Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-09-12 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1612 |
– Dlaczego akurat ze mną chciała się pani spotkać?
–…
– Aaa… ta krótka wypowiedź dla dziennikarza w Biurze Pracy. No cóż, tam są przecież setki takich nieogarniętych.
– …
– Że jakoś inaczej mówiłem? Normalnie.
– …
– No coś tam przywaliłem systemowi.
– …
– Słyszeli i wiedzą kto? No, to teraz będę miał przechlapane.
– …
– No dobrze, opowiem pani. Usiądźmy tu. Że mokro po deszczu? Gazetkę podłożę pod taką… no, przepraszam.
Widzi pani, najtrudniej jest opisać stan normalny. On wcale nie musi być normalny, ale jest powszechny, obowiązujący, prawny itd. No więc normalny. Dlatego muszę opisać rok nienormalnego bezrobotnego w normalnym kraju. Biurokratyczno-proceduralnym wynalazku stworzonym dla dobra obywateli.
A może odwrotnie – normalny bezrobotny w anormalnym kraju? Śmiech nie przechodzi mi już przez gardło, ale muszę to opisać. Jednak po kolei, czyli powinienem opowiedzieć trochę o sobie, żeby problem był w miarę zrozumiały. Mam teraz równo pięćdziesiąt lat i dwadzieścia lat pracy w oświacie. Jestem magistrem historii, podyplomowe wychowanie fizyczne, kurs menadżerów oświaty, uprawnienia do prowadzenia zajęć w salach specjalnych (np. siłownia) i ukończony kurs metodyki zajęć kompensacyjno-korekcyjnych.
A wszystko to w czasach, kiedy studia rzeczywiście były jeszcze jakimś wykładnikiem poziomu kultury i wiedzy abiturienta.
Pokolenia pracowały na mój pedagogiczny instynkt (dziadek, babka, ojciec, matka), więc chyba wiem, o co w te klocki chodzi.
Instynkt jest zjawiskiem niewyuczalnym i nieprecyzyjnie zdefiniowanym. Historia nie jest u mnie przypadkiem, lecz pasją. Nie naukową – raczej wychowawczą.
Jest mnóstwo lepszych fachowców od dat i szczegółów. Ale tak bardzo bym chciał, żeby młodzi czuli związek z własną przeszłością (pies trącał daty, ale może dziadek w partyzantce, prababka w jakimś powstaniu, wujek – kosynier). Nic nie robi lepszej roboty jak mały „heimat”, powiązany z wielką historią.
– …
– Już przyśpieszam. Na razie wszystko jasne, prawda? Nic szczególnego. Bezrobotny nauczyciel. Szkoły raczej zamykają, niż budują. Na czym to ja…? Aha.
Przeciągnąłem się i ukradkiem przyjrzałem pani redaktor. Ładna.
– Siedem lat temu wyjechałem do Niemiec jako ślusarz maszynowy.
Do dziś, do końca nie wiem, czym zajmuje się dokładnie ślusarz maszynowy, ale nauczyłem się czynności, które spokojnie mogłaby wykonywać osobnik z atrofią mózgu. Włóż, podaj, wyjmij, sprawdź, spakuj.
Tylko finansowe względy (remont starego domku), zmusiły mnie do rezygnacji z pracy w szkole i wyjazdu. Niemcy mieli straszny ubaw, kiedy dowiedzieli się, że polski historyk pracuje na ich chwałę i dobrobyt.
Cóż za chichot historii. Wróciłem, kiedy…
– Cześć, co tam słychać w chałupie? – Dzwonię do domu z Karben. Skończyłem zmianę, więc wypada zapytać o rodzinę. To już szósty rok mojego pobytu na kontrakcie. Praca, powrót, flaszka na dwóch, trzy szybkie haki, kąpiel, jedzenie i spać. Tak dzień po dniu.
– Zdrowi wszyscy? Jak wasza szanowna mamusia?
