Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-08-03 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1636 |
Dla wszystkich forumowiczów myślących i chcących. Coś od starego grafomana bez serca, który pisze fatalne wierszydła i takie, badziewiaste teksty.
Czas się chyba pożegnać i wszystko wróci do portalowej biedoty i gównoburz.
Problemem tego świata nie są idioci. Ci będą zawsze.
Problemem jest milczenie normalnych.
Bezsensowność bezsensu /On/
Lubiłem jeździć do tego domu. Przez pięć dni w tygodniu zasuwałem w szkole, próbując wtłoczyć jakieś fakty historyczne w mózgi udające poszukiwanie wiedzy. Wieczory spędzałem z Jankesem i Martą, śliczną długonogą blondynką o niebieskich oczach, córką miejscowej pary adwokackiej. Dziewczyna robiła szybką karierę w prokuraturze. Była więc u mnie czasami knajpa, grono znajomych, Jankes.
Od czasu do czasu nocny, dziki, namiętny seks, bo w tym Marta była równie dobra jak w prawie karnym, ale na dwa wolne dni często uciekałem do starego, walącego się domu w D. Muzyka Vivaldiego, wiersze Tuwima i Gałczyńskiego, Sienkiewicz, Balzac i ukochani pozytywiści – Reymont z Prusem pod ramię.
Nie wychodziłem wtedy nigdzie i nie spotykałem się z nikim. Takie ładowanie akumulatorów przed kolejnym tangiem wielkomiejskiego szaleństwa, rozmów telefonicznych i nocy z Martą.
Mam trzydzieści dwa lata i kłopot z tożsamością – pomyślałem, przecierając oczy zmęczone jazdą.
Małe miasteczko czterdzieści kilometrów od Kielc, pozostało moją krainą Indian, partyzantów, i smaku jabłek kradzionych w sadzie starego Poliwczuka. Wtedy była to zapyziała wieś babki, z błotnistymi ulicami i rynkiem śmierdzącym w dni targowe końskim nawozem, kiszoną kapustą i wyziewami tytoniowo – alkoholowymi z pobliskiego baru. Pełne pokrzywionych, drewnianych, bielonych wapnem domków. Tylko kościół wznosił się majestatycznie nad tą szarzyzną, a miejscową elitę intelektualną reprezentował proboszcz, wójt i grupa nauczycieli z miejscowej podstawówki. Licha to była awangarda intelektu, ale na bezrybiu...
Pełno było takich pożydowskich wsi na mojej szkieletczyźnie.
Teraz wieś awansowała do roli miasteczka (bo stolica gminy!). I piękniała.
Dwudziesta trzecia dwadzieścia. Wjechałem na rynek, teraz pięknie wybrukowany za unijną kasę z podświetlonym pomnikiem lotników brytyjskich, których „Liberator” został zestrzelony nad miasteczkiem (wsią) w czterdziestym trzecim.
Takie dziury zapyziałe potrzebują tożsamości, toteż biedni lotnicy mają ogromną statuę, są w nazwie liceum, dają miano głównej ulicy - w zasadzie dzielne chłopaki wyłaniają się z każdego zakątka jak upiory Witkacego.
Wróciliby do kraju cało, to już dawno pies z kulawą nogą by o nich nie pamiętał.
Niespodziewanie ktoś wyłonił się z ciemnej bramy. Nacisnąłem gwałtownie hamulce swojej skody. Usłyszałem głuchy łoskot ciała przetaczającego się po masce. Zatrzymałem wóz i podbiegłem do leżącej postaci. Cicho jęczała. Przekręciłem ją na plecy i zobaczyłem twarz w świetle latarni. Boże, to Ewa! Natychmiast rozpoznałem ją mimo upływu lat. Moja licealna miłość, która oczywiście miała być po grób. Krótko byśmy żyli, gdyby takie przysięgi się spełniały. Ja zostałem w Kielcach, a ona wyjechała z rodzicami do tej wsi. Podobno jej ojciec dostał tu dobrą pracę w zakładach przetwórstwa spożywczego.
A ja tu przyjeżdżałem do babki.
Czysty Banał.
Palące mrówki strachu przebiegły mu po kręgosłupie. Byłem po kilku piwach. Co robić? Chryste, co robić?!
Kobieta usiadła, powoli ocierając krew z rozciętego czoła.
