Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-08-10 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1642 |
Bilet wstępu do Cyrkolandii cz.1
Kompletnie nie rozumiem ograniczenia ilości znaków, bo kto chce, to przeczyta całość.
Kto nie chce, nie przeczyta nawet tego.
Kłopot czytania dłużych tekstów na portalu literackim?
Dzisiaj i tylko dzisiaj
Mlecznobiała mgła przepływała przeze mnie, nasączając światłem i ciepłem każdą komórkę ciała. Nie wiem, czy składam się z czterech, czy czterdziestu milionów takich komórek, ale każda doświadcza tej cudownej energii, która wyłania mnie z niebytu.
Już wiem, Boże, ile lat przeżyję na tym obrzydliwym świecie ludzi oddychających dziwnym, zatrutym powietrzem. To musi być ohydne doświadczenie.
Wiem, co się stanie w każdym momencie mojego życia. I wiem, że stracę tę pamięć, kiedy wyrwą mnie na zewnątrz, każąc żyć w tym toksycznym środowisku zdegenerowanych małp.
Czasami, kiedy coś mi się zatnie w zwojach (zawsze coś się zacina; nie jesteśmy najdoskonalszym tworem, wbrew temu, co nam się wydaje), doznam pewnie swoistego déjà vu. Bo jeszcze chyba nikt nie zrozumiał, że ewolucja też jest Twoim tworem. Nie poszedłeś na skróty, jak wydaje się ortodoksom, konstruując gotowca z gliny, czy żebra. Tak zamotałeś swoje ścieżki, żeby żaden potomek szympansa nie doszedł prawdy. Stworzyłeś i zostawiłeś. Niech się męczą.
Kiedy byłeś Bogiem Starego Testamentu grzmiałeś, mściłeś się, interweniowałeś, ale... ale kiedy zawarłeś Przymierze na pewnej górze, a potem wysłałeś Syna, wszystko się zmieniło. Jesteś najdoskonalszym Bogiem, właśnie dlatego, że się nie wtrącasz.
Twój syn nauczał pismach, że trzeba kochać (kogo?), szanować (dlaczego?), wybaczać (z jakiej racji?), być dobrym (po co?).
Popełniasz błędy, ale dużo rzadziej niż ja i dlatego jesteś, kim jesteś.
Wiem, jak będzie wyglądał mój dom, żona i dzieci. Co będzie z moimi przyjaciółmi: Wojtkiem, Jarkiem, Syskiem, Rysiem i Mirkiem czy Elą. A co u Joli, Kaśki lub Anki? Kim będą, co zrobią lub nie zrobią. Kogo pokochają, a kogo znienawidzą. Jak będę żył, jak umrę i dlaczego.
Ludzką miarą sekund – cyk, cyk, cyk – dałeś mi wiedzę, co stanie się w każdej chwili mojego życia.
Potraktowałeś biednego robaczka tym życiem z pamięcią, wsadziłeś do najbezpieczniejszego domu pod słońcem – brzucha mojej matki – a potem mi to zabierzesz. Dlaczego? Perwersja istnienia.
Czasami rytmiczne stukanie w mój dom budzi mnie ze słodkiej drzemki. Słyszę przytłumione jęki i stęki. Tatuś dobija się do mojej chatki. A idźże. Mało ci, że jesteś współwinny powołania mojego bytu? No, ale z drugiej strony, jeśli przeszukujesz czasami ten przedpokój, to znaczy, że chciałeś, aby było to, co będziesz mieć. Przynajmniej uczucia były prawidłowe, choć skutku do końca nie przewidziałeś. Nawet nie wiesz staruszku, ile zgryzot przysporzę tobie i innym.
Słyszałem, że będę egzystował tam na zewnątrz pod nazwą Piotr. Skała – he, bardzo śmieszne. Wiem, jaką będę skałą. Taką, z której się rzuca, albo o którą się rozbija.Może to i dobrze, że zapomnę niedługo to, co wiem teraz.
Coś zagrzechotało pod miękkim ciemiączkiem. Jak jest ciemiączko, to znaczy, że tych komórek jest już sporo. Na pewno więcej niż czterdzieści milionów.
Poczułem skurcz ścian mojego domu. Matka też musiała to boleśnie odczuć, bo zwinęła się w kłębek. Zauważyłem to poprzez zmianę płaszczyzny podłogi. Poleciałem na sufit.
Mamo! Co się dzieje? Mamo!
Mikroskopijna drobina rtęci z rozbitego termometru przesuwała się po moim mózgu – nie uważałaś przy sprzątaniu, mamo – powodując delikatne wyładowania elektryczne, zrywając połączenia – iskrząc i sycząc.
Wyrywała z niego dłuto Michała Anioła, pędzel Rafaela, pióro Dantego. Zostawiła wszystkiego po trochu. Z akcentem na „trochę”.
Potem przekonam się zresztą, że posiadanie dłuta Buonarottiego, nie daje jeszcze możliwości wyrzeźbienia „Piety”.
Architektura pofałdowanego pod czaszką tworu staje się coraz bardziej surrealistyczna. Pokiereszowane synapsy kierują mną na manowce, zostawiając tylko zmęczone myśli i wspomnienia oraz starego laptopa, wymęczonego forda i psychodeliczną rzeczywistość XXI wieku.
Taką straszną pretensję mam do Ciebie, Panie, i Czasu, żeście mnie umiejscowili akurat tu i teraz. Coś odebrali, czegoś nie dali.
Słychać chlupotanie i narastający szum kaskady. Jak w kiblu. Strasznie ciasno i boleśnie robi się w tej zwężającej się coraz bardziej rynnie... – Mamo!
Słyszę głos z oddali
– Wody odeszły... Siostro, kleszcze... Płód jest źle ułożony... Pępowina!
Coraz bardziej duszno. I straszno. Zapominam. Jezu, Zapominam! Zapominam! Pełno śluzu w gardle, który ktoś mi palcem wygrzebuje.
Nie chcę! Spieprzaj! I pierwszy łyk tego strasznego, zatrutego powietrza, wdziera się w gardło razem z krzykiem.
Szkolny, ulgowy
Niedawno
Inteligencja to dziwna, niedefiniowalna aberracja mózgu. Podobnie jak miłość, nienawiść, wiara, nadzieja.
Niewielki ma związek z temperamentem, charakterem czy moralnością. Rozszyfrowywanie genotypu też prowadzi donikąd. Nie słyszałem o równie genialnych dzieciach Mozarta, ani wybitnych potomkach Newtona.
