Go to commentsKTO BY POMYŚLAŁ...
Text 43 of 43 from volume: Opowiadania - Brama
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2018-08-28
Linguistic correctness
Text quality
Views1089

KTO BY POMYŚLAŁ...


W świecie, w którym nie istniała telewizja zapotrzebowanie na literaturę było spore. Wspomnienia, anegdoty, opowieści sensacyjne, gawędy, streszczenia, legendy czy nawet plotki – wszystko to z mniejszym lub większym talentem przekazywano sobie w podobnych celach, co teksty literackie.

Stąd w pewnym momencie pojawiło się we mnie poczucie, że moje życie bierze swój początek znacznie wcześniej, niż moje przyjście na świat. Zawdzięczałam to historiom opowiadanym przez mamę. Dzięki nim do pewnego stopnia żyłam również w okresie międzywojennym.

Działo się tak zwłaszcza w młodszym wieku, gdy swoją dorosłością mama imponowała mi. Traktowałam ją jak starszą siostrę, która ma nauczyć mnie bycia osobą dorosłą. Nasze stosunki układały się w ten sposób być może dlatego, że była jeszcze babcia zajmująca się nami, a obok niej dziadek bardziej niż ojciec czuwający nad sprawami domowymi, toteż ich córka pomimo wieku w dalszym ciągu mogła uchodzić za dziecko.

Mama w swoich historiach lubiła bardziej opisy niż zawiłe perypetie i intrygi, tak więc na podstawie tego co mówi łatwo mi było stworzyć sobie pewien obraz sytuacji, o której była mowa. Inna sprawa, że nie zawsze zgadzał się on z rzeczywistością, o czym niekiedy mogłam się przekonać w czasie wspólnych krótkich wyjazdów.

Chętnie powracała do miasta, gdzie dorastała i z upodobaniem szukała starych śladów, prowadzając za sobą również mnie. Pokazywała mi przy takich okazjach rzeczy rzeczywiście ładne czy zaskakujące, ale na ogół jej entuzjazmu nie podzielałam, ponieważ nie byłam w to wszystko zaangażowana emocjonalnie. Sam fakt, że wiązało się to z młodością mamy nie robił na mnie zbyt wielkiego wrażenia. W naszej rodzinie chyba tylko ona była tak sentymentalnie nastawiona do owego miejsca, chociaż wszyscy mieli z nim jakiś powiązania. Jej brat i jego żona woleli jednak Warszawę, gdzie bardziej czuli się u siebie. Ojciec czasami odwiedzał swoją matkę, która ciągle jeszcze tam mieszkała, ale jakoś szczególnie nie ciągnęło go w stare kąty, a jeśli już, to raczej do Wilna, z którego miał chyba ciekawsze wspomnienia związane z nauką.

W tamtym mieście mama cały swój okres dorastania spędziła otoczona grupą koleżanek, ubolewając nad tym, że w rodzinie brakuje drugiej młodej dziewczyny. Jej młodszy o parę lat brat starał się jak mógł prowadzić samodzielne życie – jak przystało na mężczyznę, który nie chce, żeby kobiety wtykały nos w jego sprawy. Taka postawa często prowadziła do konfliktów i działo się tak do tej pory, dopóki nie znalazł sobie ukochanej, która jednocześnie stała się nową przyjaciółką jego siostry. W taki sposób ustalona została w tej rodzinie równowaga między światem mężczyzn i kobiet.

Wyjeżdżając z mamą „na stare śmieci” odwiedzałyśmy przede wszystkim jej przyjaciółkę Marię. Ciągle mieszkała ze swoją matką w tym samym domu, w którym mieszkały przed wojną, ponieważ był ich własnością. Z mojego punktu widzenia dom wyglądał trochę dziwnie – murowany, parterowy, z obszernymi izbami, dobrze urządzony ale bez kanalizacji, co stanowiło poważny mankament, kojarzył się raczej z solidną zabudową wiejską. Otwierał szereg podobnych do siebie domków zbudowanych na brzegu wyjątkowo płytkiej w tym miejscu, kamienistej rzeki. Powyżej jego okien znajdowała się skarpa, którą biegł chodnik prowadzący na mostek nad rzeką. W oknach salonu i sąsiedniej sypialni przez cały dzień oglądało się buty i nogi do kolan przechodniów spieszących do położonego w pobliżu centrum miasta.