- Nic pani nie jest? – dopytywałem się bezsensownie kilka razy, na przemian wstając i przykucając. – Czy trzeba jechać do szpitala? Żeby tylko nie do szpitala! Żeby tylko nie do szpitala!
Potrząsnęła głową, jakby budząc się ze snu. Grzywka opadła na rozcięte czoło.
- Nie, dziękuję. Chcę do domu.
- Zawiozę panią. – Pomógłem jej wstać i posadziłem ostrożnie na przednim fotelu. Znowu zajęczała cicho. Jednocześnie rozglądałem się cały czas, czy nikt nie widział zdarzenia. Nie. Na szczęście w takich miasteczkach o tej porze zrolowany jest już asfalt, psy śpią, a czcigodni mieszczanie skończyli obłapywać swoje tłuste żony.Ostatni pijacy już ululani, z zapasem taniego wina pod łóżkiem.
Jechałem krętymi uliczkami, przyglądając się jej kątem oka. Głowę miała opartą o zagłówek, a oczy zamknięte. Delikatny profil zarysowywał się naprzemiennie w świetle mijanych latarni.
Nagle ocknęła się i spojrzała na mnie czujnie.
- Skąd pan wie, dokąd jechać?
Uśmiechnąłem się lekko, patrząc przed siebie.
- Wiem.
*
W świetle dnia jej dom prezentował się gorzej. To był ten sam, co z przed laty drewniak, obity teraz jedynie saidingiem i z nowymi plastikowymi oknami. Dach pozostał z papy. Tylko pewnie warstw przybyło. Kiedy dwaniej przyjeżdżałem tu do rodziny, podchodziłem pod ten dom. Ale nigdy nie wszedłem.
Ogródek był starannie utrzymany: kwitły w nim nagietki, wysokie mieczyki, malwy i krzewy piwonii. Za to podwórko już nie było takie urocze z koleinami po ciągniku i porozrzucanymi narzędziami rolniczymi. Gdzieś w głębi gdakały kury i słychać było pochrząkiwanie świń.
Jej pokój był skromnie urządzony. Stary regał typu „Swarzędz”, taki z połyskiem jak u psa jaja na Wielkanoc. Wersalka, dwa małe fotele, odrapany stolik. Reprodukcje impresjonistów na ścianach i w dużej antyramie zrobiony kolaż ze zdjęć.
Przyniosłem naręcze róż i czekoladki Wedla. Na czole miała przyklejony wielki plaster. Uśmiechała się blado.
- Wie pani, jak mi głupio. Mam straszne wyrzuty sumienia. Chyba powinienem zawieźć panią na jakieś badania, tomograf, coś takiego... – Usiadłem na fotelu. – Może jednak mogę coś dla pani zrobić?
Wstałem i zacząłem krążyć, zmieszany, po pokoju. Zatrzymałem się przed kolażem zmontowanym w dużej anty-ramie. Mała dziewczynka, duża dziewczynka z koleżankami - te rozpoznawałem ze szkoły. Chodziły do równoległej klasy. Potem jakieś ślubne z nieznanym chłopakiem. Takie sesyjne od fotografa, z parą zetkniętą czołami. Jakiś bobas, czyli skrzyżowanie prosiaka z żabą. Wszystkie noworodki wyglądają tak samo. Kilkanaście innych fotek.
I w dolnym rogu... zdjęcie moje i jej na wycieczce w Warszawie. Przytuleni, na tle Kolumny Zygmunta.
Pochyliłem się i przysunąłem twarz do anty-ramy, przyglądając się intensywnie.
Marta mówiła mi kiedyś, patrząc na moje dawne zdjęcie, że bardzo się zmieniłem. Głębokie bruzdy biegnące od nasady nosa do kącików ust. Przedwczesna siwizna. I jakiś przyklejony do twarzy wyraz rezygnacji? Rozgoryczenia?
Pewnie dlatego Ewa mnie nie poznała.
- Nie odpowiada mi pan!
Wyprostowałem się gwałtownie.
- O, przepraszam, zamyśliłem się. O co pani pytała? – Usiadłem znowu, zakładając nogę na nogę.
- Skąd pan wiedział, gdzie mieszkam?
