Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-05-20 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1821 |
Pasma mgły mieszały się leniwie w delikatnym powiewie. Październik.
Wczorajszy deszcz i dzisiejsza plusowa temperatura wywołała to zjawisko, które zawsze kojarzę z klimatami Poego czy Conan Doyle`a. Tylko patrzeć jak wyłoni się zza rogu świecący pies Baskerville’ów.
Tymczasem w kącie wiaty przystankowej siedziało jakieś trzęsące się pisklę. Zwinięte w kłębek na połamanej ławce, z podkulonymi nogami. Buźka wciśnięta w kolana, a długie, tłuste włosy rozsypane były na siniakach i strupach suchych nożnych patyków.
Bez rajstop!
Sterczałem na tej pętli autobusowej od piętnastu minut. Jest szósta dwadzieścia, do autobusu jeszcze prawie pół godziny. Wyszedłem wcześniej od Szeryfa, starego przyjaciela z młodości, bo nie miałem ochoty na poranne spotkanie śniadaniowe z jego żoną i dziećmi.
Wczoraj wypiliśmy za dużo i przysnąłem na krześle. W zasadzie teraz uciekłem od niego wczesnym rankiem z moralniakiem, a współczujący przyjaciel wcisnął mi na pożegnanie dwa „żywce”.
Wiedeńska to odsiecz przeciw demonowi. I chwilowe zwycięstwo po pierwszym piwie.
Cóż, jaki żołnierz, taka wiktoria.
Zapasowa amunicja tkwiła w zewnętrznej kieszeni kurtki.
W zasadzie nigdzie mi się nie śpieszyło. Jankes w Anglii. Ala z synami w domu i raczej nie przywita mnie entuzjastycznie.
Zbliżyłem się powoli do dziecka, wziąłem za brodę i delikatnie podniosłem głowę. Targnęła się odruchowo w tył.
Dziewczynka.
Tak na oko dziesięć, dwanaście lat. Twarz zdeformowana opuchlizną, zabarwioną fioletowo-żółtym siniakiem, ale oczy... mój Boże, cały Wyspiański ze swoimi pastelowymi portretami! Wielkie, głębokie, z firanką podwiniętych rzęs. Jej buźka i całe ciało drgały spazmatycznie.
Pewnie z zimna albo emocji. Chyba jedno i drugie.
Odruchowo zdjąłem kurtkę i nakryłem nią trzęsące ciałko. Popatrzyła na mnie i znowu zwinęła się w kłębek.
– Jesteś głodna? – W zasadzie nie wiedziałem co powiedzieć.
Jakoś niezręcznie być dobrym i współczującym, tym bardziej, że przed chwilą na przystanek przyszło dwóch facetów i z zaciekawieniem się nam przyglądali.
Stojąc odwrócony plecami, czułem ich wzrok i słyszałem jakieś komentarze.
Jeden z nich zbliżył się do mnie i poklepał po ramieniu.
– Panie, uważaj pan...
– Spadaj człowieku. – Nie dałem mu skończyć, poirytowany.
Splunął i odszedł.
Dziewczynka pokiwała głową, nie podnosząc jej z kolan.
Cholera, skąd ja wezmę jedzenie na tym zadupiu? Przecież nie dam dziecku piwa, tkwiącego w kieszeni.
Rozejrzałem się bezradnie.
Mgła unosiła się powoli i wyłoniły się budynki fabryki DSS SMITH. Kiedyś było to socjalistyczne ustrojstwo, produkujące tekturę i papier do twarzy (znaczy do dupy). Szorstki i szary jak ten ustrój.
Zakład został wybudowany w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku na peryferiach miasta. Obok postawiono kilka bloków pracowniczych z obowiązkowym sklepem – w zasadzie monopolowym (w jednym z tych bloków mieszkał do dziś mój przyjaciel).
Ponuro tu wtedy było. Cały kompleks przypominał rzucony w pola duży PGR. Gdyby zmienić tabliczkę nad wejściem z „Państwowe Zakłady...”, na „Państwowy Burdel...” istota sprawy nie uległaby zmianie.
Ale klimat był.
Teraz nie lubiłem tej firmy. Wykupiona przez Anglików, zamieniła się w kombinat mielący zarówno pulpę drzewną, jak i ludzi.
