piwnic.
Został jeszcze tylko jeden mały szczegół, a mianowicie wybór chętnego, który odważyłby się na taki wyczyn. Zapadła kłopotliwa cisza. Spojrzeli wymownie na Zdzicha. Podniósł rękę do góry, jakby chciał zaprotestować, lecz w końcu machnął z rezygnacją. Klnąc w duchu swój niewielki wzrost, ustąpił. W końcu był przecież pomysłodawcą, co oznaczało że na nim spoczął teraz ciężar odpowiedzialności. Niczym konstruktor mostów sam musiał przetestować prototypową metodę.
Łukasz przytargał z dołu olbrzymią wiertarkę, w której uchwycie umieścił odpowiednich rozmiarów tarczę tnącą. Następnie trzymając za kabel, powoli spuścił ją z balkonu. Gdy znalazła się na odpowiedniej wysokości, zrobił supeł na balustradzie. Tak więc teraz wiertarka spokojnie dyndała sobie w powietrzu. Tym to, sprytnie umieszczonym urządzeniem, mieli przeciąć kątowniki, które podtrzymywały starą, zużytą „klimę”. Zważywszy na niewielki ruch, który panował na podwórku – studni, pominęli niepotrzebne, ich zdaniem, środki ostrożności. Uzgodnili, tylko tak na wszelki wypadek, że gdyby jednak ktoś tędy przechodził, wówczas Łukasz z balkonu ostrzeże go krzykiem. Natomiast skutki, jakie po upadku mogły wywołać rozpryskujące się części urządzenia, zupełnie nie były brane pod uwagę. Miały dopiero, w przyszłości, stanowić część zdobytego przez nich zawodowego doświadczenia.
Teraz przyszła kolej na Zdzicha. Powoli, z należytym szacunkiem, podszedł do okna. Ukradkiem, szybko przeżegnał się i na kolanach wszedł na parapet. Następnie legł na brzuchu, wystając głową nieco na zewnątrz. Mietek podtrzymywał jego nogi. Teraz najniebezpieczniejszym momentem było określenie chwili, w której punkt ciężkości Zdzicha będzie poza oknem. Mietek, gdy tylko ją wyczuł, szybko splótł ręce na jego sterczących nogach i z całej siły docisnął je do ramion. Kolanami zaparł się mocno o ścianę, tak aby zrównoważyć ciężar kolegi. Zdzichu, opierając ręce o chropowaty mur, sunął w dół, aż dotarł do poziomu na, którym wisiała wiertarka. Gdy już był obok niej, ręką przyciągnął do siebie. Spojrzał w przepaść. Świat zawirował mu w oczach. Boże drogi co ja robię - przeleciało mu przez głowę, ale szybko opanował strach. Mocno chwycił urządzenie i wcisnął włącznik. Spod diamentowej tarczy wystrzeliły iskry. Powietrze wypełnił zapach zdzieranego żelaza. Ostrze cięło powoli, lecz systematycznie. To nieco uspokoiło Zdzicha. Ochoczo przystąpił do roboty.
Tymczasem na górze rozgrywały się nie mniej dramatyczne sceny. Mietek w momencie, gdy przejął cały ciężar Zdzicha, wprost zaniemówił z wrażenia. Nie przypuszczał, że kumpel może tyle ważyć. Jezu – jęknął – chyba nie dam rady. Czuł jak z każdą sekundą traci siły. Najgorsze jednak miało nadejść. W momencie gdy Zdzichu chwycił wiertarkę, wzrósł jego ciężar. Mietek poczuł, że ten wyczyn jest ponad jego siły. Nogi kolegi powoli zaczęły mu się wyślizgiwać. Na razie nieznacznie milimetr może dwa. Ścisnął kumpla jeszcze mocniej, lecz niewiele to pomogło. Pot, jak smar, oliwił dłonie. Zaraz go puszczę - stwierdził z rozpaczą i chcąc zmienić niepewną pozycję, lekko wyprostował plecy. Ten z pozoru niewielki ruch spowodował, że wiertarka nieznacznie drgnęła. Tarczka na moment zaklinowała się w rowku. To wystarczyło, aby kruchy materiał pękł. Siła odśrodkowa dokonała reszty, rozrywając ją na kawałki.