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, do pokoju wszedł starszy mężczyzna w roboczych spodniach i poplamionej podkoszulce. Tak na oko 180 wzrostu, prawie łysy, z petem w zębach, czyli do kupy wyglądał jak połowa facetów w tym kraju.Ale nos, klękajcie narody! Krwistoczerwony. Na jego widok drewno samo rozpala się w kominku.
Stanął nade mną.
- Pan żeś ten gamoń, co mi córkę potrącił? Ja na policję...
Popatrzyłem na niego z lekkim uśmiechem. Sprawa nie została wczoraj zgłoszona. Dziś nie ma promili, to może mi dziad naskoczyć.
Pamiętałem go, jak przestawał całymi dniami pod sklepem, żłopiąc z upodobaniem oktanowe paliwo niczym stare „Żuki”. Ewa zawsze starała się omijać rynek, jak wracali ze szkoły. Wstydziła się.Teraz to on mi może...
- Jam że ten gamoń. A pan niech nie straszy. Trzeba było wczoraj zgłaszać. To grzeczniej trochę teraz.
Głupio mi było, ale jego postawa prowokowała do takiego zachowania. Widziałem, jak zbladła. Chciała coś powiedzieć, ale tylko podniosła się na łokciu.
Z chłopa uszło trochę powietrza.
- No, panie, dziewczyna do pracy nie pójdzie. W knajpie robi za barmankę. Uczy się księgowości i ma mieć staż w Kielcach we włoskiej firmie. Jak ona się z takim plastrem tam pokaże? A jeszcze noga ją boli...coś w kręgosłupie...leczyć będzie trzeba, a to koszty... no, wiesz pan.
Aha, tu was naprawdę boli.
Widziałem, jak zamknęła oczy. Oddychała płytko, a z kącików oczu popłynęły łzy i ruszyły powoli w stronę uszu.
Wyjąłem portfel i położyłem na stole wszystko, co miałem. Coś około siedmiu stów.
- Wystarczy? – zapytałem ironicznie, przyglądając się mężczyźnie zwężonymi oczami. Narastała we mnie wściekłość.
Staremu zaświeciły się oczy. Zgarnął szybko banknoty do tylnej kieszeni spodni. Na pewno wyda na leki, hi, hi.
- Chyba..., no nie wiem.
_ A Zona będzie wiedzić o tych pieniądzach? - Gotowałem się.
Więc wyszedłem szybko, trzaskając drzwiami.
*
Nie wytrzymałem.
Poszedłem tam następnego wieczoru, omijając chrapiącego tatusia i tłustą mamusię. Jej syn spał w sąsiednim pokoju. Wziąłem tydzień urlopu bezpłatnego. Marcie i w pracy powiedziałem, że się zatrułem.
Co się ze mną dzieje? – myślałem . - Czy to poczucie winy?
Całymi dniami szwendałem się po tym pięknym rynku. Patrzyłem w okna odrestaurowanych domów, dziwnie monotematycznie wymalowanych na słoneczny kolor. Dopiero napotkany kolega wyjaśnił mi, że była kiedyś w pobliskiej Castoramie wielka obniżka cen na farbę fasadową tego koloru.
W uśmiechu rynku gdzieniegdzie straszyły jeszcze zepsute zęby ruder. Brak żydowskich spadkobierców.Dużo pracy jeszcze będzie tu miał dentysta – czas.
Spędzałem długie godziny w barze, w którym pracowała. Czekałem wieczoru. Aż tatuś się ulula, a syn pójdzie spać.
Co mnie tu trzyma? W tym zapyziałym miasteczku bez teatru, neonów, przyjaciół, eleganckich knajp i Marty. Dlaczego czekam z wibrującymi nerwami na wieczór?
Kiedy powiedziałem jej następnego wieczora po spotkaniu z ojcem kim jestem, była w szoku. Skrępowani milczeliśmy, a i potem rozmowa się nie bardzo kleiła. Coś ze wspomnień, co u starych znajomych itd. Ale powoli zaczynaliśmy opowiadać o sobie. O swoim życiu i o niespełnionych marzeniach. O ukochanych jak dawniej Tuwimach, Reymontach i Vivaldich. Parku i jesiennym płaszczu liści. Kamiennych tablicach. O wszystkim i o niczym.
Czyli o wszystkim.