Dzieci profesora uniwersytetu rodzą się debilami, a te poczęte na klepisku w jurcie zapyziałego Mongoła na pustyni Gobi czasami wyrastają na laureatów Nagrody Nobla.
Inteligencja nie jest mądrością (choć lubi jej towarzyszyć).
Mądrość to suma doświadczeń, którą mądry człowiek potrafi spożytkować dla dobra siebie lub (i) ogółu.
Inteligencja nie jest wiedzą (choć lubi jej towarzyszyć). Wiedza to suma informacji padających na żyzną rolę pamięci.
Inteligencja nie jest umiejętnością przystosowania (choć lubi jej towarzyszyć). Inteligent może być życiowo głupi, niezorganizowany, nieumiejący odnaleźć się w otaczającej rzeczywistości. Einstein powiedział kiedyś, że nie rozumie dwóch rzeczy: własnej teorii względności i zeznania podatkowego.
Inteligencja umie się do tego przyznać. Pełen wiedzy i z tytułem naukowym bufon – nigdy.
Inteligencja nie lubi władzy (choć czasami jej towarzyszy). Kiedy zderza się z osobnikiem bez moralności lub psychicznym dewiantem, stwarza wielkich zbrodniarzy. Kiedy spenetruje człowieka o silnym charakterze i właściwej etyce, da męża stanu. Nie polityka, a właśnie męża stanu.
Ci, co próbują zdefiniować inteligencję, wykazują się wyjątkowym jej brakiem. Jakaś Mensa z jej testami, formułki psychologów z ich skalą Wechslera; rozważania filozofów i innych mądrali – to tylko przykrywka dla osobników jej pozbawionych. Wymyślą definicję, dostosują ją do rzeczywistości i wyskakują nam tłumy inteligentów. Mój Boże, coś jest cenne z reguły dlatego, że jest rzadkie. Niekoniecznie dobre. Kawałek skamieniałego gówna dinozaura jest cenny, bo rzadki, ale nie wiem, czy dobry.
Inteligencja jest solą dla dobrze dobranych składników potrawy. Wyjdzie wtedy super żarcie. Ale jak się nie zna smaku soli, też będzie dobrze. Świat pichci swoje jedzonko bez soli, eksterminując domagających się solniczki przy wspólnym stole. Inteligencja jest myślącą emocją.
To tak, jakby opowiadać o racjonalnej miłości – pomyślałem, otwierając kolejne piwo.
Wiele lat temu
– Pani jest durna. – Odsunąłem gwałtownie krzesło, które z hukiem przewróciło się na stojącą z tyłu ławkę.
Wiedziałem, że to oznacza kłopoty, ale jak zwykle nie umiałem się powstrzymać. Lubię to liceum, ludzi, nawet niektórych nauczycieli, lecz… do cholery, niech mi nie robią wody z mózgu! Pani Kawalec, moja polonistka, postawiła mi kolejną pałę za interpretację „Stepów akermańskich” Mickiewicza. Moim zdaniem bredził wieszcz po spożyciu.
– ...poeta ukazał w wierszach tęsknotę i umiłowanie ojczyzny....
– Pani profesor! Poeta nie wyszedł z łona matki odlany ze spiżu. Był taki sam jak my. Kochał, pił, swawolił, chędożył, co się rusza i na drzewo nie ucieka. Czytałem jego biografię. Pewnie zaciągnął się za dużo fają z haszem na tym zadupiu azjatyckim i napisał... Jego wielki talent przejawia się głównie w tym, że mimo swojego stanu, potrafił genialnie rymować i nawet jakichś patriotycznych przemyśleń można się tam doszukać... jak się ktoś uprze.
Cisza w klasie była jak makiem zasiał. Wietrzyli kolejną scysję z moim udziałem i to ich rajcowało. Syn wicedyrektora i znowu dym.
Mam jakieś dziwne, nieodparte wrażenie, że przewidywałem kłopoty ojca ze mną już w wieku prenatalnym.
Mirek, mój przyjaciel z podwórka, z którym razem poszliśmy do klasy humanistycznej, trącał mnie nerwowo łokciem, coś sycząc przez zęby. Ale już nie potrafiłem się opanować.
Kawalcowa zerknęła na mnie znad okularów.
– Drogi Piotrusiu. Masz podręcznik. Nie jest napisany przez murarza. Tak się składa, że ukończyłam studia, gdzie wykładali nie hydraulicy i ślusarze, a profesorowie, którzy znają temat. Tymczasem ty męczysz trzecią klasę. Więcej pokory.
W wieku, w jakim byłem, najmniej szanowaną cechą charakteru jest pokora.
– Jak przez dwadzieścia sześć godzin na dobę myślał o ojczyźnie uciśnionej, to cud, że miał kiedy zjeść, wysikać się, no i te inne sprawy...
– Piotrek, twój język!
– ... a czy te profesory siedziały obok wieszcza, kiedy pisał swoje rymowanki? A może zajrzeli mu do mózgu jakimś cudownym, naukowym, analitycznym sposobem? Mickiewicz wielkim poetą był... – za późno.
Nauczycielka nerwowo poprawiła okulary na nosie. Widziałem, że ledwo panuje nad sobą. I sprawiało mi to masochistyczną przyjemność.
– Gombrowicza się czytało?! Przecież nie jest w kanonie lektur? Nawet chyba nie jest drukowany. Mój mądralo, muszę porozmawiać z twoim ojcem. A tymczasem będziesz się uczył wedle obowiązującego programu. Jeszcze nie ty go piszesz. No, ale jak będziesz ministrem... Albo jak ustrój się zmieni? – parsknęła ironicznie.
Faktycznie, przeczytałem taką wymiętoszoną broszurę pt. „ Ferdydurke”, drukowaną w Paryżu. Wcale mi się nie podobało, ale tekst ze Słowackim był dobry!
A rozmawiaj sobie. Nie pierwszy raz. I tak będę miał w domu przejebane.
– Pani jest durna.
*
– Obraziłeś panią Kawalec. Przeprosisz ją przy klasie. Stopień ze sprawowania oczywiście będzie obniżony, zostaniesz zawieszony w prawach ucznia na dwa tygodnie, co i tak jest niewielką karą... no, ze względu na ojca. Powinieneś być relegowany. Ma ten twój ojciec z tobą. Co się dzieje, Piotrze?