***
Pani Maria poczuła głód. Wstała więc i poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę. Jej wzrok padł na piękne ciasto z kolorową galaretką, które przyrządziła wczoraj wieczorem. Było to zaiste prawdziwe cudo wśród wypieków. Spojrzała czule na swoje dzieło. Jakąś chwilę cieszyła wzrok jego idealnie okrągłym kształtem i wspaniałą czerwienią galaretki. Między kolejnymi warstwami biszkoptu znajdowały się pokłady apetycznego, orzechowego kremu, na którego widok, pociekła jej ślinka. Całość wieńczyła pokaźna ilości bitej śmietany, ułożonej w kształtne kwiaty. Tort na brzegach otoczony był, równie zgrabnie wykonanym, białym wiankiem. Ostrożnie i z namaszczeniem postawiła ciasto na stole, lecz nie od razu przystąpiła do jego krojenia. Odeszła na kilka kroków i spod ściany, niczym znawca obrazów, kontemplowała apetyczne barwy. Po chwili odwróciła się i sięgnęła po talerzyk. Podeszła do stołu i wprawnym ruchem noża wykonała cięcie. Powoli przesunęła nóż zatapiając go w galarecie. Świeże ciasto lekko się ugięło i poddało ostrzu. Czując opór talerzyka, pewnym ruchem wyciągnęła ostre narzędzie. Przyłożyła je jeszcze raz, aby wyciąć porcję w kształcie małego trójkąta, lecz ostatecznie nie przekroiła tortu. Nie mogąc pojąć decyzji, uniosła rękę nieco do góry i zaczęła przemieszczać ją tam i z powrotem, pozostawiając na jego powierzchni podłużne ślady noża. W końcu, nie pomna ślubów związanych z odchudzaniem, ukroiła całkiem spory kawałek. Ostatecznie Pani Maria zdecydowała, że należy jej się przecież jakaś rekompensata za to nieudane popołudnie. Ten kawałek ciasta miał być dla niej osłodą dzisiejszych zmartwień. Szybkim ruchem wsunęła go na talerzyk i w przydeptanych laczkach powoli poczłapała do pokoju.
Swoją pocieszankę położyła na pięknym, szydełkowanym obrusie. W momencie gdy odsuwała krzesło, zauważyła za oknem dziwne poruszenie. Zamrużyła oczy, lecz dojrzała tylko jakieś zamazane plamy, które jak do tej pory, uszły jej uwadze. Sięgnęła po okulary i podeszła do okna. To co zobaczyła na zewnątrz, wprawiło ją dosłownie w osłupienie. Na drugim piętrze, z parapetu, zwisał pół - nagi mężczyzna. Był wprawdzie w swetrze, ale bez spodni i w samych tylko bokserkach. Powyżej, w oknie, znajdował się również częściowo rozebrany osobnik. Jemu z kolei brakowało koszuli. Trzymał wiszącego i mocno dociskał jego nogi do swojego nagiego torsu. O Boże! – jęknęła z wrażenia Pani Maria - co to za cudaki! Co oni tam robią nadzy! Zmrużyła oczy. Może to ci dwaj nowi, kochający inaczej, co to niedawno zamieszkali obok - zastanawiała się przez moment. Była nawet przekonana, że znudzeni tradycyjnym seksem, weszli teraz na okno, aby sobie pofolgować. Jednak jej bystre oko dojrzało w dłoniach wiszącego jakiś przedmiot. Przypominał wiertarkę. Oni chyba coś tam wiercą.- zawyrokowała.
