Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-06-03 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 898 |
Zamiast... i więcej... _VI
Po jakimś czasie jej uwagę odwróciły od przedstawienia rozmowy o nieco innych sprawach ale również związanych z Domem Kultury. Mowa była o nadchodzącym karnawale, sukni sylwestrowej, którą szyje sobie mama i sali balowej, którą będzie urządzał mój ojciec, jak również o choince dla dzieci w formie maskarady.
W tym momencie najwięcej do powiedzenia miałam na temat sukni mamy. Zresztą, sama byłam pod wrażeniem tego, co wychodziło spod igły krawcowej. Materiał, z którego szyto tę wieczorową toaletę, moim zdaniem wyglądał dziwnie i niezbyt przyjemnie – był dość gruby, sztywny, czarno-złoty, o metalicznym połysku i chropowaty w dotyku. Kreację miała nosić osoba może nie gruba ale i nie szczupła, a przy tym wysoka. Ten ubiór zbytecznie powiększał ją, miał jednak swoje zalety -
suknia mocno dopasowana w talii, z wąskim kołnierzem przy głębokim wycięciu w szpic oraz ze spódnicą zebraną w „bombkę” leżała bardzo zgrabnie i nie gniotła się. Chciałam dostać trochę ścinków od niej, ale okazało się, że ścinków nie ma.
Drugim pod względem atrakcyjności tematem, był mój strój na maskaradę przygotowywany przez ojca. Jego podstawę stanowiła czerwona letnia sukienka. Reszta zrobiona była z dodatków. Nie wiedziałam kim będę w przebraniu, ponieważ to co ojciec w domu kleił i malował jakoś nie wiele mi mówiło, a on milczał lub ograniczał się do bardzo zdawkowych informacji w rodzaju: „tu będą guziczki a z tego zrobimy wianuszek.” Nauczona doświadczeniem z baletmistrzem, który nic nie chciał powiedzieć na temat przygotowywanego przedstawienia, nie wypytywałam ojca. Doszłam do wniosku, że widocznie w Domu Kultury panuje taki zwyczaj, iż pewnych informacji nie udziela się. Najbardziej dumna byłam z moich trzewików, które z czerwonych przemalowane zostały jakimś mocnym lakierem na kolor złoty. Od razu zauważyłam, że moja przyjaciółka na wzmiankę o złotych bucikach zaczyna odczuwać podziw pomieszany z zazdrością. Mnie też one zachwycały, ponieważ lakier był dobrze położony, wydzielał interesujący ostry zapach i odznaczał się pięknym połyskiem jasnego złota.
Przed świętami Bożego Narodzenia w Domu Kultury na podeście przy schodach stanęły nowe meble. Był to stół i fotele. Niski, z przezroczystym szklanym blatem stół miał od dołu zgrabną konstrukcję z czarnego metalu, która przeświecała przez blat. Wokół niego ustawiono fotele z takiego samego metalu z miękką tapicerką – każdy w innym, ostrym kolorze. Razem wyglądało to bardzo nowocześnie i raczej przypominało ekspozycję na wystawie, niż miejsce, gdzie każdy może usiąść – na przykład kanapę i fotele Salvadora Dali, widziane przeze mnie wiele lat później w muzeum na Montmartre w Paryżu...
Wreszcie przyszły święta Bożego Narodzenia, po nich Sylwester i bal dla rodziców, a później karnawałowa maskarada dla dzieci, na którą poszłam z rodzicami.
Impreza miała miejsce przed południem. Z mojego punktu widzenia – za wcześnie.
Byłam przyzwyczajona do tego, że wszystko co poważne /teatr, cyrk/ odbywają się
wieczorem.
Po przyjściu na miejsce zmieniłam zdanie. Korytarz na dole był pełen ludzi – dorosłych i dzieci. Drzwi do sali widowiskowej stały otworem. Teraz zmieniła się ona w salę balową. Dużo osób kręciło się przy szatni, ponieważ można w niej było kupić różne karnawałowe akcesoria – kotyliony, piszczałki w formie zwijanego języka, confetti, maseczki, papierowe kapelusze oraz czapki i wianki z kolorowej bibuły. Na korytarzu duże lustra zapraszały do przymierzania i sprawdzania swojego wyglądu. Ojciec uznał, że w pełnym rynsztunku wystąpię dopiero w drugiej części balu, gdy zacznie się konkurs na najlepszy kostium. Na początek, do czerwonej letniej sukienki i złotych bucików dobrano mi żółty, chiński kapelusik w kształcie niskiego stożka. Był wykonany z papieru typu brystol, miał z boku pięknie wywiniętą czerwoną różę też z brystolu /taką, jak rysował Picasso/ oraz czarną, okrągłą gumkę pod brodę - lekki, nie krępował ruchów i można było zawiesić go z tyłu, na plecach. Zadowolona ze swojego wyglądu, który kojarzył się z chińską dziewczyną wkroczyłam na salę balową.