Gabinet dyrektora ma surowy, ascetyczny charakter. Dyplomy, puchary, zdjęcia. Dyrektor jest jak ten gabinet. Garnitur – fason „średni Gierek„. Tego pięćdziesięciolatka o arystokratycznych manierach znamionuje klasa, profesjonalizm i kultura. Nigdy nie słyszałem, żeby podniósł głos i nie widziałem go wkurzonego. Kiedy lekko drżały mu nozdrza, to każdemu uczniowi mocno drżała dupa. Skąd się w związku z tym (lub bez związku z tym) brał się jego autorytet? Muszę to przemyśleć w wolnej chwili, ale chyba w najbliższym czasie nie będę jej miał
„Tata nie chciał uczestniczyć w tej rozmowie”.
Wiem. Dopadł mnie na korytarzu podczas przerwy jak pies do kości. Czyli głównie warczał i gryzł. Oczywiście przeproszę panią Kawalec. Nie dlatego, że każe mi dyro, ale dlatego, że faktycznie zachowałem się po chamsku. Kobieta robi, co może. I co umie. Nie jest złośliwa i ma rzeczywiście sporą wiedzę. Wydaje mi się, że mnie lubi, i ja też w jakiś sposób ją lubię. Nie powinienem był... No, ale mleko się rozlało. Nie wrócę do domu. Matka mnie zarżnie.
Zezowata woźna, Durlikowa, nie zdążyła przechwycić mnie, kiedy wyciągałem rzeczy z szatni. Goniła mnie aż na pobliski cmentarz. Musiała mieć chyba specjalne instrukcje od ojca, który coś pewnie dostrzegł w moich oczach, kiedy ze mną rozmawiał na korytarzu.
Mirkowi zdążyłem powiedzieć, że spotkamy się na skałce, i żeby przyszli całą paczką.
Skałka jest częścią rezerwatu geologicznego położonego niedaleko naszego osiedla. Kiedyś były tam kamieniołomy. W latach pięćdziesiątych przerwano eksploatację, a teren częściowo zalały wody podskórne. Utworzyło się przepiękne malachitowe jezioro, w którym kąpaliśmy się, mimo surowego zakazu. Centralnie wypiętrzała się górka zwana „skałką geologów”. Jest tam jaskinia, do której ledwo można wpełznąć. Czasami tam właziliśmy w czasie upałów, ale głównie dlatego, że szesnastolatki lubią włazić tam, gdzie nie wolno.
Pordzewiałe tablice z zakazem wstępu wziąłem do domu i przykleiłem na drzwiach pokoju. Po początkowej awanturze o zniszczenie mienia domowego, matka sprawdziła tylko czy klej jest zmywalny.
Mirek przekazał informację pozostałym. O siedemnastej wszyscy przyszli do mojej jaskini Dawida. Lwów prawdziwych wprawdzie nie było, ale moje myśli kąsały równie skutecznie, co te wygłodniałe bestie.
Porównanie zresztą do dupy. Porządnego Dawida lwy nie pożarły, a mnie wpieprzały, aż miło.
Każdy z nich, Mirek, Sysek, Wojtek, Jarek, Szeryf, Rysio Kolarz oraz dziewczyny, przytargali, co się dało. Jarek harcerski śpiwór, Wojtek – paliwo turystyczne – takie śmieszne, białe kostki śmierdzące spirytusem (żebym się nie bał wygłodniałych lwów w nocy), Szeryf – paczkę fajek, nasze squaw jakieś kanapki, a Mirek dwa wina marki „Patykiem Pisane”.
Rysio ze spuszczonymi oczami wręczył mi malutką poduszeczkę.
Wdzięczny im byłem. Pewnie wiele ich kosztowało zorganizowanie tego wszystkiego. Inna sprawa, że chyba przewidywali mój pobyt w grocie na lata! Cholera, ja też.
Byłem zdeterminowany, zacięty i zdecydowany, że nie ustąpię. Nie bardzo wiedziałem, w czym mam nie ustąpić, ale wiedziałem, że nie ustąpię. Niech się martwią. Niesprawiedliwość systemu.
Sysek zaczął pierwszy.
– Człowieku! Ale jazda jest na osiedlu. Twoja matula lata jak poparzona po wszystkich chałupach. U moich staruszków też była... – Niezorientowanym wyjaśniam, że były kiedyś takie czasy, że mieszkający obok siebie ludzie, znali się, kontaktowali, zapraszali, bywali na imieninach, urodzinach itd.
– No i dobrze. Nie wrócę.
– Nie bądź idiotą! Mirek nam wszystko opowiedział. Po co ci te powalone dyskusje w szkole. Rób, co każą i zamknij się. – I to mówi Ela, moja skryta miłość! Liczyłem, że ona właśnie mnie zrozumie. Będzie współczuć, głaskać po głowie, pocieszać, mówić o niesprawiedliwym świecie dorosłych. No, może pocieszać tak trochę bardziej.
Najpiękniejsza dziewczyna na osiedlu. Rodzice – prawnicy. Kasa i klasa. Byłem w niej zabujany. Tą piękną, osławioną przez literaturę pierwszą miłością. Z dodatkowym elementem biologicznym, bowiem oszuści-literaci pisali o wszystkim, tylko nie o połączeniu czystych uczuć młodzieńczych z uciskiem spermy na przysadkę mózgową u szesnastolatka.
Może kiedyś się uda połączyć z Elą, te dwa niesprzeczne problemy.
Około dwudziestej drugiej wyczerpał mi się repertuar pieśni obozowych w stylu „Majka”, „Gdybym miał te oczy” itd. Wyrecytowałem wszystkie pamiętane wiersze i zaczęło być trochę chłodno i straszno.
Kanapki zjedzone, śpiwór sięgał najwyżej do pasa, zostały cztery fajki (przynieśli, a potem dupki, sami wypalili).
Wyszedłem na zewnątrz. Wilgotno było, rosa zaczynała się osadzać na trawie, kamieniach i przerastającym szczeliny skalne, mchu. W oddali jarzyły się okna czterech wieżowców osiedla „Nowotki”. Mój pokój jest w jednym z nich. Konkretnie pod numerem dwanaście.
Wróciłbym, ale nie mogę. Ambicja, honor, zawziętość, głupota (test wielokrotnego wyboru) nie pozwalała się poddać.
