Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-05-21 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1797 |
Nie jestem jakimś koneserem kawy, ale to, co podała mi zaspana rembrandtowska Saskia, odziana w bazarową „Pradę”, można określić jako zamach islamskich fundamentalistów.
Kiepskie zresztą odniesienie. Co jak co, ale kawę i bomby to oni robić umieją. A tu dostałem okropny, zwietrzały, brązowawy proszek, zalany przed chwilą wrzątkiem z czajnika. Dobrze chociaż, że dziewczyna zamówiła herbatę. Jest szansa, że ekspresówka, jaka moczyła się w szklance, nie została popełniona ze zmiotek z taśmy produkcyjnej w fabryce nawozów sztucznych.
Zaniosłem ostrożnie szklanki do stolika. Klimatyzator męczył się straszliwie, próbując uczynić znośnym duszne powietrze lipcowego wieczoru. Od nagrzanych kostek betonu i blaszanej wiaty, stanowiącej niebo dla czterech dystrybutorów, buchało żarem całodniowego, trzydziestostopniowego upału.
Ta stacja lata świetności miała już za sobą. Odkąd wybudowano dwa kilometry stąd nitkę autostrady, stara „siódemka” stała się mało uczęszczaną drogą dla traktorów i lokalnych aborygenów. Przy nowej wybudowano nowoczesne stacje benzynowe w kolorach firmowych – czerwono - białe „Orlenu” i zielone „BP”. Wszystkie walone od jednego projektu i z jednakową, plastikową obsługą odzianą w nakrochmalone mundurki.
Tutaj wiało duchem poprzedniej epoki. Nikt nie inwestował w to miejsce, istniejące jeszcze zapewne siłą inercji. Obok stacji dogorywał mały motelik, wykonany z klimatycznej wielkiej płyty, choć sam do wielkich nie należał.
Ot, parę pokoi z wyposażeniem, które dziś się spotyka w czasie ulicznych wystawek lub w pokojach zapomnianego przez władzę domu spokojnej starości.
Biorę odpowiedzialność za to stwierdzenie, bo zarezerwowałem w „Zaciszu” pokój przed godziną. Disanu łazienki profilaktycznie nie sprawdziłem, ale specjalnej wyobraźni tu nie trzeba.
Stoliki i krzesła w stacyjnym barze wyglądały jak ukradzione z pobliskich posesji. Plastikowe, przetrenowane życiem oraz niejednymi imieninami pana domu.
Kawa i herbata natychmiast rozlały się, kiedy dotknąłem tych chybotliwych pomiotów współczesnych wtryskarek.
– Ty długo czekasz. – Uśmiechnęła się z wysiłkiem, odgarniając niesforną blond grzywkę z upodobaniem spadającą na oko. – A u mienia czas. Ty dopłacisz djengi.
Nie wiem, co mnie podkusiło, by zjechać z autostrady. Tym bardziej nie wiem dlaczego, zatrzymałem się na tym zasyfionym parkingu, na którym ją zobaczyłem w świetle reflektorów. Lateksowa miniówka, rajstopy z wielkimi oczkami, popularnie zwane „burdelówkami”, fioletowe szpile (ohyda) i sraczkowata koszulka bez rękawów, z wydrukowanym napisem „Help me”. Perwersyjnie prowokacyjny tekst.
Nie była specjalnie ładna, a i ja nie miałem jakiegoś nadmiernego ciśnienia spermy na przysadkę mózgową. Jednak się zatrzymałem i dogadałem. To znaczy ustaliłem łamaną polszczyzną, pięćdziesiąt, ale jeśli pojedzie ze mną do pobliskiego motelu, stówa.
Nie za bardzo chciała, chyba się trochę bała, lecz dodatkowa pięćdziesiątka plus obietnica szybkiej godziny przełamała opór.
Ale minęły już prawie dwie, a my nic. Była wyraźnie zniecierpliwiona.
– Ty, czas. – Wskazała na zegarek wiszący nad blatem.
– Dobra, dopłacę ci. Dawno tu jesteś?
Spojrzała na mnie podejrzliwie. Jakiś erotoman – gawędziarz.
– Knigu piszesz, czy pieprzysz? – „Piszesz” zaciągnęła tak miękko.
Rosyjski jest pięknym, melodyjnym językiem. Stwierdziłem również, sądząc po reakcji w spodniach, że jednocześnie zmysłowym i prowokującym.