Maria była kobietą w średnim wieku – zgrabną, wysoką, o kasztanowych włosach i brązowych, iskrzących się oczach. Jej policzki z wystającymi kośćmi i sporymi wgłębieniami pod nimi zawsze zdobił ciemny rumieniec. Pracowała jako urzędniczka. Oprócz matki, nie miała innej rodziny. O małżeństwie chyba nie myślała... Zawsze zastanawiałam się, dlaczego taka ładna kobieta ciągle jest sama?

Mama tłumaczyła to romantyczną miłością do kogoś, kto zginął na wojnie. Jakoś trudno mi było w to uwierzyć, ale wykluczyć tego nie mogłam.

Wizyty u Marii nie były dla mnie zbyt interesujące – nie miałam co ze sobą zrobić, gdy mama i ona pogrążały się we wspomnieniach i plotkowały na temat osób, których nie znałam. Chyba przyjemność sprawiało im już samo siedzenie razem – tak, jak za dawnych szkolnych lat w ciemnym salonie, gdzie słoneczne promienie załamywały się tuż przy oknie i w pokoju długo nie gościły. W tej sytuacji pozostawało mi tylko oglądanie przechodzących butów za białą, koronkową firanką i roczników czasopisma „Przekrój”.

O tym, bym mogła wyjść przed dom i zamoczyć stopy w płytkiej wodzie rzeki, co bardzo mnie kusiło, nawet nie było co marzyć. Maria twierdziła,że rzeka jest brudna.

Najciekawsze wydawały się wspólne spacery po mieście.

Tylko, że Maria miała dla nas czas dopiero po południu, po powrocie z pracy, toteż najczęściej chodziłyśmy same. Oglądałyśmy sklepy w centrum, szłyśmy do kościoła na wysokim wzgórzu, by posiedzieć chwilę w ławce przed głównym ołtarzem, później obejrzeć z wysoka panoramę miasta i kupić na straganie przed kościołem jakieś jarmarczne słodycze. Te czynności wprawiały mamę w stan egzaltacji i nie można było jej w tym przeszkadzać.

Gdzieś w uliczce za kościołem mieszkała moja druga babcia – matka ojca – ale nigdy tam nie dotarłyśmy. Była to już wtedy bardzo stara kobieta / przyszła na świat niedługo po powstaniu styczniowym / dla której niespodziewani goście stanowili sporą uciążliwość. Mama obiecywała, że może zajdziemy do niej następnym razem.

Po wizycie w kościele szłyśmy na spacer po rozległym parku utrzymanym w stylu francuskim, podziwiając ogromne kwietne dywany, szerokie schody, baseny z fontannami, klomby, szeregi tui przystrzyżonych w kule i stożki, tajemnicze alejki, w których pergole w kształcie łuków porastały pnące róże w najróżniejszych kolorach, oraz stojące wzdłuż alejek figurki i inne drobne rzeźby. Park należał do barokowego pałacu zamykającego swoją bryłą główną aleję. Przypominało to mały Wersal. W pałacu mieściła się teraz instytucja państwowa.

Przechadzając się bez celu, mama pokazywała mi różne budynki i tłumaczyła co w nich przed wojną było.

- Popatrz... Tu znajdowało się nasze gimnazjum, a w tamtym budynku szkoła

podchorążych... I jeszcze muszę ci pokazać teatr...

Gdy to mówiła, głos jej drżał i zamierał, jakby chwytało ją coś za gardło. Obserwując

ją, ciągle spodziewałam się, że moje życie emocjonalne też w końcu nabierze

bardziej wyrazistych barw i zacznę cieszyć się z zupełnie zwyczajnych rzeczy

postrzegając je jako nadzwyczajne. Z tego wziął chyba swój początek pewien mit,

który stworzyłam na własny użytek, ale do tego wrócę później.

Co zaś się tyczy naszych wyjazdów, to tak się jakoś dziwnie składało, że były stare miejsca ale nie było w nich ludzi. Nigdy w tamtym mieście nie spotkałyśmy na ulicy kogoś znajomego. Te Krysie, Danusie, Zosie, Jadzie, Basie, których zdjęcia mama ciągle przechowywała w starym albumie, zniknęły gdzieś. Maria też nie potrafiła udzielić jej bliższych informacji na temat dawnych koleżanek.