Ależ byłoby super, jak bym tu umierał. Jakież wyrzuty sumienia rodziców, szkoły. Skonałbym, zostawiając ich pełnymi winy, a oni darliby szaty, wyjąc, jak bardzo mnie skrzywdzili.
A Ela by płakała. Cóż za piękna scena.
*
Ciemno było jak w dupie u Murzyna.
Śliskość kamieni była wyjątkowo zdradliwa i noga pojechała, zabolało w kostce i poleciałem na dół. Kurczowo zacisnąłem palce na jakiejś krawędzi skały. Pod stopami (chwała Bogu!), wyczułem półkę, która, dając minimalną podporę na nogi, upuściła mi z tyłka trochę strachu, wynikającego z lęku wysokości plus dwudziestu metrów wolnej przestrzeni pode mną. Ale i tak lęk ścisnął mi gardło do tego stopnia, że tylko coś cicho zaskrzeczało w tchawicy.
Sparaliżowany nie mogłem się poruszyć.
Jezus, Maria! Jest noc, co ja zrobię? Ratunku!
Jakaś dłoń zacisnęła się jak imadło na nadgarstku. Mirek szarpnął mnie w górę, aż chrupnęło w barku.
Wciągał sapiąc, a moja twarz ryła po wystających kamieniach.
Ciepło popłynęło po ramieniu, po brzuchu, po nodze... Wyciągnął.
Ciężko dysząc, leżeliśmy na trawie przed wejściem do jaskini. Jakże pięknie pomrugiwały gwiazdy, na które patrzyłem rozszerzonymi ze strachu i wyczerpania, oczami.
– Skąd żeś się tu, kurwa, wziął? – wychrypiałem.
– Wiedziałem, że będziesz potrzebował... słyszałem, jak darłeś mordę i świrowałeś wiersze... Poczekałem... Mnie też pewnie szukają. Chodź, wracamy – wyrzucił z siebie z trudem.
Chciałem już wracać.
Panika wybuchła, jak weszliśmy na klatkę schodową. Spory tłumek sąsiadów kłębił się na półpiętrze.
Mamuśka dopadła mnie jak szpak świeżą glistę. Kompres na nogę, kartkowa czekolada od matki Joli, wyciągnięte z pawlacza pomarańcze, trzymane przez rodzicielkę Wojtka na czarną godzinę.
Trochę już czekały, więc nieco się zeschły.
Wycierała mi wilgotną gazą zaschniętą krew i opatrywała zadrapania. I cały czas ryczała. Instynkt macierzyński na razie zdecydowanie przeważał nad cholerycznym charakterem. Jakby bardziej spuchła od płaczu, to łzy popłynęłyby jej za uszami.
Czyli wygrałem.
Ojciec milczał. Kiedy opatrzony leżałem w łóżku, wpieprzając deficytową czekoladę, podszedł, spoglądając ponuro.
– Musimy jutro porozmawiać.
Poczułem się jak galernik, który po całodziennym wiosłowaniu dowiedział się, że właściciel galery ma ochotę na narty wodne.
Następnego dnia choleryczny charakter matki wziął górę nad cudownym, rodzicielskim instynktem. Kiedy na jej głupie pytanie „co robiłem na skałce?” – odpowiedziałem „gówno” – poczułem drewniaka na głowie. Znowu zaczęła krzyczeć i lamentować, a ojciec zawiózł mnie do szpitala, gdzie założono mi cztery szwy.
Po co się tak odezwałem?
Mizerna jest ludzka inteligencja w zderzeniu z brutalną rzeczywistością.
Zakaz spożywania w przedziale
Tydzień temu
„... z ostatniej chwili! O 13.20 zawaliła się część dachu nad wybudowanym w ubiegłym roku centrum handlowym w Radomiu. W chwili katastrofy w obiekcie przebywało prawdopodobnie kilkaset osób. Nieznana jest obecnie liczba poszkodowanych i czy są ofiary śmiertelne. Na miejscu pracują ekipy ratownicze, dojeżdżają również zespoły ratownictwa medycznego. O przebiegu akcji będziemy informować Państwa na bieżąco. A teraz dalszy ciąg informacji...”
Usłyszałem przypadkiem głos spikera w wiadomościach i westchnąłem. Jakaś kobita poszła po chleb i mleko.
O trzynastej piętnaście skończyła zakupy. Przy wielkich, obrotowych drzwiach zawahała się i zawróciła. Takie piękne są te buty na wystawie w pasażu! Oglądała je od tygodnia, dopasowując do sukienki i torebki. Mój Boże, jak ja będę w nich ślicznie wyglądać! Wypłata za tydzień, ale... ale jeszcze raz popatrzę. No i wzięło, gruchnęło, huknęło i nie ma czyjejś matki, żony, córki. Nie ma mleka, chleba, butów i kobity.
Cztery dni temu
„Służby poinformowały o zakończeniu akcji ratowniczej. Budowlańcy przystąpią teraz do odgruzowania terenu za pomocą ciężkiego sprzętu. Znamy już oficjalną liczbę ofiar: zginęło dwadzieścia siedem osób – no, to mogła tam być jednak ta moja kobita od butów – siedemdziesiąt sześć jest rannych, w tym dwadzieścia trzy w stanie ciężkim. Premier Rządu i Prezydent Miasta wyrazili głębokie współczucie rodzinom ofiar i zapowiedzieli wszelką, możliwą pomoc. Obecnie rodziny poszkodowanych objęte są opieką władz. Na miejscu tragedii rozpoczęła działalność komisja do spraw zbadania przyczyn zawalenia się dachu. Firma budowlana „Budor” z Warszawy – główny wykonawca, jak i biuro projektowe S&S z Kielc, nie poczuwają się do odpowiedzialności za ewentualne błędy. Sprawą zajmuje się prokuratura w Radomiu...”
Mój pięcioletni syn uwielbia chodzić do pobliskiego centrum handlowego, które powstało jako novum we wczesnokapitalistycznej rzeczywistości. Mógłby tam siedzieć godzinami. A to pokój bawialny, te wszystkie trampoliny, małpie gaje, basen z kulkami, a to lody, sklep z zabawkami, zoologiczny. Szlag mnie trafia, jak tam idę. Teraz chociaż będę miał pretekst, żeby nie iść i żonę powstrzymać.S&S... S&S z Kielc. Coś mi dzwoni w głowie, kołacze, ale nie mogę sobie przypomnieć. Skądś znam tę nazwę.