Patrzyłem na nią z uwagą i widziałem te same, lekko zwężone, dziwnie nieokreślonego koloru. oczy, z dystansem i ironią obserwujące świat. To było jej największe oszustwo wobec świata. Te oczy. Bo wcale nie była tak naprawdę ironiczna czy dystansowa. Była tylko schowana.
Oryginalnie wykrojone, zaciśnięte usta, które znamionowały upór w dążeniu do celu. Teraz znów często się uśmiechały. Opadnięta w czasie wypadku grzywka postawiona była trochę na irokeza. Krótkie włosy. Wtedy miała długie, ale tak też było ładnie. Nie nosiła dawniej kolczyków, a teraz ma takie dłuższe, śmiesznie poruszające się, kiedy kręci głową . Pomyślałem, że gdybym spojrzał w lustro, też bym zobaczył szesnastoletniego chłopaka.
Na te chwile chyba tak cały dzień czekałem.
Fizyczna namiętność powróciła, kiedy zaprosiła mnie na imieniny u znajomych. Trochę wypiliśmy, taniec w zwarciu ciał (oj, poczułem tę bliskość w spodniach) i naturalna konsekwencja takiego zdarzenia. Łóżko.
*
Ostatniego dnia stałem przed jej ogródkiem. Lipcowy wieczór parował jeszcze gorącem z nagrzanej ziemi. Z klombu pachniało intensywnie maciejką, a twarz musnęła mi przelatująca ćma. Wstrząsnąłem się z obrzydzeniem, ocierając skroń i policzek. Przywróciło mnie to do rzeczywistości.
Pchnąłem furtkę, która zaskrzypiała przeraźliwie i ruszyłem do drzwi. Istniała nadzieja, że tatusiowi jeszcze starczyło kasy na kolejny seans z butelką i nie pokaże się na horyzoncie.
Matka pewnie wzięła swoją porcję laków nasennych.
- Piotrek, jakie piękne malwy! Takie same mam w ogródku. To tak na pożegnanie? – Smutek był doskonale wyczuwalny w jej głosie, chociaż się uśmiechała.
Czułem w sobie coś nieokreślonego, wibrującego. Od czego spala się mózg i ciało. Jakiś kamień utkwił w gardle i piersiach. I dławił. I oddychać było trudno. Powrót do przeszłości. To samo czułem, kiedy żegnaliśmy się przed jej wyjazdem kilkanaście lat temu. To wtedy obiecywaliśmy sobie dozgonną miłość.
- Kwiaty są z twojego ogródka. Ewuś, chcę być znowu z tobą.
A potem żyli krótko i niezbyt szczęśliwie.
Dwa smutki /Ona/
Strasznie kochałam. Jeszcze raz, albo jakby od nowa. Wrócił i nie wiedziałam jak interpretować takie deja vu.
Byłeś znowu jakimś zjawiskiem, płomieniem wykwitającym niespodziewanie na ugaszonym już pogorzelisku. Kiedy wydaje się, że można tylko stanąć nad dogasającymi zgliszczami i grzebać za resztką dobytku, pojawiasz się ty.Jak stary-nowy dom, wygrana w totka, czy bezzwrotna pożyczka od losu. Każdy prezent może przynieść jednak różne efekty. Dostałam dużo i zapłaciłam dużo. Do dziś nie umiem dokonać bilansu zysków i strat. Spotkałam cię dawno temu na imprezie. Mieliśmy po szesnaście lat.
W tym wieku naturalne są wielkie miłości wybuchające jak Krakatau, rozpaloną lawą i szaleństwem świetlnych fajerwerków. Spacery, ukradkowe pocałunki Posuwałeś się czasami dalej), wiersze i muzyka rockowa przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. „Autobiografia” Perfektu, „Przeżyj to sam” Lombardu i takie tam pierdoły.
Pustki w sklepach, „walcząca o coś „Solidarność” i nasze plany o spokojnym życiu gdzieś w górach. Z daleka od tego zgiełku i niepotrzebnych idei. Później rozjazd w różne strony.
A po latach było jak u Osieckiej – kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością. Ty, rozwiedziony i samotnie wychowujący syna (fajna była ta kobieta, która zostawiła dziecko) i ja, z dziesięcioletnim chłopcem, jako wspomnieniem uroczych wczasów w Karpaczu.
Wczasy kończą się po dwóch tygodniach, a pamiątki czasem zostają na całe życie.