Miała cudne oczy. W zielonkawym odcieniu, ale naznaczone szarymi i brązowymi cętkami. Duże i lekko skośne. Zmęczone pod grubą warstwą tynku, agresywnie narzuconego jakby przez pijanego tynkarza.
Taka jej robota, to i stylizacja taka.
Ale piękne były mimo tego. Tylko za te oczy bym zapłacił.
No niech tam, zapłacę.
Wyjąłem stówkę i położyłem na zachlapanym blacie. Uśmiechnęła się i szybko schowała do malutkiej torebeczki.
– Ja tu miesiąc. Studentka ja z kijewskiego instituta. Historiu ja budu uczit. Raditieli na wsi, u nas ciężko w damoj. Brat, siestra, jej dieti. Ciężko – westchnęła. Wzrok jej zmętniał, a głos stał się ciepły. Wyszła na chwilę z roli przydrożnej kurwy.
Ze stojącego na parapecie charkota usłyszałem Luisa Armstronga i jego „What a wonderful world”.
Wziąłem ją za rękę.
– Chodź. – Pociągnąłem stanowczo. Spojrzała lekko zdziwiona.
– Już?
– Chodź. – Szarpnąłem mocniej. – Zatańczymy.
Spojrzała nierozumiejącym wzrokiem, ale już byliśmy na kawałku wolnej przestrzeni. Miejscowa Saskia – barmanka, patrzyła na mnie jak na wariata. Tańczyliśmy, nie bardzo w rytm, kołyszącej melodii. Zachrypnięty głos wokalisty przepływał przez moją pamięć. Z Olą tańczyłem ten kawałek lata świetlne temu, na imprezie pseudo-studniówkowej. Tej prawdziwej nie mieliśmy ze względu na stan wojenny.
Potem jeszcze wiele razy już z Aleksandrą S., jako moją żoną.
A teraz pewnie tańczy go z moim przyjacielem od tapet, szepcząc mu do ucha, jak bardzo lubi to nagranie.
Durny ten świat.
Początkowo dziewczyna była strasznie spięta. Gładziłem ją po nagim ramieniu, opuszkiem krążąc po bliźnie po szczepionce przeciw ospie.
Zaczęła mięknąć i coraz bardziej przywierać całym ciałem.
Uśmiechnęła się lekko, kiedy wyczuła wybrzuszenie w moich spodniach.
– Poczekaj. – Odskoczyła na chwilę i energicznie zrzuciła ohydne, fioletowe szpilki. – Nogi boliat. Cały dień.
Malutka bez nich była. Głową sięgała mi do podbródka. Wcisnąłem nos w jej włosy. Pachniały świeżością, wiatrem. Tak jak włosy Marii.
Dopadło mnie melancholijne gówno.
Piotruś, jesteś skończonym palantem.
Głośnik zamilkł. Przez chwilę jeszcze się kręciliśmy. Otworzyłem oczy i spojrzałem na jej twarz. Ona wciąż miała zamknięte powieki, a chrapki zadartego noska drżały szybko, ze świstem wciągając powietrze. Zaciągnąłem ją z lekka nieprzytomną do stolika. Wyjąłem z tylnej kieszeni portfel i drżącymi rękami rzuciłem wszystkie banknoty.
Odwróciłem się i prawie pobiegłem do samochodu.
Pieprzyć ten motel i ją. Nooo, w zasadzie…
Kiedy mijałem bar, stała w drzwiach.
– Jak ci na imię? – zapytałem, uchylając szybę.
Patrzyła na mnie z wyrzutem tymi pięknymi oczami.
- Mówią na mienia Saskia. A ty?
- Piotr.
Wspominałem już, że durny jest ten świat? Z poziomu kozetki C.G. Junga można by temat rozważać.
Odjechałem z piskiem opon. Znając swoje palanciarstwo, gotowy byłem zakochać się w przydrożnej kurwie.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Nie mam uwag do zapisu.
Dzięki za wizytę, szanowna młodzieży :)
ratings: perfect / excellent
Podoba mi się klamra z Saskią. Tylko maleńka uwaga:
", gotowy byłem zakochać się w przydrożnej kurwie."
jak wynika z opowiadania, to nie była k..., tylko prostytutka. O różnicy nie będę pisać, jako że wszyscy po Abrahamie - pięćdziesiątce - wiemy jaka to różnica.
Phi, a ja za dwa lata będę mogła powiedzieć, że po sześćdziesiątce, ha!
:)
Oczywiście wiem, czym się różni, kurwa, od dziwki, czy prostytutki (vide: Polowanie na czerwoną latarnię), ale tu o wydźwięk szło.
O dosadność.