Mam. Przypomniałem sobie zupełnie z głupia frant, siedząc na kiblu i patrząc bezmyślnie na logo producenta proszku do prania wydrukowane na pudełku. S&S – Syskowski & Syskowska, rodzice mojego przyjaciela z młodości, Wojtka, ksywa Sysek. Przed osiemdziesiątym dziewiątym rokiem jego staruszkowie pracowali na państwowej posadzie, aż rzucono hasło „bogaćcie się!” i odkopali w sobie tłamszone przez komunę pokłady kapitalizmu, zakładając prywatne biuro architektoniczne.
Idealnie wstrzelili się w boom budowlany lat dziewięćdziesiątych, szybko wyrastając na poważnego gracza w branży. Zmusili Syska do zaocznych studiów na polibudzie, choć matura, którą zrobił dawno temu, była szczytem jego intelektualnych możliwości. Myślę, że nawet przesadziłem z tym szczytem. Sysek osiągnął go dawno przed maturą.
Plątał się wcześniej po jakiś biurach jako referent ds. czegoś tam. Rodzice uznali, że teraz będzie pracował w rodzinnym biznesie, a jak się zestarzeją... No i został biedak inżynierem, ale męczył się strasznie.
Takie to teraz piękne czasy – płacisz i masz.
Logo proszku to strasznie najeżony byk.
Sześć lat temu
Jedziemy na dwa samochody do jakiejś pipidówy koło Tarnowa.
Do bmw Syska władowałem się razem z Rysiem Kolarzem i Jolką Adamik. Rysio Kolarz, ma naprawdę na imię Darek. Rysio Kolarz, to ksywa urobiona od pewnego znanego polskiego szosowca rowerowego z lat siedemdziesiątych. Mimo to nie chodzi bynajmniej o zamiłowania Darka do jazdy na bicyklu, ale o szczegół mechanizmu napędu tego ustrojstwa. Konkretnie o pedały.
W ostatniej chwili przednie siedzenie zajęła, z miną udzielnej księżnej, Ela Leśniak. Odstawiona w jakieś wystrzałowe ciuchy, miniówę, przywitała się zdystansowana, mnie omiotła zimnym wzrokiem, rzucając jakieś zdawkowe „ How do you do?”
Cholera! Panienka z okienka w wieku trolejbusowym z instrukcją obsługi po angielsku. Może zresztą słusznie, że jest instrukcja. Słyszałem, że jest wielu amatorów ujeżdżania tego trolejbusu, a tu już widać trochę rdzy, nadwozie ciutkę spęczniało i silnik jakiś taki narowisty. A i może nie wszyscy kierowcy rozumieją po polsku?
Do toyoty Krzyśka zapakował się Mirek i Szeryf. Zadzwoniło szkło. Kątem oka zobaczyłem jak Mirek – asystent w katedrze arabistyki na UJ – wyciąga z plecaka wino marki „Patyk” i daje je Szeryfowi. Prosty murarz – Andrzej, zawsze był pod wpływem i urokiem Mirka. Ten „lekki” inteligent, który grał na kilku instrumentach, pisał wiersze, kręcił amatorskie filmy, malował, rzeźbił, a dziewczyny sikały na jego widok, zawsze wywierał na Szeryfa ogromny wpływ.
Teraz chłop się krygował, ale tokowanie Mirka było całkiem w jego stylu.
– Andrzejku drogi! Spotykamy się całą paczką po tylu latach, a ty nie chcesz nawiązać do uświęconych tradycji naszych kontaktów interpersonalnych. Trochę frenetycznego hedonizmu, wolnego od drobnomieszczańskiej obłudy jest konieczne...
Dalej już nie słyszałem, ale Andrzej zabrał się za zrywanie plastikowego korka zębami.
Reszta dziewczyn miała dojechać później. Kaśka mieszkała i pracowała w Warszawie. Byliśmy na jej ślubie i hucznym weselu w dobrej restauracji. Mąż, elegancki chłopak po anglistyce, był tłumaczem w jakiejś centrali handlu zagranicznego, więc stać go było na taką uroczystą stypę po pogrzebie własnej wolności.
Ależ dogmaty potrafią nas zryć.
Po drodze miał zabrać Ankę z jakieś Sosnówki. Ta z kolei zakotwiczyła się trwale z organistą wiejskim na Ponidziu. Dziewczyna sprawiała zawsze wrażenie trochę opóźnionej umysłowo. Była nawiedzoną działaczką jakichś religijnych stowarzyszeń, pielgrzymkowała i wypielgrzymowała swojego Stasia. Fura dzieci była bonusem religijnym tego świętego związku, a może kupili w Częstochowie podrabiany kalendarzyk?
Ciekawe jak tam jej, bo lubiliśmy naszą malutką Anię. Takie żywe srebro i bardzo dobre dziecko.
Chętnie przesiadłbym się do toyoty, bo w bmw wiało od Eli rześkim powietrzem ze szczytowego okresu glacjalnego. I bynajmniej nie chodziło o podmuch z klimatyzacji. Coś fałszywego, sztucznego pobrzmiewało w enuncjacjach Mirka. Nie, żebym nie napił się wina, ale stać nas na kupienie jakiejś „Finlandii” po drodze, szczególnie przy takiej okazji. I nie muszę obudowywać chęci napicia się w tanią filozofię, dobrą dla Andrzeja. Mirek zawsze lubił łyknąć, no ale teraz? „Finlandii” jeszcze nie ma, a on przyszedł już z tymi winami. Może głupio byłoby mu po prostu zaproponować „szczeniaka” po drodze (w końcu poważny naukowiec), a tak mamy filozoficzno-psychologiczne uzasadnienie.
Ostatecznie nieważne co się pije, ważne, żeby zaczęło poniewierać.
*
Zaprosił nas Jarek – ostatni z naszej grupy.
Na studiach w Krakowie poznał swoją „żabcię” i w zgodnym, acz grzesznym pożyciu z nią, otrzymał prezent od bociana – kijankę o imieniu, bodajże, Józef.
To od patrona parafialnego kościoła (taka była wola teściów, a kto ma pieniądze, ten ma władzę) – i dodatkowo od ojca panny młodej, dom z gospodarką w Daskach pod Tarnowem. Pasowało, jak nie wiem co, bo oboje skończyli Akademię Rolniczą.