Cisza. Wiem, że odebrał najmłodszy syn, bo poznałem go po głosie, kiedy zapytał „Tak, słucham?”
– No co nic nie mówisz? Zamurowało cię, do cholery?!
Znowu cisza.
– Prze… przepraszam. A kto dzwoni?
– No więc wróciłem.
Oczywiście nie ma dla mnie miejsca w oświacie. Nawet nie spodziewałem się dziesięciu propozycji na dzień dobry, no ale? „Dynamiczny” rozwój polskiego szkolnictwa, jakość kształcenia, standardy, najlepsi, podnoszenie poziomu... co ja pieprzę. Po prostu, nikt z osób ważnych i znaczących, nie zadzwoni w mojej sprawie, i nie powie „ Słuchaj Gienek, dobrze by było, żeby coś u ciebie się znalazło, no bo wiesz...”
Zostałem zapisany, zarejestrowany w Miejskim Biurze Pracy. Otrzymuję zasiłek w wysokości około sześciuset pięćdziesięciu złotych. Nie wiadomo czy służy to do przeżycia, bo na pogrzeb, po zmniejszeniu zasiłku państwowego, na pewno nie styknie.
Oczywiście propozycji nauczycielskich żadnych, jako pseudo-ślusarz, też nie bardzo, a że nauczyłem się w Niemczech lutować ręcznie (srebrem, a kosztowało mnie to głębokie poparzenie przedramienia), to też nie ma to znaczenia na lokalnym rynku pracy.
Terminy do stawiania się mam trzymiesięczne.
–…
– Mamy wolny rynek? Najlepsi? Co też pani pieprzy! Prawda jest taka, jak mówię. Kilkakrotnie już załatwiłem sobie pracę w szkole, po czym dyrektor oddzwaniał przed rozpoczęciem roku, przepraszając mnie. Bo musi przyjąć kogoś z polecenia kuratorium, wydziału oświaty.
–…
- No dobra, już jestem spokojny. Więc po ustaniu przysługującego mi zasiłku postanowiłem być „trendy” i zacząłem chodzić za jakimś kursem zawodowym. Jako, że był to październik, był problem. Nie mam oporów przed podjęciem pracy fizycznej, ale niech ona będzie i niech sobie z nią poradzę.
W końcu zbliżam się do pięćdziesiątki i dwudziestopięciokilogramowych worków z cementem nosić nie dam rady.
Kursów nie ma. Skończyły się fundusze na ich organizację.
Nieśmiało pani w biurze proponuje mi kurs dogoterapii (bo w ramach jakiegoś projektu, na to kasa była. W końcu to też ma związek z pedagogiką). No, może florystyka? Nie? A czym się pan interesuje?
Kiedy nieśmiało nadmieniam, że piszę, znam literaturę starofrancuską, Mozarta i impresjonistów, a z filozofii rozumiem paradoksy Zenona z Elei, nastąpiła konsternacja.
Po dłuższej ciszy dowiedziałem się, że fundusze będą w przyszłym roku.
Na moją nieśmiałą uwagę, że jak w sklepie nie ma towaru, to właściciel go zamyka, pani skrzywiła się jak po zjedzeniu kubańskiej pomarańczy. Upierdliwy petent.
Wedle tego, co czytam, czyli mądre rzeczy opracowane przez uczonych, jestem idealnym, wręcz modelowym kandydatem na resocjalizowanego bezrobotnego.
Odpuszczam wykształcenie (trochę szkoda!), chcę pracować fizycznie (jak dam radę) i chętnie wyszkolę się w nowym fachu.
Ale oferty plątają się w okolicach „Help Desk”, „Sales Menager” i „Telemarketer”.
Nie bardzo wiem nawet, co to oznacza.
Spawacz z dziesięcioletnim doświadczeniem, hydraulik z komunikatywnym niemieckim wiem, co oznacza – ale to nie ja.