Bynajmniej nie kupione na straganie obwoźnego handlarza.
Był alkohol i taniec przy „Can`t live”. Wystarczająco długi kawałek, abyśmy nawiązali stary, wzrokowy kontakt.
Dotknąłeś jakby niechcąco ustami mojego ucha i wyszeptaliśmy mało znaczące słowa, które rozpalały starą namiętność.
Wspomnienia parku.
W tym utworze jest taki moment, kiedy wdaje się, że to koniec piosenki. Para zamiera i nie wie, czy podziękować sobie i rozejść. Szczególnie kiedy nie chce. Słowa są wtórne. Ważne kto i w jakich okolicznościach je wypowiada.
My bujaliśmy się dalej, jakby muzyka wcale się nie skończyła.
Wylądowałeś w moim łóżku. Daleko nie było, bo mieszkałam obok Andrzeja i Doroty.
Potem niby przypadkowe spotkania, ale starannie reżyserowane. Przychodziłeś do mojego baru i czekałeś. I byłeś cudny. Jakoś tak mieliśmy o czym rozmawiać, niechcąco splatać dłonie i patrzeć sobie w oczy. Rozkosznie je mrużyłeś. Coś ironicznego, ale ciepłego i uduchowionego było w tym spojrzeniu. Albo tylko ja tak czytałam. Bo chciałam. I nie mogę zrozumieć czemu chciałam. Byłam zgorzkniała, zawiedziona. Nie oczekująca jakiś zmian w poukładanym szarościowo życiu.
Po roku księgowość we włoskiej firmie, potem dom, obiad z rodzicami i własne M. Popołudnie i wieczór spędzony na odrabianiu lekcji z Antkiem, głupimi telefonami lub książką. I czasami impreza u sąsiadów.
Ale stopniowo zmieniały się akcenty. Firma i czekanie, obiad i czekanie, wieczór i czekanie. Książka i … Zadzwoni?.. Przyjdzie? Dzwoniłeś, przychodziłeś i byłam szczęśliwa. Jak głupia nastolatka, która wyrwała trochę czasu oszukując rodziców, cv i metrykę. Trzydzieści osiem lat to nie najlepszy moment na budowanie. Raczej na konsumpcję „status quo”, podawanie mężowi obiadu, remontowanie mieszkania (bo zmieniła się moda) i wieczorem znajomy seks.Ja wiem, że w danej chwili on zejdzie na dół, a on wie jaką pozycję lubię najbardziej. Kochana nuda. Twój Janek polubił mnie. Kiedy mieszkaliśmy razem, siadał wieczorem i gadaliśmy jak matka z synem . Opowiadał o szkole, nauczycielach i dziewczynach. Jakaś Mariola trzymała go za rękę w czasie szkolnej wycieczki do Krakowa. Niby zaaferowana kryptami, a patrzyła na niego, a nie na groby wieszczów. Podobała mu się. Miała rozmarzony wzrok i ciepłe dłonie.
Jak ty.
Ale potem wracałeś do siebie. Te okresy wspólnego mieszkania nie trwały dłużej niż dwa, trzy miesiące. Widać było, że męczysz się stadnie, choć robiłam wszystko, żebyś został. Dom był wychuchany i wydmuchany. Ulubione potrawy podane zawsze na czas. Pachnące lawendą koszulki, karnie piętrzyły się w szafie - uprasowane i poskładane. Fryzjer robił ze mnie bóstwo, a ulubiona przez ciebie, moja żółta minispódniczka i czarna podkoszulka z angielską aplikacją „Kosmos jest nasz”, czekały w pogotowiu na powrót.
Od kiedy cię poznałam, ćma jest moim herbem i metaforą. Krążyłam wokół twoich słów i gestów. Zafascynowana światłem, przypalałam skrzydła i uparcie wracałam do źródła krzywdy.Nie mam już skrzydeł. Mam chory odwłok i pełzam tylko jedną drogą. Tu, gdzie jestem teraz.