Nie wiem, czego się naćpał albo co mu się przyśniło po ciężkostrawnym grillu – dość, że zaprosił nas na wspominki młodości.
Oby to nie były wypominki.
– No, nareszcie!!! Przez Gdańsk jechaliście!? Wysiadać! Wysiadać! – Jarek całował dziewczyny z dubeltówki, z nami uskuteczniał niedźwiedzia na sterydach. Aż dech zapierało!
– Szeryf!... o w mordę! Coś cię chwieje! – Andrzej wygramolił się z toyoty – no i dobrze.
- Basia szykuje takiego grilla, jakiego żeście w Kielcach nie widzieli. Będziesz rozgrzany jak seksoholik na widok cycków Teresy Orlowski. He, He – dobre, co? – sam już chyba był po wstępnej rozgrzewce. – Jutro u nas dożynki, to poimprezujecie po wsiowemu. Rano teść będzie robił wyroby, to spróbujecie, a i do domu coś weźmiecie... no siadajcie. Aa, dziewczyny dzwoniły – niedługo będą.
Zaprowadził nas do ogrodu pod wielki namiot.
Basia – „żabcia”, była drobną blondynką o nieładnej twarzy. Miała jednak w sobie coś ciepłego, życzliwego i to wyczuwało się w niej natychmiast. Chyba dobrze zrobił Jarek, umiejscawiając Józiokijankę w jej brzuchu.
Basieńka właśnie przewracała na grillu smakowicie skwierczące przysmaki. Przy stole siedziało już kilka osób; jakieś trzy miejscowe piękności i chyba ich bodyguardzi z lokalnej siłowni. Pewnie potem dowiem się, kto jest kto.
Jakby to Ela powiedziała, „Who is who?”.
Ale potem zrobiło się gwarnie i wesoło, i nie było czasu na inwigilacje. „No to za stare czasy!”, „Za spotkanie”, „Za tych, co nie mogą!” itd.
Zresztą w miarę upływu czasu coraz więcej z uczestników imprezy coraz mniej mogło.
Ściemniło się, słychać było intensywne cykanie świerszczy, a z oddali dudniło „Mydełko Fa”. Impreza w centrum wsi rozkręcała się na całego. Z otwartej na oścież stodoły buchało intensywnym zapachem siana. Aż w nosie kręciło. Zresztą miałem wrażenie, że nasze spotkanie powoli przenosiło się do tego budynku.
Coraz częściej dobiegały stamtąd podniesione głosy, jakieś śmiechy, popiskiwania itp. Sądząc z tego, że trzech miejscowych pakerów pochrapywało teraz na stole, a ich bogdanek przy nich nie było, konfiguracje dwustronne musiały być inne niż na początku spotkania.
Moje podejrzenia wzmocniła nieobecność Wojtka, Szeryfa i Mirka. Anka z Kaśką siedziały przy dalszym końcu stołu i śmiały się bez przerwy. Pewnie mężów obgadywały.
Kiedyś czytałem reportaż, jak to w latach siedemdziesiątych przeprowadzono proste badania krzyżowe krwi pod kątem ustalania ojcostwa w pewnym amerykańskim miasteczku, którego nazwy przezornie nie podano. Był to jakiś projekt uniwersytecki, a rzecz odbywała się całkiem anonimowo. Okazało się, że już te proste badania w 20% wykluczyły biologiczne ojcostwo prawnych, szczęśliwych tatusiów.
No i dobrze. Niech się geny mieszają. Te w Daskach pod Tarnowem też.
Ach, te wiarołomne baby.
Gdyby historia cywilizacji potoczyła się tropem nie myśliwego-wojownika, a matriarchatu, mielibyśmy taką samą ilość burdeli, w których swe wdzięki prezentowaliby dwudziestoletni Adonisi.
Pierwsze nietoperze pojawiły się na tle ciemniejącego nieba.
Siedzieliśmy w siódemkę przy stole: ja, Ela, Kaśka, Anka, Rysio i dwóch autochtonów (o ile przybijanie czołem gwoździa w blat można nazwać siedzeniem), bo przed chwilą ten trzeci przyszły, prawny a szczęśliwy tatuś, zsunął się z ławy, mamrocząc „csssso jest, kurwa z tym łóżkiem, Halina!?”
Milczeliśmy.
W stodole słychać było tych, co upili się na wesoło. Tu została grupa smutasów.
Kroki.
Ojciec Basi wyłonił się z mroku.
– Może Państwo chcecie się położyć? Basia przygotowała pokoje na piętrze. Poszła z Jarkiem na zabawę we wsi. Prosiła, by zapytać... – spojrzał na nas wyczekująco.
Kawał chłopa. Jeśli pewna partia ludowa sporządziła w swej centrali algorytm idealnego działacza terenowego, to na pewno pan Henryk się w niego wpisywał. Kolor nosa, pomnożony przez wielkość dłoni (łopata), podzielony szerokością klaty, odjęta długość siwych wąsów (Witos), a dodana chęć rządzenia mierzona w obowiązującej walucie i z tego pierwiastek kwadratowy, silnia i... wypisz, wymaluj – cały pan Henryk.
Jarek mówił, że w najbliższych wyborach jest kandydatem na wójta.
No, z takim algorytmem już jest wójtem.
Spojrzałem na Elę. Podniosła głowę.
Cienie rzucane przez naftowe lampy rozwieszone wkoło altany zagrały na jej twarzy i w szklance, którą bezmyślnie obracała w palcach.
Nie jest jeszcze tak źle, jak sądziłem na początku. Naprawdę ładna z niej dziewczyna. A ponieważ jednak jestem dalekim, choć mało udanym potomkiem myśliwego-wojownika, to może by tak człowiek pomyślał o pomieszaniu genów?
– Nie będziemy kłopotać. Może prześpimy się tu... – Spojrzałem na pana Henryka i skinąłem głową w stronę otwartych wierzei stodoły.
– Co o tym Elizabeth myślisz?
Nie mogłem sobie podarować tej instrukcji po angielsku. Zresztą z tym mieszaniem też przesadziłem. Słyszałem, że ona nie może mieć dzieci. Pozostaje zatem przyjemność czystego seksu.
Obróciła głowę w stronę jednej z lamp i przez dłuższą chwilę patrzyła w migoczące światło.
– Spierdalaj.
Chociaż tyle dobrego, że nie powiedziała „fuck off”.
Rysio roześmiał się krótko.