W tej sytuacji postanowiłyśmy jedną z nich odszukać – to znaczy, mama postanowiła a ja zgodziłam się pójść z nią.

- Musisz to koniecznie zobaczyć – powiedziała. - Oni mieli taki piękny własny dom przed wojną. Czegoś takiego nigdy nie widziałaś...

Nie wiem, czy rzeczywiście spodziewała się, że zastanie w domu, o którym mówiła kogoś znajomego? W każdym razie – poszłyśmy.

Dom znajdował się w jakiejś bocznej uliczce, do której od centrum miasta dotarłyśmy na piechotę. Był jednym z domów stojących wzdłuż wąskiego chodnika przy równie wąskiej jezdni. Zbudowano go w dole. Budynek sąsiedni, postawiony na wysokiej skarpie górował nad nim, a wysoki drewniany płot i stare, rozrośnięte drzewa zasłaniały go tak, jakby w ogóle nie istniał. Stanęłyśmy przed wielką, drewnianą furtą i zadzwoniłyśmy... Dzwonek chyba nie działał, więc mama nacisnęła klamkę i małe drzwi w furcie ustąpiły. Obie nieco speszone tym brakiem oporu wsunęłyśmy się przez nie do środka, zatrzymując się przy wejściu.

Przed naszymi oczami roztaczał się teraz godny uwiecznienia przez dobrego pejzażystę widok, który na dłuższą chwilę przykuł naszą uwagę. Był to soczyście zielony sad ze świeżą trawą pod drzewami, zatopiony w półcieniu nakrapianym miejscami żółtymi plamami słońca. Ciągnął się gdzieś w głąb i nie widać było gdzie się kończy. Po lewej stronie pod skarpą znajdowały się rabatki, gdzie rozkwitały kolorowe georginie, bo była akurat pełnia lata. Dom stał po prawej stronie, a za nim,dość wąskim korytem płynęła wzdłuż sadu rzeka.

Wyglądało na to, że jej kawałek jest prywatną własnością. Niewielkie zakole, sztucznie czy też naturalnie uformowane właściciele posesji odgrodzili od głównego nurtu drewnianą, dwuskrzydłową furtką na wodzie. Furtkę można było zamykać lub otwierać zgodnie z potrzebami. W tym momencie po wodzie przed zamkniętą furtką pływało stadko domowych kaczek.

Ten widok wreszcie zrobił na mnie wrażenie. Przede wszystkim był bardzo naturalny chociaż niecodzienny. Być może działo się tak za sprawą starych, rozrośniętych drzew, nieregularnych brzegów zakola i poczerniałej furtki. Pierwszy raz widziałam coś takiego, by koryto rzeki zostało nieco przesunięte dla prywatnych potrzeb. Od razu przyszły mi do głowy spacery łódką, chlapanie się w wodzie, pływanie, śniadania, obiady i kolacje w ogrodzie na brzegu rzeki oraz jakieś zasłyszane od mamy opowieści o huśtaniu się w hamaku rozwieszonym między drzewami. Nie zdążyłam jednak o nic jej spytać, bo od strony domu pojawiła się kobieta. Musiała zobaczyć nas z okna i wyszła przed dom.

- Dzień dobry!.. Czy pani kogoś szuka?! - zawołała.

Mama skinęła głową, wzięła mnie za rękę i podeszła do niej.

- Tak. - powiedziała i wymieniła imię oraz nazwisko. - To moja przyjaciółka z lat szkolnych – wyjaśniła. - Przed wojną ten dom należał do jej rodziców. Często tu bywałam. Teraz z rodziną mieszkam w innym mieście... Straciłyśmy ze sobą kontakt.

- Oni już tu nie mieszkają – pospieszyła z wyjaśnieniem kobieta. - Kilka lat temu sprzedali dom i wyjechali... Chyba do Łodzi... Niestety, adresu nie znam. Nie zostawili...

- Ach, tak... Wielka szkoda... Tego można było się spodziewać... No, trudno. Nic na to nie poradzimy... - powiedziała mama. - Widzę, że hoduje pani kaczuszki... Sporo ich... - zmieniła temat.