Od nowego roku dzwoniłem, regularnie pytając, czy są już fundusze.
Pod koniec stycznia są – co za ulga! Jednak mój zapał szybko został ostudzony.
Teraz trzeba je podzielić, ogłosić przetargi, wybrać najtańsze oferty zakładów kształcących... No to kiedy?
Niech pan przyjdzie pod koniec marca. Profilaktycznie poszedłem na początku marca.
I dobrze zrobiłem.
Kurs jaki wybrałem – „magazynier z obsługą wózków widłowych” , jeszcze nie wiadomo, kiedy się zacznie, ale już tworzone są listy kandydatów.
No więc, czy mam polecenie od potencjalnego pracodawcy (nie), czy uczestniczę w jakimś programie operacyjnym (rzeczywiście, na drzwiach każdego pokoju wisi po kilka tabliczek z jakimiś śmiesznymi nazwami w stylu „wracam do gry”, „aktywny na rynku pracy” itp., ale nikt mi nie zaproponował żadnego uczestnictwa.), a poza tym mój staż bezrobotnego jest trochę za krótki.
Tak na marginesie, to moja sytuacja według urzędu nie jest zła, bo żona pracuje.
No to jest problem. Chyba się nie dostanę.
Koleżanka małżonka uruchomiła jakieś swoje znajomości i łaskawie zostaję wpisany na listę. Teraz tylko badania profilaktyczne.
Tłum w przychodni, a ja miałem do obskoczenia okulistę (to zrozumiałe, widzieć w tym fachu trzeba, ale skoro tu dotarłem bez białej laski, mam prawo jazdy, to nie wiem, po co mam potwierdzić badaniami to, co widać), laryngologia (tu mniej rozumiem – skoro rozmawiam z ludźmi, to raczej nie czytam z ruchu warg).
Dwóch następnych specjalistów nie pamiętam, ale celu ich badań też nie rozumiem.
Obowiązek badań psychotechnicznych rozbraja mnie. Skoro mam to prawo jazdy, to raczej posiadam odpowiednią koordynację ruchowo-wzrokową i wiedzę o zasadach poruszania się.
Chyba że trzeba wiedzieć, czy nie mam skłonności do wpadania w szał i rozjeżdżania wtedy ludzi.
Ma to zabrać dwa dni.
Czułem się jak kandydat na pilota F-16. Dobrze, że nie było stomatologa (jakby mnie ząb bolał, mógłbym być groźny), pulmonologa (bo może charcham prątkami Kocha) itd.
Poległem zresztą już na okuliście. Źle widzę. Owszem, mam nie najlepsze okulary, ale moja uwaga, że jak zarobię, to sobie sprawię właściwe, nie robi żadnego wrażenia.
Darując szczegóły, po dwóch dniach mam upragnione zaświadczenie.
Kurs zaczął się dziewiętnastego czerwca.
Prowadzony był przez Zakład Doskonalenia Zawodowego Kielce wzorowo i profesjonalnie.
Absolutnie nie mogę tego powiedzieć o słuchaczach.
Nie wiem, jakie kryteria kierowały Biurem Pracy przy naborze, ale niech Bóg ma w opiece te firmy, do których trafią absolwenci.
Z piętnastu uczestników może pięciu ma jakieś predyspozycje intelektualne i manualne do tego zawodu.
Z rozmów wynika, że właściwie nikt nie łączy tego kursu ze swoją przyszłą karierą zawodową. Kilkoro młodzieży leje na całość sikiem prostym. Przychodzili na zajęcia raz na dwa dni, na godzinę lub dwie, żeby podpisać bieżącą i zaległą listę obecności. Byli aroganccy, bezczelni i chamscy wobec wykładowców.
W przepisowym trzytygodniowym terminie wszyscy skończyliśmy kurs i zdaliśmy egzamin państwowy na obsługę wózka podnośnikowego.(Tak proszę pani, tak to się teraz studiuje, uczy, doskonali, kończy.)