Wydała mi się ona ogromna, co nie było zgodne z rzeczywistością. Proste, drewniane fotele przeznaczone dla widzów teraz zostały zsunięte na tył sali. Część z nich ustawiono po bokach pod ścianami. Siedzieli na nich rodzice, którzy przyszli z dziećmi. W prawym rogu, przy scenie stała ogromna, pięknie ubrana choinka – z dużymi bombkami i gęsto obwieszona białym włosem anielskim. Czarna, pluszowa kurtyna zasłaniała scenę ale proscenium było w zasadzie puste – być może gdzieś po kątach ustawiono jakieś głośniki. Na wprost drzwi wejściowych, po przeciwnej stronie sali otwarte były na oścież drzwi do bufetu, w którym z daleka widać było z boku oszklone szafki z naczyniami, przed nimi szklaną gablotę na ciastka i ekspres do kawy na kontuarze a za tym wszystkim świerki i sosny w zasypanym śniegiem parku widocznym przez oszklone drzwi utrzymane w tym samym stylu co weneckie okna na tej samej ścianie. Według mnie wyglądało to niesłychanie imponująco. Tak w przyszłości miałam wyobrażać sobie sanatorium w Davos, czytając „Czarodziejską górę” Tomasza Manna.
Skojarzenie było całkowicie uzasadnione, ponieważ, jak wcześniej wspomniałam, budynek Domu Kultury był budynkiem poszpitalnym, który przetrwał dwie wojny światowe. Położony na skraju lasu krył w sobie różne tajemnice - chociażby związane z leśnymi drogami mniej lub bardziej przejezdnymi i prowadzącymi w najdziwniejsze miejsca, z których w mojej pamięci najlepiej zapisały się: szpital w sosnowym lesie określany jako sanatorium przeciwgruźlicze i pobliskie sanktuarium Maryjne z kościołem na wysokim wzgórzu.
Wracając jednak do balu - na balkonie zawieszonym nad częścią sali widowiskowej przygrywała do tańca orkiestra. Całą salę wypełniał olbrzymi krąg tańczących, czy raczej dwa kręgi – jeden mniejszy i wewnętrzny oraz drugi zewnętrzny. Nad przebiegiem tańca czuwały starsze dziewczęta z zespołu tanecznego, o czym poinformowała wszystkich przez mikrofon pani konferansjerka. Od razu zauważyłam, że są one w przebraniu wróżek i czarodziejek w długich sukniach i od czasu do czasu sypią kolorowe confetti . Wszystkie miały na głowach wysokie, spiczaste czapki z białym, cienkim welonem Inni poprzebierali się mniej lub bardziej pomysłowo – dziewczynki często za królewny, księżniczki czy baletnice, ponieważ najłatwiej można było wykonać taki zwiewny strój. Robiono go z farbowanej oraz krochmalonej gazy opatrunkowej – ogólnie dostępnej, taniej i sprzedawanej na metry. Wśród chłopców dużo było piratów, kominiarzy, Indian, marynarzy i górników. Były też postacie z bajek – Czerwony Kapturek, czarnoksiężnik, pastuszek z pasterką, Królewna Śnieżka, rybak, pomazany sadzą Kopciuszek itd. - oraz zwierzęta. Ci, którym nie udało się nic wymyślić, ograniczali swoje przebranie do jakiegoś karnawałowego atrybutu – ozdobnej maseczki na oczy lub do nakrycia głowy w postaci papierowej czapki.
Przy wejściu długo nie postałam, ponieważ któraś z wróżek chwyciła mnie za rękę i włączyła w wirujący kręg. Zaczęłam bawić się razem z innymi.
Dla dzieci taniec parami nie jest zbyt atrakcyjną formą zabawy, toteż najwięcej
entuzjazmu budziły taneczne korowody. Pani z mikrofonem zmieniła się w
wodzireja, zapowiadającego kolejne układy /koszyczki, kręgi, węże/ a dziewczęta z
zespołu tanecznego prowadziły za sobą tańczących, jednocześnie pokazując im, jak to wszystko należy wykonać. Ta zabawa trwała dość długo.