W pewnej chwili wydało jej się, że mężczyzna stojący na balkonie, spojrzał w jej kierunku. Nie chcąc zostać zauważona, zrobiła krok do tyłu. Choć z natury wścibska, ludzi wolała podglądać z bezpiecznego ukrycia. Sięgnęła po talerzyk. Teraz stojąc pośrodku pokoju, w półmroku, opychając się ciastem, śledziła z zainteresowaniem poczynania mężczyzn. Chcąc usłyszeć ich rozmowy, wyłączyła telewizor, w którym właśnie odbywało się głosowanie nad tym kto opuści dom Wielkiego Brata. Wybór przestał ją zupełnie interesować. Teraz, w swoim oknie, miała prawdziwe reality show.
Co będzie za chwilę, wiem i bez kuli – z ironią pomyślała patrząc na wygibasy fachowców.
Nim dokończyła myśl, jej słuch zarejestrował ledwie słyszalny furkot. Dźwięk był słaby, basowy niczym lot trzmiela. Nie zdążyła jednak dojrzeć niewielkiego przedmiotu, który wpadł przez okno do pokoju. Pędził bardzo szybko po torze zbliżonym do paraboli. Wirując z olbrzymią szybkością, lekko musnął jej szyję, po czym uderzył w ścianę, rozsypując się na mnóstwo małych kawałków. Wydawało się ,że jego dotyk był delikatny niczym dotyk skrzydeł motyla, a na szyi pozostawił jedynie niewielką, czerwoną kreskę.
Fragment tarczy, miał niemal idealnie zaostrzoną diamentową krawędź, która dokładnie początkiem dotknęła gardła kobiety. Lecąc w stronę ściany tarcza wykonała nieznaczny obrót i przecinając skórę, weszła w nią niczym nóż w miękkie ciasto. Przeszła przez kolejne warstwy ścięgien i mięśni, aż dotarła do tchawicy dzieląc ją na pół. Po tej swoistej tracheotomii, z wnętrza rury, zaczął dochodzić świst wydychanego powietrza.
Destrukcja trwała dalej. Fragment dysku, podążając w kierunku karku, przeciął tętnice. Przez moment nic się nie działo, lecz przy następnym skurczu serca, krew trysnęła strumieniem. Talerzyk wypadał z dłoni i upadł na podłogę. Pani Maria chwyciła obiema rękoma gardło. Spomiędzy zaciśniętych palców zaczęła tryskać posoka. Próbowała powstrzymać krwotok, lecz na nic się to nie zdało. Krew bluzgała na podłogę, sięgając strumieniem przeciwległej ściany.
W tej chwili jej jedyną nadzieją byli, obserwowani przed chwilą, mężczyźni. Usiłowała krzyknąć w ich stronę, lecz przecięte struny głosowe nie wydały żadnego dźwięku. Wyraźnie, próba wydobycia głosu okazała się wyjątkowo bolesna. Kobieta, wydając przejmujący charkot, pochyliła głowę do przodu i jeszcze mocniej zacisnęła ręce na szyi. Na jej twarzy odmalował się bezmiar cierpienia.
W miarę upływu czasu, nogi powoli słabły. Zaczęły drżeć nie mogąc utrzymać ciężaru ciała. Mimo to pani Maria spróbowała podejść do okna w nadzieji, że ktoś ją w nim zauważy. Zrobiła krok do przodu. Niestety na parkiecie utworzyła się już spora kałuża krwi. Kobieta straciła równowagę. Upadając złapała krawędź stołu, lecz ręka była już zbyt słaba. Pociągnęła za sobą biały obrus, który, gdy tylko spadł na ziemię, zaczął natychmiast nasiąkać czerwienią. W ślad za nim zaczeły zsuwać się najróżniejsze bibeloty: zdjęcia, pocztówki, karty tarota. Pozostała jedynie kula, która wyskoczywszy ze swojej podstawki, zaczęła toczyć się tam i z powrotem po pustym drewnianym blacie. W końcu jednak i ona podzieliła los pozostałych przedmiotów. Z hukiem trzasła o podłogę, rozsypując się na drobne kawałki. Niewielkie drobiny szkła zabarwione krwią, lśniły teraz w wąskim promieniu słońca niczym drogocenne, krwawe rubiny.