Grupa około siedmiu osób, która chodziła pilnie, wyszła na ostatnich frajerów.
Następnego dnia zadzwoniłem do biura pracy, czy nie ma dla mnie jakiegoś stażu. Był.
Popędziłem, żeby dostać to skierowanie. Ktoś może mnie ubiec!
Stop, rozkręca się dopiero biurokratyczna machina. Najpierw pani w pokoju, gdzie się rejestrowałem, była zdziwiona, że uczestniczyłem w jakimś kursie. A przecież skierowanie otrzymałem z pokoju obok!
Później w związku ze zmianą ustawy pani musiała mnie sprofilować. Brzmiało groźnie. Zapytałem, czy to jakaś forma castingu. Pani się uśmiechnęła i atmosfera zrobiła się przyjemna. Podpisałem szereg kolejnych oświadczeń, zgód, list i nie wiem jeszcze co.
Przez ten rok złożyłem w tym biurze dziesiątki podpisów. Jakby mi podsunęli podżyrowanie pożyczki, pewnie też bym podpisał , tyle tego było.
Odetchnąłem. – Ufff, ale się rozgadałem. – Przypaliłem papierosa i wydmuchałem wysoko dym.
– Nie będę pani wędził. Pewnie niepaląca.
Więc rozpoczął się proces profilowania. Myślałem, że chodzi o określenie moich preferencji zawodowych. Wprawdzie byłoby to głupie po ukończeniu kursu, no ale niech tam. Ale nie. Chodziło o stwierdzenie, czy należy mi się szczególna pomoc z biura, w tym staż.
Szereg idiotycznych pytań i wyszedł zły profil. Pomoc się nie należy! Mam za wysokie wykształcenie, szukam pracy przez znajomych i Internet, jestem gotów podjąć pracę poniżej moich kwalifikacji, więc wyszło, że jestem zbyt aktywny i energiczny, więc nie.
Pani była na tyle życzliwa, że po wielu modyfikacjach moich odpowiedzi, udało się uzyskać właściwy profil. Tylko nijak on się ma do rzeczywistości, ale urzędy są od kreowania, a nie od opisywania rzeczywistości.
No to gdzie ten adres pracodawcy?
Zaraz, zaraz.
Pani zapisała mnie na jakąś listę. Musi zebrać jeszcze pięć osób do tego stażu, żeby pracodawca mógł wybrać. A to nie nastąpi tak szybko, bo pani jeszcze ma wzywać i profilować innych bezrobotnych, realizować projekty unijne i szereg dodatkowych obowiązków.
Kiedy? Czekać.
Po dwóch tygodniach ciśnienie mi wzrosło do niebezpiecznej granicy. Nabuzowany adrenaliną idę do urzędu.
Jakie staże? Nie ma jeszcze żadnych staży! To były dopiero propozycje stażów. Teraz nastąpią jakieś uzgodnienia z pracodawcą.
Kiedy? Zadzwonią.
Byłem wściekły, więc pytam, czy nie mają jakiegoś ukrytego kursu eutanazji i czy za radą pewnego posła partii rządzącej, mam już zbierać szczaw i robić dżemy z mirabelek.
A przy okazji znalazłem na ich stronie cztery oferty pracy dla magazyniera, więc dlaczego jeszcze do mnie nikt nie dzwoni i nie wzywa?
Ze strachem przyznaję się do grzebania w Internecie, bo przecież mój profil zabrania mi być samodzielnym poszukiwaczem poza Biurem.
Tu po raz pierwszy Pani się zdenerwowała.
Po pierwsze: robię sobie jaja, po drugie: mają tyle pracy, że nie mają czasu na wzywanie każdego bezrobotnego do każdej oferty. Jest ich za mało do obsługi takiej rzeszy nieudaczników, po trzecie: magazynier to popularny zawód i jest wielu z doświadczeniem.