Najwyraźniej ociągała się z opuszczeniem posesji. Może liczyła, że kobieta zaprosi nas do domu na herbatę i udzieli jakichś dodatkowych informacji... Ta jednak nie kwapiła się z zapraszaniem gdziekolwiek.

- Tak. Hoduję... - uśmiechnęła się . - Ale to sam kłopot. Uciekają na rzekę.

Trzeba ciągle pilnować...

Na chwilę zapadło milczenie.

- W każdym razie cieszę się – dodała mama - że moja córka mogła chociaż przez moment rzucić okiem na ten ogród. Wiele jej o nim opowiadałam. To było ulubione miejsce naszych koleżeńskich spotkań. Często i długo tu przesiadywaliśmy...

Kobieta popatrzyła na mnie i przywołała na twarz uprzejmy uśmiech.

- No i co? Spodobało ci się u nas? - spytała. - Chciałabyś mieć kiedyś taki dom z ogrodem?

Odpowiedziałam twierdząco. Zamierzałam jeszcze spytać czy woda w tej zatoczce jest głęboka, czy można w niej się kąpać i czy mają własną łódkę do pływania po rzece ale kobieta nie czekała na moje pytania i zwróciła się do mamy.

- Pewnie zatrzymała się pani teraz w hotelu.

- Nie, nie – zaprzeczyła mama. - Mieszkamy z córką u moich znajomych, ale już po jutrze wyjeżdżamy.

- Niech pani zostawi swój adres – zaproponowała.- Może byli właściciele będą jeszcze kontaktować się z nami. Mogłabym wtedy przekazać, że pani ich szukała.

Mama zastanowiła się.

- Czy ja wiem? Czy to ma jakiś sens? Po wojnie wyszłam za mąż i zmieniłam nazwisko... Nie będą wiedzieli o kogo chodzi... Chyba, że szukaliby mnie w miejscu pracy. Tam znają moje oba nazwiska.

Wyjęła z torebki ołówek kopiowy i notes. Napisała coś, wydarła kartkę z notesu i podała ją. Pomyślałam,że chyba nie chce zostawiać tej nieznajomej kobiecie swojego domowego adresu.

- Być może jeszcze uda nam się kiedyś spotkać – powiedziała i pociągnęła mnie

za rękę. - Do widzenia pani...

Obie wyszłyśmy przez małą furtkę na ulicę. Zauważyłam, że mama jest smutna.

- To była moja najlepsza koleżanka... Nawet lepsza niż Maria – stwierdziła, gdy

już nieco oddaliłyśmy się od drewnianej furty. - Szkoda...

Chcąc zrekompensować sobie rozczarowanie związane z nieudaną wizytą, postanowiła jeszcze tego samego dnia odnaleźć przyjaciela swojego brata. Decyzja przyszła łatwo, gdyż kolejna prywatna posesja znajdowała się gdzieś w dole za wzgórzem, na którym stał kościół. Dotarcie do niej nie zajęło nam wiele czasu.

Tutaj już poszło lepiej. Wprawdzie osoby, o którą jej chodziło nie zastałyśmy w domu, ale była za to obecna pozostała rodzina, najwyraźniej spędzająca ten letni dzień w atmosferze beztroskiego próżnowania. Idąc w kierunku domu obsadzoną drzewami aleją biegnącą przez coś, co powinno być ogrodem a przekształciło się w niewielki park z trawnikiem, napotykałyśmy po drodze porzucone niefrasobliwie przez dzieci zabawki.

Dom stał na pagórku, niczym nie osłonięty i całkowicie wystawiony na promienie słoneczne. Był płaski i szeroki. W sporej odległości za nim, po prawej stronie widać było szklarnie. Właściciele posesji najwyraźniej hodowali coś na większą skalę i pewnie z tego powodu, z myślą o klientach bramy stanowiącej wejście na ich teren nie zamykano. To samo dotyczyło wejścia do domu – do środka dostałyśmy się przez jakiś taras, bo pamiętam, że od razu znalazłyśmy się w pokoju, w którym było kilka osób.

Kiedy po latach, jako osoba dorosła starałam się przywołać w pamięci obraz tamtego domu i panujący w nim klimat, przed oczami stawały mi zazwyczaj różne realizacje sztuki Antoniego Czechowa „Wiśniowy sad”.