Pani Maria próbowała wstać z kolan, lecz nie dała już rady. Jej ciało przeszywały dreszcze. Jeszcze przed chwilą rumiana twarz straszyła trupią bladością. Starannie rozczesane włosy leżały teraz rozrzucone w bezładzie. Zbroczone krwawą mazią lepiły się do bluzki.
W końcu kobieta poddała się. Upadła na brzuch i zaczęła rzęzić. Ponieważ przełyk również został przecięty, leżała teraz z lekko otwartymi ustami pełnymi nie przełkniętej pocieszanki. Zanim straciła przytomność pomyślała: Boże dlaczego?
Jej płuca, przez jakiś czas, głośno charcząc, łapały powietrze, po czym z wolna zaczęły cichnąć. Przez jej ciało przebiegł skurcz, lecz zaraz potem całkowicie się rozluźniło. Do tej pory spięte niewyobrażalnym bólem, teraz leżało spokojnie. Wyglądało, to tak, jakby nagle przestała istnieć potrzeba podtrzymywania ciężaru istnienia. W zastygłych oczach kobiety nie widać było już lęku, lecz raczej … bezmierne zdziwienie.
***
Chwilowe zablokowanie tarczy spowodowało, że wiertarka z impetem obróciła się wokół własnej osi. Zaskoczony Zdzichu wypuścił ją z ręki. Wyswobodzona, wisiała z balkonu. Ponieważ stracił w ten sposób nieco na wadze, dało to kilka dodatkowych sekund padającemu ze zmęczenia Mietkowi.
Dopiero teraz do świadomości Zdzicha dotarła cała groza sytuacji. Wisiał bezbronny głową w dół, nie mając absolutnie na nic wpływu. Jego los, i to dosłownie, spoczywał w niepewnych rękach kolegi. Uzmysłowienie sobie tego faktu, sprawiło, że wprost oszalał ze strachu. W głębokiej studni, jaką było podwórko secesyjnej kamienicy, niósł się echem jego rozpaczliwy krzyk.
- Mietek ty idioto zaraz mnie zabijesz! Jezu dopomóż!. On naprawdę zaraz mnie puści!
- Łukasz pomóż temu debilowi. Błagam cię, zaklinam. Pospiesz się. Zaraz roztrzaskam sobie łeb.
Krzycząc te słowa, Mietek niemal poczuł twardość bruku i usłyszał trzask łamanego karku.
- Łukasz błagam, pomóż mi!
Łukasz nie zareagował od razu. Jakaś tajemnicza siła nie pozwalała mu ruszyć się z miejsca. Dosłownie, nie mógł oderwać wzroku od wiszącego. Był jak ptak, który patrząc w oczy węża, nie może zrobić kroku i czeka na nieuchronny koniec. Dziwne, ale dźwięki, które do niego dochodziły, tłumiła jakaś jedwabista ściana, rozpostarta między nim, a wołającym o pomoc. Stał by tak jeszcze długo, gdyby nie wystrzał z gaźnika w przejeżdżającym nieopodal samochodzie. Nieprzytomnymi oczyma popatrzył bezradnie dokoła i w końcu dostrzegł dramat kolegi. Poganiany okrzykami, ocknął się z zadumy i wbiegł do sąsiedniego pokoju, w którym Mietek toczył nierówną walkę z losem.
Całą tę scenę obserwowały, siedzące nieopodal, kruki. Jeden z nich uniósł skrzydła i zły, w szale, zaczął dziobać towarzysza. Jego skrzek wypełnił podwórko. Wydziobane pióra wolno opadały na ziemię.