Na moje pytanie: po co w związku z tym organizują takie kursy w nerwach pada wreszcie odpowiedź – bo są fundusze!!!
Położyłem uszy po sobie i grzecznie zamknąłem drzwi.
Odwiedziłem jeszcze jeden pokój, gdzie miały być moje papiery. Są. Na wielkiej stercie innych.
W ciągu dwóch tygodni przemieszczono je o jedno piętro.
W pokoju, gdzie się odmeldowywałem co trzy miesiące, trwała akurat przerwa śniadaniowa. Chciałem się dowiedzieć o te oferty, ale nie miałem już siły czekać.
No i czekam do dziś. I czuję…
– …
– No tak. Widzi pani, trochę mi smutno, bo mam wrażenie, że jestem jeszcze normalnym człowiekiem, chyba niezłym nauczycielem i osobą cały czas chętną do przyuczenia w innym zawodzie.
Z trudem przychodzi mi nauka czynności manualno – technicznych, bo nigdy nie miałem zdolności w tym kierunku, ale dałem radę w Niemczech i na kursie.
Niezgodnie z profilem, nie leżałem do góry brzuchem, czekając, aż Urząd znajdzie dla mnie ofertę.
Znalazłem pracę w międzynarodowej firmie kurierskiej. Trzy miesiące na czarno, tysiąc pięćset na rękę.
Wychodziłem z domu o szóstej, a wracałem często o dwudziestej pierwszej.
Jeśli ktoś wyżej stojący ode mnie powie – niemożliwe, że żyjemy w państwie prawa, że kodeks pracy, że wielkie firmy mają moralne wątpliwości w stosunku do takich praktyk, to się własną pięścią ze śmiechu zabiję.
Wystarczy, że pozbyła się firma własnego taboru, wynajęła podwykonawców do obsługi tras, ci wynajęli takich jak ja do jeżdżenia i już jest dobrze.
Firmy nie obchodzi, na jakich zasadach, i czy w ogóle jestem zatrudniony. Za to obchodzi, czy mam właściwy kolor skarpetek i butów, czy przypadkiem nie zakładam prywatnej kurtki jak leje, bo nie widać wtedy barw firmowych (właściwą mogę sobie kupić u nich za własne), czy chodzę po zakładzie wyznaczonymi szlakami komunikacyjnymi, czy nie szwendam się w miejscach zabronionych i mnóstwo innych problemów.
Za każde uchybienie jest nota obciążeniowa. Wprawdzie nie wiem, jak można ukarać kogoś, kto nie istnieje (żadnej umowy), ale dopóki istnieje taki rynek pracy, takie urzędy pracy i tacy decydenci, cuda w tym kraju będą się powtarzały.
W końcu to głęboko katolicki, wierzący kraj.
Przeżyłem tam w ciągu tych trzech miesięcy kilka najbardziej durnych szkoleń i jeszcze bardziej durnych kontroli, których nawet nie chce mi się opisywać.
Ale muszę pani powiedzieć, że w każdej durnocie jest szczypta wiedzy, która może procentować w tym dynamicznie rozwijającym się kraju ze standardami europejskimi.
Jak napisać reklamację, żeby nie została uznana, jak wnieść trzydziestokilogramową paczkę na czwarte piętro, żeby było miło i bezpiecznie, jak dbać o środowisko, pracując samochodem bez dwóch biegów, hamulca ręcznego i katalizatora. Bezcenne.
–…
– Czy zmyślam? Oszalała pani! Piecuszy się pani w redakcji i życia nie zna. To staż dopiero? He, he, może taki jak mój?
No, ale z pewnością żadna z zajmujących się mną, jako bezrobotnym, pań, nie przekroczyła swoich uprawnień. Z pewnością dopełniły one wszystkich procedur, terminów, obowiązków. Najczęściej były miłe, starały się pomóc w ramach obowiązujących przepisów.
Padła filozofia Państwa stworzonego przecież i istniejącego dla obywatela. Funkcjonującego w sposób jasny, prosty i transparentny.