Nasze pojawienie się wywołało radosne zamieszanie. Nikt nie miał wątpliwości, co do tego, kim jesteśmy? Od razu zaczęło się wypytywanie o rodziców i brata oraz podziwianie mnie jako najmłodszego, nieznanego jeszcze członka rodziny. Któraś z kobiet zajęła się przygotowaniem herbaty i podaniem ciasta. Padła propozycja,byśmy pozostały na obiedzie, bo ktoś jest w szklarniach i w tej chwili nie możemy spotkać się z nim. W szklarniach były też dzieci. Niestety, mama musiała odmówić, ponieważ czekał na nas obiad u Marii.

Rozmowa między dorosłymi była dla mnie mało interesująca – oczywiście, przerzucali się informacjami na temat osób, których nie znałam oraz udzielali informacji dotyczących ich samych. Nic więcej nie dało się zrobić w czasie, który był przeznaczony na tę wizytę. Trwało to około dwóch godzin.

Pomimo miłego przyjęcia, wiadomo jednak było, że nie jest to dom, gdzie będziemy regularnie wracać. Dobrze rozumiałam, iż kolega brata to nie to samo co najlepsza przyjaciółka i nie wypada tutaj nocować, chociaż miejsce pewnie znalazłoby się. Tym czasem Maria od pewnego czasu uprzedzała nas, że miasto opracowuje plany zabudowy terenu, na którym wraz z innymi stoi ich domek. W tej sytuacji należało spodziewać się wysiedlenia oraz przymusowej sprzedaży tej własności. Ona i jej matka mogły liczyć najwyżej na przydzielenie niewielkiego mieszkanka w nowo powstających blokach i jakąś rekompensatę finansową. Pytanie było tylko: kiedy to nastąpi? Dla nas te zmiany oznaczały brak bezpłatnego noclegu i w ogóle podniesienie kosztów pobytu tutaj.

Nic więc dziwnego, że podczas kolejnego przyjazdu mama podjęła jeszcze jedną próbę odszukania kogoś znajomego. Od razu wiedziałam, że będzie to ktoś, kto mieszkał zawsze we własnym domu, bo tylko tacy niechętnie przeprowadzali się..

Pojechałyśmy pociągiem dwie stacje za miasto. Interesująca nas miejscowość wyglądała jak wieś, ale aspirowała do roli przedmieścia. Świadczyło o tym budownictwo. Tutaj mama z rodzicami przemieszkała okres wojny. Na stacji, po drugiej stronie torów stały szeregiem warsztaty i magazyny kolejowe – miejsce, gdzie w czasie wojny pracował dziadek.

- Jak tu się zmieniło – rozglądając się w koło zauważyła. - Wszystko odbudowane. Jak żeśmy stąd wyjeżdżali to były same ruiny. Front tędy przechodził. Przy magazynach stała artyleria... Pociski leciały przez tory a myśmy siedzieli w schronie... Okropne..

Wyszłyśmy ze stacji i ruszyłyśmy w stronę zabudowań złożonych głównie z domków jednorodzinnych w ogrodach – przeważnie całkiem nowych ale zdarzały się też i stare, niekiedy drewniane. Za którymś zakrętem znalazłyśmy ten, o który nam chodziło, czyli niską, wiejską chałupkę odgrodzona od polnej drogi płotem. Przed nią na podwórzu stała studnia z korbą i wiadrem na łańcuchu, z tyłu znajdowały się jakieś drewniane chlewiki, dalej ciągnął się wąski sad, a za nim odgrodzony kolejnym płotem falował łan złocistego zboża, zajmujący całkiem spore pole. Po podwórzu gdacząc chodziły rude kury.

O właścicielce tego gospodarstwa wiedziałam tyle, że w czasie wojny pracowała z mamą w przychodni kolejowej, samotnie wychowywała młodsze rodzeństwo i szukając w kimś oparcia, przylgnęła do mamy, a szczególnie do jej rodziców. Gdy wyszła za mąż i urodziła dziecko, mama została chrzestną matką jej syna.