Źdźbło siana wierciło w nosie, aż wybudziło mnie całkiem. Spojrzałem na zegarek. Szósta.
Gadzina drobiowa wrzeszczała na całe podwórko, przypominając o swoim istnieniu i dopominając się o codzienną strawę. To w zasadzie tak samo, jak człowiek. Drze się jako dziecko o swoje, żeby potem i tak iść na rzeź tego świata.
Jeszcze głośniej, za zamkniętymi drzwiami innego budynku ryczał byk. Wiem, że byk, bo to on ma być dzisiaj zaszlachtowany na owe zapowiedziane „wyroby”.
Świnka padła już wczoraj, a jak nam uświadomiono najlepsze wyroby kiełbasiane, to te wieprzowo-wołowe.
Trzeba by pójść się umyć do domu, pomyślałem.
Cofnąłem się od wrót. Przy nieposprzątanym stole nerwowo krzątał się Mirek, zerkając co chwila to na dom, to na stodołę. Sprawdzał zawartość butelek, ale ten przegląd nie wypadł chyba najlepiej, bo uwijał się coraz szybciej i chaotyczniej.
Rozejrzał się jeszcze raz wokoło i zaczął zlewać resztki z kieliszków do kufla z piwem. Ręce latały mu jak w zaawansowanym stadium Parkinsona. Trzymając oburącz szkło, duszkiem zaczął pić zawartość. Aż tu słychać było, jak zęby dzwonią o brzeg.
Nagle coś chrupnęło. Gwałtownie zaczął pluć szkłem z ugryzionej szklanki. Z rozciętej wargi krew popłynęła do naprędce przygotowanej mikstury, zabarwiając ją na rubinowy kolor. Znowu się rozejrzał i szybko wypił to coś.
Biedny Mirek.
Ruch na podwórzu zaczął się o ósmej. Wszyscy w miarę oczyszczeni z siana kręcili się przy przybudówce, gdzie coraz głośniej zawodził byk. Czyżby czuł, co go czeka?
Do wnętrza w końcu wszedł teść Jarka z jakimiś fachowcami. Narzędzia, jakie nieśli, nie spowodowały u mnie przypływu serdecznych, pełnych humanizmu uczuć.
– Mirek, która to ci tak wczoraj przylała? – zapytała z troską i lekką nutą sarkazmu Jola, przyglądając się jego wardze.
Jarek stał koło mnie, popijając piwo.
– Chcesz? – zwrócił się do mnie.
– No pewnie.
– Tutaj to jest cały rytuał – no, z tym szlachtowaniem. Jak jeden walnie bydlę obuchem między ślepia, to drugi w tym momencie użyna mu jaja. Muszą zgrać się idealnie. Podobno mięso jest wtedy lepsze... hm.
Jako przedstawiciel w końcu tej samej płci, sądzę, że to niczym nieuzasadnione barbarzyństwo. No, ale chłop potęgą jest i basta. Siła tradycji.
W oczach dziewczyn widziałem niezdrowe, starannie maskowane podniecenie. Ciekawe czy zawsze mają mokro, jak urzynają jaja samcowi...? Jest szansa, że nie mają empirycznych doświadczeń, więc to tylko moje czcze spekulacje.
Byk, uwiązany do pionowego słupa i unieruchomiony w czymś w rodzaju kojca, smętnie porykiwał. Jeden z członków klubu samarytańskiego „Animal”, ubrany w gumowy fartuch chirurga polowego, zamachnął się siekierą i w tym samym momencie pan Henryk sprawnym ruchem dokonał kastracji.
RANY BOSKIE!!!
W momencie zamachu siekiera wypadła ze styliska, a uderzenie samym drzewcem pewnie nie nabiło buhajowi nawet guza. Ale jaja odcięte!
Nie wiem, jak bym się zachował, gdyby obcięto mi jądra bez znieczulenia. Ale już wiem, jak zachowa się byk w tej sytuacji.
Trzasnęła belka, do której był przywiązany, a dach zaczął trzeszczeć i pochylił się na jedną stronę.
Wszyscy rozbiegli się przed rozszalałym zwierzęciem, rycząc głośniej niż ono. Zdążyliśmy schować się w stodole, a Sysek zawarł wrota solidną belką.
Z podwórka dobiegał wściekły ryk, chrzęst rozdzieranego metalu (przez szparę w deskach widziałem tratowaną toyotę Wojtka), a potem rozjuszony buhaj wziął się za odrzwia naszej stodoły.
Łup! dup! chrup!
Drzwi zatrzęsły się i jednocześnie zatumaniło chmurą kurzu. Belka jęknęła, zatrzeszczała.
Dziewczyny uciekły po drabinie na coś w rodzaju stryszku, skąd dobiegał również pisk jednej z wczorajszych, miejscowych gwiazd. Pewnie dopiero harmider ją obudził.
Męska część grupy stała na dole, wpatrując się jak urzeczona w wyginającą się dechę.
Łup! łup! łup!
Rysio wydalił z siebie przedziwny dźwięk – ni to łkanie, ni śmiech.
– Jezu! Za tydzień mam jechać do ciotki do Niemiec!– łup!– Zróbcie coś! – łup!
– Zamknij się. Jak chcesz, to uciekaj za babami.
– Siedźcie na dole i pilnujcie tych cholernych drzwi – zapiszczała z góry Kaśka. – Ja też stąd spadam. Andrzej wylosował zieloną kartę. Jedziemy do Stanów. Nie potrzebuję byczego rogu w dupie przed wyjazdem.
– A coś tam potrzebujesz? – warknąłem.
– Mam na myśli dupę.
– Idiota. Zatłuczcie to bydlę, czy co?
Usłyszałem płynące z góry „Ojcze nasz, któryś jest…”. Rany! Nasza kochana Ania.
No tak, prawdziwi wojownicy nie uciekają przed głupim bykiem, lecz go zabijają. Tylko czym? Nieważne. Honorowy Polak-wojownik stanie naprzeciwko czołgu z szabelką. Najwyżej w chwale i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku da się rozjechać.
Łup! łup! łup!
Sysek położył rękę na moim ramieniu, bezwiednie coraz bardziej ją zaciskając.
– Wytrzyma – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Wytrzyma...
– Skąd wiesz, durniu?
Rzeczywiście, durnie się zaśmiał.
– Przedwczoraj zdałem egzamin na polibudzie z wytrzymałości materiałów. Sądzę, że wytrzyma...