Jakoś ten nasz naród jest jak rosół. Gotujesz i gotujesz, a szumowiny ciągle się pojawiają.
–…
– Jak to możliwe, pani pyta? No możliwe.
U naszych zachodnich sąsiadów przyłapali człowieka-legendę – Kohla na niejasnościach w finansowaniu partii – i nie ma Kohla! Minister obrony z plagiatem pracy doktorskiej? – sam podziękował!
A u nas minister spraw zagranicznych robi murzyńską laskę Amerykanom, i co? I nic!
Już wiem, dlaczego Niemcy mogą przegrać jeszcze dziesięć wojen i pozostaną jednym z najpotężniejszych narodów na świecie, a my będziemy kopciuszkiem uwieszonym u klamki bogatych.
Od osiemdziesiątego dziewiątego roku liczba pracowników w biurokracji wzrosła trzykrotnie. Ilość przepisów pewnie stukrotnie. Ich istnienie nie służy niczemu, poza zniewoleniem nas i uzasadnieniem istnienia tej armii.
I która z tych pań dobrowolnie zgodzi się samo ograniczyć etatowo, w imię wyższych celów? Która partia zaryzykuje atak na swój najwierniejszy elektorat?
W moim mieście jest Miejski Urząd Pracy – kilkadziesiąt etatów, Powiatowy Urząd Pracy – kilkadziesiąt etatów, Wojewódzki Urząd Pracy – pewnie też coś koło tego. Dodać prywatne biura pośrednictwa, fundacje itd. Co najmniej kilkaset osób troszczy się o mnie, a ja... a ja wciąż jestem chętnym do pracy bezrobotnym.
–…
– Później? A trochę się działo.
Łażę tam cały czas i przybyło mi mnóstwo życiowego doświadczenia w temacie rynku pracy. Wysłałem setki CV i listów motywacyjnych. Odbyłem dziesiątki rozmów telefonicznych i bezpośrednich spotkań z pracodawcami. Przeszedłem castingi na operatora wózka widłowego, magazyniera, pracownika hali, piaskarza, montera szyb i w innych, w egzotycznych zawodach, których nazw czasami już nie pamiętam.
Gotowy byłem do wyjazdów, delegacji i pracy za, ubliżające godności, pieniądze (np. tysiąc pięćset złotych lub stawka godzinowa pięć dwadzieścia i tym podobne).
Nic. Odpowiedź damy panu za miesiąc (Na Boga! Przecież to nie była aplikacja na prezesa, tylko zwykłego robola), a nawet nie raczyli powiedzieć, że nie.
Dzwonili pośrednicy z Anglii, Niemiec, Czech, z zachodu Polski, a z mojego miasta – nikt.
Gdybym chociaż komunikatywnie znał język, nie byłoby problemu, ale niech pani powie, czy o to chodzi?
Poszła.
Piotrze, masz pięćdziesiąt lat i chyba nie ocalejesz prowadzony na rzeź – stwierdziłem ponuro, patrząc jak odchodzi.
Znowu deszcz. Kałuże odbijają i rozwarstwiają światło latarń. Czysty Afremov.
Jest gorący i parny wieczór czerwcowy.
Trzeba znowu będzie wyjechać do Germańców. – Stałem nad lustrem bajorka, wpatrując się w migające refleksy.
Wszędzie lustra, a w żadnym nie ma mojego odbicia.
Ale wcześniej muszę się napić. Zajrzę jutro do Andrzeja.
Te dzieła poświęcone tatkowi trochę fałszują rzeczywistość, co Ci refluksowa wytknęła, ale nie moja brocha.
Niech się klub teoretyków bawi.
To pogadaliśmy o tekście.
Na razie.
W realu też.
Nawiązanie było do komentu pod wierszem.
Będzie tych dygresji.
Poczekam, czy kto inny ma coś do powiedzenia.