By urozmaicić ją, wykorzystane zostały drzwi w sali balowej, przez które wąż tancerzy mógł przewijać się zahaczając o korytarz, dzielić się i łączyć. Po jakimś czasie przyszła kolej na kotyliona. Musiałam odszukać swoją parę do tańca, czyli kogoś oznaczonego tą samą zapinką co ja. Bałam się, że może to być dziewczynka, ale nie – znalazł się chłopak. I tutaj zaszła rzecz dziwna... Chłopak dobrze pasował do mnie wzrostem /byłam dość wysoka/ ale nie wiekiem - chyba był sporo starszy ode mnie. Widząc moją zapinkę, wykonał gest, który wyrażał z grubsza myśl: „każą tańczyć to tańczymy”, po czym chwycił mnie mocno w pasie, ustawił przed sobą, rzucił spojrzenie w stronę orkiestry, poczekał na przygrywkę, w trakcie której wystukał rytm stopą a następnie puścił się ze mną w wir tańca dookoła sali. Była to chyba polka. Miałam wrażenie, że wokół nas zrobiło się pusto i wszyscy schodzą nam z drogi. Chłopak tańczył bardzo dobrze i z autentycznym zapałem – jakby go samo coś niosło przez salę, a przy okazji i mnie. Gdyby baletmistrz mógł to zobaczyć, byłby pewnie zachwycony, chociaż na ogół do zachwytów nie był skory i ograniczał je do bliźniaczek i ich brata.Kotylion sprowadzony został do tego jednego ale za to długiego i dynamicznego tańca. Po nim nastąpiła przerwa. Oszołomiona poszłam z rodzicami do bufetu na oranżadę.
Później z niechęcią zmieniłam swój strój. Teraz był podobno ciekawszy ale nie tak wygodny jak poprzedni. Zaczęła się druga połowa balu również pełna emocji z powodu konkursu na najlepsze kostiumy. Wszystko od tego momentu było już bardziej statyczne niż w części pierwszej.
Krąg tancerzy poruszał się wolno wokół sali, podczas gdy siedząca z boku komisja starała się wyłowić spośród nich tych w najbardziej interesujących strojach. Wskazane osoby przechodziły do środka kręgu i tworzyły własne koło.
Już w pierwszym okrążeniu zauważono mnie i zaproszono do wewnętrznego kółka. Wcale nie byłam z tego powodu szczęśliwa. Z niepokojem czekałam na dalszy bieg wydarzeń. Przewidywałam rzecz najgorszą – swój udział w eliminacjach do końca, gdyż mój kostium wyróżniał się sporą oryginalnością.
W ogóle, uważałam sytuację za wyjątkowo krępującą i gdyby nie ambicje ojca, to najchętniej uciekłabym z sali balowej na górę, na antresolę. Liczba osób ocenianych przez komisję stopniowo zmniejszała się, ale niestety - ja ciągle wśród nich byłam. Z przerażeniem myślałam o tym, że mogę dostać pierwszą nagrodę. Nie do końca akceptowałam swój kostium i czułam się w nim tak, jak zapewne czuł się pies mojej kuzynki po ostrzyżeniu, czego wyrazem była odmowa wyjścia na spacer. Wygląd chińskiej dziewczyny bardziej mi odpowiadał.
Los jednak, z mojego punktu widzenia okazał się wyrozumiały i pierwsza nagroda ominęła mnie. Dostała ją jedna z dwóch moich koleżanek – tych, które pragnęły zostać Cygankami. Przebrała się w sposób prosty / długa brązowa spódnica, biała płócienna bluzka i chusta w kolorze bordo /, a żeby już nie było żadnych wątpliwości, w rękach trzymała talię kart, które ciągle tasowała. Tym sposobem jej marzenie spełniło się – została Cyganką.
Tak czy owak, ja również otrzymałam nagrodę... Dzisiaj już nie pamiętam czy była ona druga, czy trzecia, a może była to tylko „nagroda pocieszenia”? Dość, że ojca to nie zadowoliło a mnie nie zwolniło od defilowania po scenie, kłaniania się, przyjmowania upominków, dziękowania i robienia zdjęć pamiątkowych.