Zrobiłam najgłupszą rzecz na świecie. Czysty kicz z trzeciorzędnych melodramatów. Durna cipa, która doskonale wie, że nie zatrzyma się tsunami i czasu, a mimo to staje naprzeciwko fali z rozłożonymi rękami i rozwartym kroczem.Założyłam twoją ulubioną, żółtą spódnicę. Zapaliłam świece i postawiłam na stole wino „Cabernet”.A potem dotyk. Przechodzący dreszcz pożądania, twój alkoholowy oddech na mojej szyi i obojczykach. I słowa szeptane na ucho: Jesteś wspaniała, kocham cię. Tak bardzo chciałam w to wierzyć. Tak bardzo cię pragnęłam. Uda same rozjechały się, a ty wszedłeś.Nie - wjechałeś gwałtownie jak formuła jeden w zakręt śmierci. I poczułam skurcze ścian, zaciskające się na nim. Tętnił i poruszał się szybko. Aż zamarł wbity głęboko, zalewając moje wnętrze falą życia. To życie potwierdziłam. wykonując później test ciążowy.
Zapach szpitala jest okropny. Przyprawiał o mdłości, kiedy wieziono mnie na salę zabiegową. Tak bardzo się bałam. Czy bólu? Chyba nie. Kobieta jest przygotowana ewolucyjnie na ból. Gdzieś w podświadomości gryzł ukryty robak strachu przed stratą wszystkiego. Ciebie i małego życia. Miałam rację. Straciłam wszystko. Bardzo wszystko.Och, jakże byłeś wiarygodny tłumacząc, dlaczego nie mogę urodzić. Praca, wiek, komplikacje życiowe. Naciskałeś, udowadniałeś, przekonywałeś. I przekonałeś.Będziesz przeklęty, najukochańszy morderco.
Minął kolejny rok.
Ty byłeś już z inną. A ja żyłam. Niby jak dawniej – księgowość we włoskiej firmie, obiad u rodziców, własne „M” i lekcje z Antkiem. Puste wieczory i wino „Cabernet”. Coraz więcej wina, coraz mniej marzeń i wspomnienia.
Pamiętasz wyjazd na Święty Krzyż? Opowiadałeś mi dzieje klasztoru, zastanawiałeś się jak żyli mnisi i zamyśliłeś nad szklaną trumną Jeremiego Wiśniowieckiego. Jak przemijające jest życie. Walczysz, masz plany, coś chcesz dokonać. A potem pstryk. Ktoś gasi światło i jesteś tylko duchem metrykalnych ksiąg w miejscowej parafii.
Antek pojechał rowerem do skate-parku. Pocałował mnie w przelocie, zakręcił jak frygę i już go nie było.
I nie będzie. Uderzył głową o betonowy najazd. Nie będzie już nic. Nie ma nikogo.
*
Mam teraz pięćdziesiąt dwa lata. Nic już nie ma przede mną. Zapaliłam świeczkę na grobie Antka i siedzę przy nim godzinami. Tak robię codziennie od lat.
Co Ty za głupoty wymyślasz? Co to ma znaczyć "Czas się chyba pożegnać i wszystko wróci do portalowej biedoty i gównoburz."
Nawet gdyby Tu Miłosz z Szymborską i Cortez pisali to i tak będzie portalowa "bidota" (bo na przykład ja nie mam zamiaru się stąd ewakuować) i gównoburze. Wszędzie tak jest i nic na to nie poradzisz.
A teraz idę czytać.
ratings: perfect / excellent
(są drobne błędy, ale bez znaczenia dla wartości)
Mam problem z komentowaniem. Twoje opowiadania są takie realne, szczere, bardzo osobiste i nie umiem zachować dystansu. Czytam jak Twój pamiętnik. Myślę że to bardzo dobrze świadczy o tekście, kiedy czytelnik może się tak zaangażować...
I to wszystko na co mnie stać :/
ratings: perfect / excellent
Pozdrawiam :)
Po wrzuceniu wyszła sieczka.
Jest też wiele błędów innych, bo wersja poprawiona jest gdzieś w wordzie, ale nie chciało mi się szukać.
Dzięki.
ratings: good / excellent
Tu jest pełno wpadek. Np. siada się w fotelu, a nie na fotelu.
Nie szukałem już wersji poprawnej, bo celem wrzucenia nie było wrażenie doskonałości twórczej.
Raczej pokazanie ogromnej różnicy pomiędzy wyobraźnią i umiejętnością formułowania obrazów i klimatu pomiędzy mną, a pewnym błaznem, który tego właśnie znieść nie może i lichutko ujada.
Pewnie wiesz o kogo chodzi.
Dzięki.