Wjechałem tam kiedyś jako kurier. Zakładowe FBI w osobach łysych emerytów, biedziło się dwadzieścia minut nad wypisaniem przepustki i zlokalizowaniem adresata przesyłki. Potem sprawdzono samochód pod kątem przemycania bomby atomowej. Odnalezienie wskazanej na kopercie osoby też okazało się problemem w tym zakładowym Pentagonie. Każde piętro z magnetycznymi kartami wejściowymi, a pytania o panią O., zbywane były tajemniczym uśmiechem. Tajne przez poufne itd. Utykający w bucie ortopedycznym funkcjonariusz wspomnianej agencji, namierzył wreszcie uciekinierkę. Razem zajęło to ponad godzinę!
W tym kraju ZUS swoimi haraczami potrafi zniszczyć nawet tak potężną instytucję ochrony, to zatrudniają inwalidów w celu redukcji kosztów.
Przypomniałem sobie o sklepiku zakładowym, funkcjonującym tuż za bramą. Wprawdzie jest sobota, ale czasami pracują w wolne dni, więc może będzie otwarte.
Na portierni czuwał skład o podobnym poziomie, jaki wcześniej opisałem.
– Macie czynny sklep?
Podszedł do mnie wyrośnięty – na oko sto sześćdziesiąt pięć centymetrów – bodyguard.
Pokręcił nosem.
– Panie, jak masz pan kaca, to idź gdzie indziej. Sklep zresztą od siódmej. Ależ wali od ciebie, człowieku...
– Ale sklepowa jest? Muszę szybko kupić jakieś bułki i coś do tego. – Pewnie w innych okolicznościach zjechałbym palanta, ale śpieszyłem się. Za dziesięć minut odjeżdżał autobus. – Niech pan uprzejmie pójdzie i kupi, o co proszę. To nie dla mnie. Proszę. Ze trzy bułki i jakiś serek.
Spojrzał spode łba.
– Kasa – warknął.
Kurwa mać. Portfel zostawiłem w kurtce okrywającej tego dzieciaka.
Nerwowo poklepałem się po kieszeniach spodni. Jest! Wyczułem drobne i dałem gościowi.
Czekałem jak na szpilkach No, nareszcie, przyniósł.
Teraz pędem na przystanek. Zostało dwie minuty.
Autobus odpalił właśnie silnik i otworzył drzwi. Pobiegłem pod wiatę.
Nie było nikogo.
Stałem jak idiota z reklamówką w garści.
Wsiadający do Solarisa facet stanął na stopniu i roześmiał się.
– Przecież chciałem cię ostrzec, człowieku. Ona tu często siedzi. Ojciec leje ją w piątki jak się ochla. Czasem tkwiły tu z matką. Nikt za rękę nie złapał, ale chyba zdarzała jej się drobna złodziejka. Straciłeś kurtkę? To się mała obłowiła. – Znów się roześmiał. – Wsiadaj. Bilet ci postawimy, naiwniaku.
Milczałem. Wzruszył ramionami i wszedł do środka.
Drzwi zamknęły się i autobus ruszył.
Stała po drugiej stronie ulicy. Wcześniej zasłaniał ją pojazd.
– Proszę pana, pan zapomniał o kurtce – powiedziała, wyciągając ją w moją stronę. – Musiałam iść siusiu.
ratings: very good / excellent
ratings: perfect / excellent
Ps. Wiem-wiem-wiem, powtarzam się
Byłem ciekawy, czy jeszcze dobrze się czyta i dobrze jest odbierane przez czytelnika.
Fajnie, że tak jest.
ratings: perfect / excellent
Hakuna matata :) :) :)
ratings: perfect / excellent
Co do zapisu - od interpunkcji jest Janko, ja patrzę pod innym kątem. Ocena - jak wyżej.
Dlaczego "nawet tutaj"?
Bardzo mi się podoba w Twojej prozie, że nie kończysz opowiadań. Dajesz czytelnikowi możliwość własnego zakończenia. Moje wygląda tak: peel zatrzymuje autobus, wysiada i biegnie do dziewczynki.
Wcześniej chciałam tu napisać o dylemacie moralnym, z którym mój Tato musiał się mierzyć do końca życia. Wydarzenie miało miejsce w Kairze na początku lat osiemdziesiątych. Ale zrezygnowałam, może kiedyś napiszę o tym w swoim opku.
:)
Proza równie przejmująca jak u innego naszego zdeklarowanego outsidera Marka Hłaski
W jakimś mentalnym i pisarskim sensie blisko mi do niego.
Dzięks.