Później było jeszcze trochę tańca z dziewczynką, której kostium też chyba nagrodzono – moi rodzice znali jej ojca. Współczułam dziewczynie serdecznie z powodu białego kombinezonu z kapturem pokrytego bibułkowym futrem, który miała na sobie. W ten sposób przebrano ją za kota.. Tańcząc, sypała po sali bibułkowym włosem podobnym do króciutkich skręconych serpentyn i zamiatała wokół siebie ogonem na zakręconym drucie. Ta miała jeszcze gorzej niż ja...
W tym momencie wypadałoby zdradzić tajemnicę i powiedzieć za co byłam na balu przebrana? Skoro jednak udało mi się nie zrobić tego do tej pory, to niech już tak zostanie. W końcu, nie był to kostium, który zasługiwał na pierwszą nagrodę. I żeby opowieść o maskaradzie jakoś zamknąć, zacytuję ostatnie wersy wiersza Juliana Tuwima „Pomarańcze i mandarynki”:
Gdy się bajka roztopi w mroku,
Przyjdą cudne, smutne dziewczynki
Na obciętym położą loku
Pomarańcze i mandarynki.
Na prawdę jednak maskarada nie była finałem- ciągle przecież trwały próby do egzaminacyjnego przedstawienia, które miało zostać wystawione w karnawale. W związku z tym bale i i balety znowu stały się częstym tematem moich rozmów z przyjaciółką. Uległa ona takiej fascynacji tematem, że mogła rozmawiać o tym bez końca. Z zapałem zaczęła też wykonywać razem ze mną ćwiczenia z kołem do hula-hoop. Dostałam je w prezencie od ojca. Miało być potrzebne na lekcje tańca – tego zażyczył sobie baletmistrz.
Tym czasem, w przygotowaniach do przedstawienia dobrnęliśmy do prób generalnych - jednej w dekoracjach ale bez kostiumów, drugiej w dekoracjach i w kostiumach. Obie odbyły się już na scenie w sali widowiskowej.
Zaplecze sceny zdziwiło mnie. Wcześniej nawet nie podejrzewałam, że może to tak wyglądać. Prawa kulisa miała szerokie, wygodne wyjście na scenę, a za nią, w dole był spory pokój, który spełniał rolę ogólnej garderoby - z oknami wychodzącymi na park, . Wchodziło się tutaj z sali widowiskowej przez scenę.
Lewa kulisa była dla odmiany bardzo niewygodna. Należąca do niej garderoba z oknami na placyk przed budynkiem nie miała połączenia ze sceną. Aby tam się dostać, należało wyjść z pokoju na korytarz przy szatni i wejść w sąsiednie drzwi, za którymi znajdowały się prowadzące w górę schodki w wąskim, ciemnym korytarzyku. Od razu ochrzczono to miejsce mianem „strasznego korytarzyka”, gdzie można zobaczyć upiora, albowiem swojego czasu podobno znaleziono tu powieszonego trupa. Była to chyba jakaś okropna plotka wymyślona na poczekaniu,
ale dzięki niej wyjście na scenę okazało się mniej straszne niż przechodzenie przez
korytarzyk. Ta kulisa akurat stała się miejscem, w którym najczęściej znajdowaliśmy się. Mówię „my”, ponieważ należałam do najmłodszej grupy grającej skrzaty. To co było wystawiane, zostało nazwane operetką. W sumie stanowiło pewien montaż tańców, piosenek i krótkich tekstów – wszystko utrzymane, jak mi się wydaje, w klimacie fantastycznego świata „Balladyny” Juliusza Słowackiego. O co dokładnie chodzi, zupełnie nie ogarniałam... Były jakieś kwiaty, były mokradła z żabą, był las z grzybami, z których na scenie pojawiał się jeden, owady w postaci żuczków i os oraz panująca nad tym królowa flory i fauny. Scenografia przedstawiała się dość skromnie – z tyłu podesty, z przodu makiety świerków z cienkiej płyty pilśniowej malowanej na zielono. Całość zamykało niebo na płótnie robione kolorowymi reflektorami. Najbardziej podobało mi się błękitne z różowym. W ogóle, to reflektory nadawały scenie ten właściwy, bajkowy charakter. W sumie, pomyślano to tak, by zostawić sporo miejsca do tańca.