Tymczasem Łukasz załapał jedną z nóg Zdzicha. Poprawił chwyt, a gdy poczuł, że trzyma ją już wystarczająco mocno, skinął głową w kierunku Mietka, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że jest gotowy. Ten w lot pojął o co chodzi. Mężczyźni zaczęli energicznie wyciągać kolegę. Ponieważ byli bardzo zdenerwowani, robili to wyjątkowo gwałtownie. Zdzichu, niczym bezbronna kukła, szybko podążył do góry. Jego głowa jak piłka podskoczyła na parapecie, raniąc się o ostrą krawędź futryny. Zanim zdążył wyciągnąć ręce, aby zamortyzować upadek, leżał już pobijany na podłodze.
Stęknął ciężko, po czym klęknął na kolana. Skonany, na czworakach zbliżył się do ściany i siadł na podłodze. Oparł o nią zmęczone plecy. Uniósł głowę do góry i zobojętniały już w tej chwili na wszystko, powoli dochodził do siebie. Palcem dotykał rozbitej skroni, a następnie oblizywał go chcąc w ten sposób powstrzymać krwawienie. Koledzy obserwowali go, lecz zważywszy na powagę chwili nie rzekli ani słowa. Spoglądali na Zdzicha tak jakby widzieli kogoś, kto już był po tamtej stronie życia, a teraz powrócił do świata żywych. Z każdą jednak chwilą Zdzichu zmieniał się. Całą swoją uwagę skierował w stronę Mietka. Oczy nabrały dzikiego wyrazu, a twarz całkiem poczerwieniała. Emanowało z niej jakieś wielkie napięcie. Pot zaczął spływać mu po skroni. Siedział spięty bacznie obserwując kolegę. Nagle szybko wstał i z impetem skoczył do przodu.
Pięściami bił gdzie popadło. Ciosy wymierzał chaotycznie. Bezmyślnie młócił rękoma, wyładowując w ten sposób cały nagromadzony stres. Mietek przyjął postawę obronną i zasłaniając głowę, powoli się cofał. Gdyby tylko chciał z łatwością poradziłby sobie z filigranowym, o głowę mniejszym kumplem, lecz jego postawę cechowało poczucie winy. Uważał wręcz, że zasłużył na ciosy, które w tej chwili spadały na jego głowę. Przecież tak niewiele brakowało, a puściłby kolegę. W końcu jednak i on stracił cierpliwość.
Zdzichu po mocnym ciosie zrobił krok do tyłu. Uderzenie w głowę spowodowało, że na moment stracił świadomość. Stał teraz na chwiejnych nogach, starając się z trudem utrzymać równowagę. Gdy po chwili doszedł już do siebie, zdał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie dać rady Mietkowi i pewnie by sobie odpuścił, gdyby nie to, że coś tajemniczego i nie uznającego sprzeciwu, zawładnęło jego wolą.
Mimowolnie sięgnął do kieszeni. Jego ręka wyczuła obły kształt. Palce, jak kleszcze, zacisnęły się na nim z niezwykłą wprost siłą. Powoli z kieszeni zaczął wysuwać nóż, którym zwykle odizolowywał przewody.
Łukasz, dotychczas bierny, pojął w lot co się dzieje. Szybko zaszedł Zdzicha od tyłu. Gdy ten uniósł rękę do góry, ramieniem mocno objął jego szyję, równocześnie przechylając go nieco do siebie. W tym samym czasie drugą ręką chwycił za jego nadgarstek. Szybkim ruchem wykręcił go do tyłu i unosząc do góry, zaczął dociskać do pleców tak długo, aż pod wpływem bólu dłoń wypuściła narzędzie. Zdzichu dalej nie stawiał oporu. Trwali tak w tej pozycji przez chwilę, po czym Łukasz, upewniwszy się, że z kumpla wyparowała cała agresja, odepchnął go od siebie. Podniósł nóż z podłogi i schował do kieszeni. Potem, tak jakby nigdy nic, zaczął zwijać kabel wiertarki.