W wiejskiej chałupie przyjęto nas z otwartymi ramionami. Wprawdzie miejsca w domu było niewiele, bo musiał pomieścić trzy osoby, ale przy dobrej pogodzie życie przenosiło się do ogrodu i umieszczonej w nim tzw. letniej kuchni. Wystawiano tu stoły, krzesła, podawano przez cały dzień posiłki - do chałupy wracało się tylko na noc.

Jeszcze tego samego dnia odwiedziłyśmy miejscowy cmentarz. Mama chciała zobaczyć gdzie został pochowany szef ich przychodni – młody lekarz, który po wojnie zmarł z powodu wyniszczającej go gruźlicy. Grób był zadbany. Najwyraźniej troszczyła się o niego rodzina.

Po tej wizycie na cmentarz już więcej nie chodziłyśmy.

Odnowiona teraz znajomość gwarantowała nam jakieś lokum na przyszłość - od momentu, gdy Maria straci swój dom.

- Nie żal ci opuszczać go? - spytała ją mama.

Maria wzruszyła ramionami:

- Będziemy miały mniej miejsca ale za to wygodniej... Centralne ogrzewanie, ciepła woda, łazienka i ubikacja w domu... Z resztą, mama nigdy nie przywiązała się do niego. Ona przecież jest z Warszawy i ciągle za nią tęskni.Co roku muszę ją tam zawozić. Zatrzymujemy się przeważnie na kilka dni w hotelu...

Ta rozmowa uświadomiła mi, że nie zawsze można mieszkać tam, gdzie człowiek sobie życzy,

I kto by pomyślał... Jak okazało się z biegiem czasu - co najmniej trzy bliskie przyjaciółki z lat szkolnych mamy mieszkały tuż obok nas, wcale nie trzeba było ich szukać i widywałyśmy je na ulicy prawie codziennie. Mama jednak na ten temat nie rozmawiała, jednocześnie zachowując wobec tych dawnych przyjaźni spory dystans.

Gdyby było inaczej, gdyby choć słowem o tym wspomniała, pewnie bardziej zrozumiały byłby dla mnie fakt, że z dużym powodzeniem funkcjonujemy jako bohaterowie ustnego przekazu literackiego – czyli, że plotki na temat naszej rodziny rozwijają się z dużym rozmachem i w błyskawicznym tempie. Ponieważ nic o tym nie wiedziałam, uporczywość i zakres tych plotek wydawały mi się dziwne.

I teraz dopiero można powrócić do wspomnianego wcześniej stworzonego przeze mnie mitu, który wyrósł między innymi na tym podłożu a zrodził się przynajmniej z kilku potrzeb.

Jedną z tych potrzeb było oswajanie się z miejscową kulturą, która była trochę inna niż ta przychodząca z nami, nie mówiąc już o Warszawie.

Drugim powodem były wspomniane plotki. Dotyczyły one różnych aspektów i szczegółów naszego życia – starano się, jak to się mówi, nie zostawić na nas „suchej nitki” - ale była jedna rzecz, o której nigdy nie mówiono ani w domu, ani poza nim. Tą sprawą był mój chrzest – uroczystość dość ważna w życiu rodzinnym, wokół której panowała zmowa milczenia..

Ja sama też nie potrafiłam zdobyć na ten temat dokładniejszych informacji. Pierwszy raz sprawa wypłynęła, gdy zostaliśmy zaproszeni na chrzest w kościele prawosławnym, a później chciałam się dowiedzieć czy mnie również podczas takiej ceremonii obnoszono dookoła ołtarza? Następnie, gdy byłam już trochę starsza uświadomiłam sobie, iż w moich dokumentach występują pewne nieścisłości. Dokładnie chodziło o ilość imion – czy są one dwa czy też jedno?

W obu przypadkach precyzyjnych wyjaśnień od nikogo nie uzyskałam.

Dowiedziałam się tylko tyle, że to ważne zdarzenie było w zimie i do transportu użyto sanek.

- Też mi nowina! - pomyślałam. - Skoro urodziłam się jesienią, to w okolicach Świąt Bożego Narodzenia należało tę sprawę załatwić.

Informacja o sankach byłą już ciekawsza – mówiła, że zima była śnieżna.