Łup.
Lekki trzask.
– Sądzisz, czy już obliczyłeś?
– Nie wkurzaj mnie! Gość od materiałów robi u moich starych prace zlecone... zapierdala... jak mrówka za dobrą kasę... niechby spróbował mi nie zaliczyć!
– No to sądzisz, czy wiesz?!
–Wytrzyma. Wytrzyma. Wytrzyma ?!
Głośny trzask. Nie wytrzymała.
Dzisiaj
Praca kuriera była przedmiotem moich marzeń od urodzenia. Magister historii powinien czuć i rozumieć przypadkowość dziejów i związaną z tym zmienność kolei losu. Kto przeczytał opowiadanie Lema o profesorze Corcolanie, wie, czym jest bezwzględny, mechanistyczny determinizm, połączony ze stoicyzmem, wyjaśniający również dziwne przypadki déjà vu.
Dzisiaj ten prąd filozoficzny został obdarzony własną nazwą – „mam to wszystko w dupie”
No więc targam tę dwudziestokilogramową paczkę do restauracji „Kolorowa” i nawet specjalnie się nie burzę.
Siedział przy barze, a przed nim stała szklanica jakiegoś drinka. Sysek nie wyglądał na gościa cieszącego się życiem, głowa kiwała się nad blatem i wciskał jakiś tani bajer dziewczynie za ladą.
Gdyby nie krzyknął, nie zwróciłbym uwagi na pacjenta, taszcząc nieszczęsną paczkę na zaplecze.
– Pani Moniko!? – położyłem przesyłkę na podłodze – Przyjmie pani?– Uśmiechnęła się jak zwykle.
- Sychu! Co się tak katujesz?
Popatrzył na mnie zamglonymi oczami, bujając się na barowym stołku.
– Taka firma! Taka firma i dupa... Źle obliczyłem i pierdolnęło!!! No popatrz, pierdolnęło...
Nie wiedziałem, o czym bredzi, a poza tym, śpieszyło mi się lekko.
Nagle zatrybiłem. Galeria w Radomiu!
– Patrz i ucz się. – złapała go czkawka. – Ludzie zawsze za mnie przeliczali te pierdolone obciążenia, wytrzymałości i te inne pierdoły, ale założyłem się... po chuj ja się założyłem? Założyłem się na jakiejś głupiej imprezie, że przeliczę... śmiali się ze mnie, że inżynier ze mnie jak z koziej dupy trąba... no to przeliczyłem.
Stary nie wiedział, że to ja... Tak poszło, no... poszło do wykonawcy. I pierdolnęło. Pójdę siedzieć!... Firma... o Jezu... jak się stary dowie! – zwilgotniały mu oczy.
Monika dyskretnie dolała mu „Wyborowej” do szklanki.
– Prawnicy... tylko prawnicy. Jolka już jest adwokatem. No, co się gapisz? Jolka Adamik. Nasza szanowna przyjaciółka z młodych lat. Mówiła, że wyciągnie... ale kasy też wyciągnie... przyjaciółka, cholera. Może inna działalność? Znajomy namawia mnie na założenie biura deweloperskiego... to... podobno przyszłość... stary... – dyszał ostro. – Odżałuje... pomoże... byle nie siedzieć... Jolka. – pociągnął łyka i otrząsnął się jak pies. – Damy Piotrek, radę.
Obyś tylko stary nic już nie liczył. Nawet wytrzymałości belki w drzwiach stodoły – pomyślałem, wychodząc z „Kolorowej”. I tak wypłyniesz. Tacy jak ty są w tym kraju niezatapialni.
Może lepiej, że będziesz sprzedawał domy niż sam je projektował. I może kiedyś zobaczę te osiedla, które zbudujesz? Jasny gwint! Lecha 5/16! Czwarte piętro, a paczka dobre dwadzieścia kilogramów.
ratings: perfect / excellent
Zazdroszczę talentu :) Świetnie piszesz :)
Pozdrawiam :)
Chodzi o te czarne znaczki na białym tle.
Zaraz dołożę resztę, to sobie wtedy zdanie wyrobisz.
O Jezu...
A te "ślaczki" na białym tle to i tak mi się rozmazują i widzę jedną czarną plamę :P:P:P Taaa dość, że stara to i ślepa :P:P:P
ratings: perfect / excellent
Jednak najchętniej chciałabym przeczytać to w Twojej książce, bo "kapiesz" tymi opowiadaniami, że człowiek się rozpędza i wali w mur końca...
Jak w ocenach! :)
To oczywiście też jest fragment całości, a wrzucam specjalnie niechronologicznie, bo tak, to by się nade mną egzorcyzmy uprawiało :)))
ratings: perfect / excellent
Mam kłopot z edycją tekstu, o czym wspominałem wcześniej.
Dodaje mi w formie bloku i rozdzielanie jest kłopotliwe i sporo rzeczy mi umyka.
ratings: perfect / excellent
Ubóstwo i prostactwo językowe pierwszo- i drugoplanowych postaci /choćby nawet zrobiły doktorat/, charakterystyczne wyzwolenie płciowe, zero jakiejś refleksji nad sobą - flacha, Krycha /i marycha/... i po nas choćby potop!
Pikantna, barwna, choć bez szminki, typowo sarmacka narracja 1.osobowego "ja" o nas-Polakach /3. tysiąclecia po Chrystusie w Unii/ najczęściej w fazie na potrójnym gazie. Tylko nasi bracia-Rosjanie o samych sobie potrafią pisać równie szczerze.
Niezła to satyra, burleska i groteska
Ale też i składam to na karb faktu, że nie czytałaś kolejnych części.
Dzięki.
Nawiązania do "Opowieści niebieskiego mundurka" W. Gomulickiego, a także - być może -do filmowego "Wesela" W. Smarzowskiego z 2004 r. /z Marianem Dziędzielem w roli ojca panny młodej/ i całego polskiego kina zaangażowanego lat popeerelowskich, gdzie ironia i tzw. obiektyw krzywego zwierciadła ukazują nas w bardzo niewygodnym świetle - te nawiązania NIE WPROST, dyskretne - wyraźnie pobrzmiewają w przyjętej tutaj stylistyce pastiszu, w optyce świata przedstawionego.
Ten rys humorystyczny, prześmiewczy - to dodatkowy bonus dla wyrobionego Czytelnika
Chyba tu są.