Zdzichu stał teraz i oglądał swoje dłonie. Był przerażony. Wydawało mu się, że przed chwilą stracił nad nimi całkowitą kontrolę. Jego ręce jeszcze klika sekund temu żyły własnym życiem. Próbował ruszać palcami. Cieszył się każdym ich ruchem jak dziecko, które dostało nową zabawkę. Jednocześnie w sercu odczuwał ogromną trwogę. Zaczął spoglądać bojaźliwe dokoła. Wyczuwał obecność jakiejś obcej, nieznanej mu siły.
- Wiecie co ja spadam, tu coś nie gra – rzekł Łukasz przerywając ciszę jaka zapadła po bójce.
Nie wiem co, ale coś tu nie jest tak. Czym szybciej się stąd ulotnimy tym lepiej.
- Masz rację – poparł go Mietek – pakujmy manele i w drogę.
Zaczęli szybko chować narzędzia. Nie minęło pięć minut, a już przechodzili spiesznie przez podwórko. Mietek zauważył na ziemi jakieś znajome kawałki. Schylił się, aby je podnieść.
- To chyba są części tarczki – wyciągnął dłoń w stronę kumpli - dobrze, że je znaleźliśmy. Będziemy mogli pokazać szefowi. Mamy dowód na to, że pękła, a nie opędzlowaliśmy ją na bazarze. Niewiele z niej zostało. Szkoda, że nie widać diamentowego ostrza, będzie teraz trudno udowodnić, że to ta sama.
Zaczęli rozglądać się za pozostałymi fragmentami, ale w końcu niczego nie znaleźli.
- Kurcze, nie ma co, chyba reszta dostała skrzydeł – rzekł po chwili Mietek i spojrzał w górę.
- Dobra chodźmy – nalegał Zdzichu. Musimy jechać dalej.
Kiedy podchodzili do bramy, znienacka pojawił się w niej czarny kot. Stanął niepewnie, zdziwiony niespodziewanym spotkaniem. Wracał właśnie, po udanych amorach, na swój ulubiony fotel pod oknem. Speszony, nie zawrócił jednak. Postanowił, że szybko przemknie pod ścianą, omijając w ten sposób mężczyzn szeroki łukiem.
Nie czekając, Zdzichu szybko sięgnął po kamień i z całej siły cisnął nim w kota. Włożył w to całą złość, która jeszcze pozostała mu po dzisiejszym incydencie. Tylko dzięki temu, że wziął zbyt duży zamach, kocisko przeżyło. Kamień trafił w ścianę, odłupując spory fragment zmurszałego tynku. Kot ze strachu podskoczył, miaucząc przy tym przeraźliwie. Zjeżył sierść, po czym szybko zniknął w piwnicznym okienku.
- No, mało brakowało, a ten sierściuch przebiegłby nam drogę. Jeszce jego, kurwa, tutaj brakowało. Mało mamy pecha. Przez tego kota mogłoby się wydarzyć jakieś nieszczęście – stwierdził Zdzichu .
Szybko przeszli przez bramę. Na ulicy czekała na nich rozklekotana furgonetka. Wrzucili na pakę drabinę i torby z narzędziami. Wsiedli do szoferki i ruszyli na kolejną dziś robotę. Mietek wsiadł do samochodu na końcu. Zrobił to specjalnie. Nie chciał siedzieć obok kierowcy. Znowu dostrzegł w oczach Zdzicha to dziwne, nienawistne spojrzenie.
Tylko bystry obserwator mógł zauważyć, że zaraz po ich odjeździe, z głębi podwórka wzleciały trzy ptaki. Zatoczyły koło nad dachem kamienicy, po czym głośno kracząc, poleciały w kierunku, w którym odjechał samochód. Kto wie, może dziś kruki znów będą miały szczęście i ktoś nierozważnie rozrzuci im chleb na parapecie.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / very good