Za tym poszły inne przypuszczenia. Na śnieg i na sanki miałam piękną rzecz, z której , niestety dość szybko wyrosłam ale zapamiętałam ją. Był to śpiworek z kożuszka. Umieszczone w nim dziecko wyglądało jak Eskimos, ponieważ śpiworek miał futrzany kaptur. Skórka na wierzchu byłą czerwona, lakierowana i delikatnie ozdobiona wąskimi paseczkami haftu. Od spodu grzała biała owcza wełna. Zapinał się na suwak z przodu. Pomyślałam, że musi to być pamiątka po moim chrzcie, bo przecież koronkowe beciki nie pasują do sanek.

Kolejny problem do rozważenia stanowiły same sanki. Z najwcześniejszych lat dzieciństwa pamiętam przedziwne, w kształcie wysokiego fotela, popychane od tyłu - innych wtedy nie mieliśmy. Zwykłe, niskie drewniane sanki zostały kupione trochę później. Stąd zrodziło się pytanie: jakich sanek wtedy użyto? Dziwnym fotelem można było co najwyżej zajechać pod najbliższy kościółek ale ten nie był wtedy naszą parafią. Kościół parafialny znajdował się znaczne dalej – tam gdzie zaczynała się polna droga.

I nagle przyszło mi coś do głowy... Tą myślą natchnęło mnie zdjęcie w gazecie przedstawiające kulig wyruszający spod Domu Kultury.

- A może pojechaliśmy dużymi saniami zaprzężonymi w konie z dzwoneczkami przy uprzęży – pomyślałam. - Pewnie tak było, bo gdy trochę podrosłam, widok sań na drodze zawsze mnie bardzo cieszył. Czekały na nas najpewniej przy Domu Kultury. Po drugiej stronie drogi znajdował się szpital, więc mogło wyglądać, że tam się wybieramy. Ale my wysiedliśmy z taksówki i skręciliśmy w bok, w stronę budynku na skraju lasu.Tam byli już rodzice chrzestni. Ulokowaliśmy się w saniach i woźnica ruszył w las. Na samym początku drogi poważną przeszkodę stanowił stromy zjazd z górki na most na rzece. Na szczęście nasz woźnica nie pierwszy raz jechał tą drogą i wiedział jak sobie z tym poradzić. Za mostem droga była już łatwiejsza - prowadziła pod górę, a później prosto na koszary nad jeziorem. Od jezior bez przeszkód pomknęliśmy w kierunku Sanktuarium Maryjnego, gdzie skierowały nas pewne szczególne układy, ale to już inna sprawa...

Myślę, że tam właśnie zostałam ochrzczona, mam tylko wątpliwości czy był to podstawowy cel tej wyprawy? Oczywiście, mogło być nieco inaczej – sanie przyjechały polną drogą pod nasz kościół parafialny, gdzie odbył się chrzest, a dopiero po nim, zamiast wrócić do domu ruszyliśmy przez las do Sanktuarium – najwspanialszego miejsca, jak mi się dzisiaj wydaj, do zjeżdżania na sankach, a przy tym z najdziwniejszym zjazdem.














  Contents of volume
Comments (4)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Wysmakowana wielowątkowa proza wspomnieniowa z matką w roli duchowej przewodniczki, która przekazuje córeczce kolejną pałeczkę pamięci.

Trójwymiarowe plastyczne opisy dawnych miejsc i pejzaży, świetne obrazowanie postaci i bohaterek opowieści, nastrojowość i refleksyjność...

Czyste piękno
avatar
Lektura z najgórniejszej półki.

Zapraszam
avatar
Dla wszystkich mentalnych Kresowiaków istny balsam na ich tak skołatane dusze. Chociaż...

Znam osobiście przezacną liczną rodzinę z majątku w okolicach przedwojennego Sambora /koło Lwowa/, której starzy już bardzo dzisiaj przedstawiciele za nic nie chcieliby tam wracać /chociaż ich krewni na ziemi samborskiej pozostali po dziś dzień/...

Te i inne zagadki oraz sekrety przedwojennych Kresów, widziane oczami myślącej dziewczynki - to clou tych oto przed nami pięknych wspomnień
avatar
Rzeczywiście, kto by to pomyślał! Świat - tutaj matczynych - wspomnień jest istną Górą Złota. To nasi najbliżsi swoim własnym przykładem uczą nas elementarnych wartości, podstaw bycia - i obycia.
© 2010-2016 by Creative Media