Natomiast, z dużą inwencją zostały wykonane kostiumy. Królowa miała długą, zwiewną szatę w pastelowych barwach i złotą koronę na głowie. Grała tę rolę śliczna dziewczyna – wysoka, szczupła brunetka o owalnej twarzy i delikatnych rysach. Dziewczęta z orszaku królowej przebrano za kwiaty. Każda posiadała na głowie wianek z ogromnym kielichem jakiegoś kwiatu. Reszta ubioru była dostosowana do wianka - barwna i uzupełniona o zielone liście. Inne postacie nosiły maski na twarzy albo na głowie oraz odpowiednie pelerynki czy trykoty
Najbardziej zaskakujący wydawał się grzyb. Wywołany z garderoby wtoczył się do wąskiego korytarzyka prowadzącego na scenę i tak rozepchnął, że o mało nie pospadaliśmy ze schodków. Nikt nie wiedział kto gra grzyba? Postać ta cała kryła się w białej beczce pozbawionej dna i pokrywy. Poruszała się drobnymi kroczkami, unosząc beczkę nieco w górę. Przystając beczkę stawiała. Nad beczką widać było wąską twarz i pulchny, brązowy kapelusz z białym podbiciem. Swoim pojawieniem robiła tak duże wrażenie, że chyba już nikt nie zwracał uwagi na jej działania? Wszyscy aktorzy bardzo uważali, żeby grzyb nie przewrócił się. W ogóle – na scenie trzeba było zachować dużą ostrożność, ponieważ świerki z płyty pilśniowej też nie były zbyt stabilne.
Piękna Kasia chyba nie cieszyła się ze swojej roli – nosiła strój, który nie podkreślał jej urody, gdyż, mówiąc oględnie, nie należał do świata flory, a ponadto charakterystyczną cechę jej kostiumu stanowiła spora, niezbyt piękna maska na głowie.
Ja natomiast byłam całkowicie nierozpoznawalna. Na przebranie skrzata, oprócz szarawarów, szmacianych kapci z zadartymi nosami, wzorzystego kubraczka, klasycznej, zwieszającej się z tyłu czapki krasnala, składała się jeszcze biała, pofalowana broda przyczepiana na gumce z tyłu głowy oraz tak samo podczepiany kulfoniasty nos – czerwony albo różowy. Te dwie ostatnie rzeczy były według mnie zupełnie zbyteczne. Bałam się, że dziadek, który miał siedzieć na widowni w pobliżu sceny może mnie nie rozpoznać i w związku z tym nie będzie mógł wyrobić sobie zdania na temat mojego występu. Gapienie się na widownię i dawanie jakichś znaków ze sceny było surowo zakazane.
O samym przedstawieniu nie da się wiele powiedzieć. Odbyło się w zaplanowanym terminie oraz przy wypełnionej widowni. Wszystko przebiegło bez najmniejszych potknięć – każdy wykonał to, co do niego należało i we właściwej kolejności. Nie wiem, czy ktoś się zastanawiał o co chodzi w tej bajce? Może jacyś starsi tancerze... W każdym razie, skrzaty odtańczyły swoje, przebrały się i poszły do domu.
Drugi spektakl miał być wystawiony następnego dnia, ale z udziałem dublerów, więc
mogłam nie przychodzić.
Niestety, okazało się, że nie będę mogła przychodzić do Domu Kultury przez najbliższe parę miesięcy – poważnie zachorowałam na stawy. Mogło to zdarzyć się zupełnie przypadkowo, ale wcale nie musiało tak być, zwłaszcza, że nastąpiło nagle... Co do tych innych możliwości, to wolę nie snuć tu żadnych przypuszczeń, gdyż myślę, że nie da się tego wystarczająco wyjaśnić. Z resztą, historie tego typu znalazły swój wyraz w formach znacznie ciekawszych – chociażby w filmie Andrzeja Wajdy „Człowiek z marmuru” - toteż wystarczy, że odwołam się do pokazanego w nim pewnego schematu - szaleństwa, w którym kryje się metoda, rozwiniętego na mniejszą lub większą skalę. W każdym razie, od tego momentu nasze życie zaczęło zmieniać się na niekorzyść. Sądziliśmy, że jest to tylko chwilowe załamanie i próbowaliśmy wszystko przeczekać, ale okazało się to niemożliwe.
Nie dowiedziałam się nawet, czy zdałam swój egzamin, jak zostałam oceniona i czy baletmistrz przesunął mnie do starszej grupy tancerzy, ponieważ na salę baletową już nigdy nie wróciłam.