Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2018-12-09 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1652 |
Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (I/XI)
W krainie Króla Napoleona Barbedet od tygodnia wielkie poruszenie. Król Napoleon żeni się. I to żeni się z najpiękniejszą Księżniczką na świecie, imieniem India, najmłodszą córką Króla Virginislandii, sędziwego Virginusa Vindemiatrixa.
Król Napoleon zasiadał na tronie królewskim już od trzech lat. Został koronowany w dniu śmierci ojca, poprzedniego Króla Barbedetlandii, Jeremiasza Barbedet.
W dniu śmierci Króla Jeremiasza cała Barbedetlandia pogrążyła się w smutku i żałobie, gdyż Król Jeremiasz był bardzo dobrym królem. Zrobił wiele dobrego dla swojego ludu i był dla niego zawsze serdecznym i bardzo wyrozumiałym władcą. Żałoba po Królu Jeremiaszu nie mogła jednak trwać długo, gdyż jak tradycja nakazuje, lud Barbedetlandii z okrzykiem: — „Umarł król! Niech żyje król!” — powitał nowego króla, najstarszego syna Króla Jeremiasza, właśnie Napoleona, zwanego przez najbliższych Napolciem.
Nowy Król Barbedetlandii przy zaprzysiężeniu przyjął imię: Napoleon I Sokole Oko i zasiadł na tronie tuż obok swej matki, wspaniałej urody i mądrości, Królowej Beatrycze Barbedet z Dynastii Burgundejów. Królowa Matka zawsze pomagała Królowi Napoleonowi w rządzeniu Barbedetlandią i służyła mu swymi mądrymi radami.
Młodsza siostra Króla Napoleona I, Józefata, zwana Zefcią, zasiadała po prawej stronie Matki. Zefcia była bardzo miłą osiemnastoletnią dziewczyną. Zawsze wesołą i uśmiechniętą. Siedząc u boku Matki, spoglądała swymi dużymi, błękitnymi, i ciągle roześmianymi oczami, to na Króla i Matkę, to na zebrany wokół tronu lud. I tą swoją milutką, a i bardzo urodziwą twarzyczką, zawsze dodawała wszystkim otuchy.
Najmłodszy zaś z rodzeństwa Króla Napoleona I, szesnastoletni braciszek Melchior, zwany Chiorunkiem, zasiadał po lewej ręce Króla. Chiorunek był bardzo żywotnym i ciekawym życia młodzieńcem. Siedząc u boku Króla, ciągle go poszturchiwał i zadawał mu bez przerwy przeróżne pytania na różne tematy, a zwłaszcza na tematy podnoszone przez lud. Zawsze chciał wiedzieć, czy sprawy z jakimi przychodzą poddani są słuszne, i czy on, brat Króla, może mu pomóc we wdrażaniu w życie jego postanowień i uchwał. Najbardziej był zadowolony, gdy Król pozwalał mu razem z poddanymi — bezpośrednio — wykonywać jego rozkazy. I to właśnie on, Książę Melchior, najwięcej pracował wraz z ludem przy porządkowaniu i upiększaniu całej Barbedetlandii przed weselem Króla Napoleona I i Księżniczki Indii.
Król Napoleon już od tygodnia chodził bardzo podekscytowany. Ale też i bardzo szczęśliwy. Bo oto spełnią się jego marzenia. Poślubi Księżniczkę Indię i jego Barbedetlandia będzie miała młodziutką, mądrą i prześlicznej urody królową. A on będzie władcą dwóch potężnych krain. Bo w przyszłości, po śmierci Króla Virginusa Vindemiatryxa, Virginislandia przypadnie właśnie jemu.
Król Napoleon ciągle biegał po swym olbrzymim pałacu i osobiście sprawdzał, czy wszystko należycie jest przygotowywane na przyjęcie jego przyszłej żony i jej ojca z całą jego świtą królewską. I gdy stwierdzał jakieś nieprawidłowości, według jego królewskiego mniemania, sam starał się od razu wszystko zrobić po swojemu, nikogo nie karcąc za niesumienne i niewłaściwe wykonanie danej czynności. W innym przypadku niejednemu by się już z pewnością oberwało za partactwo, ale nie w tych dniach. W tych dniach Król miał szczególnie dobry humor i przeogromną dozę tolerancji dla wszystkich. Nikt i nic nie mogło go w tych dniach wyprowadzić z równowagi.
Był piątek. Właśnie w tym dniu pod wieczór Księżniczka India miała wraz z ojcem przyjechać do pałacu Króla Napoleona. Król w tym dniu był strasznie podekscytowany już od samego rana. Jego podekscytowanie sięgało zenitu. Od dwóch godzin biegał po dziedzińcu pałacowym w odświętnych szatach z koroną na głowie i berłem w ręku i co chwilę zaglądał na najwyższą wieżę swego pałacu. Na wieży posadził swojego najlepszego przyjaciela z dzieciństwa i z lat młodzieńczych, niejakiego Papkoja, gdyż właśnie do niego miał największe zaufanie. Bo też sprawa była nie byle jaka. Sprawa była najwyższej, królewskiej wagi. Papkoj z wieży miał mu dać znak gdy z Lasku Barbedeńskiego wyłoni się orszak z Księżniczką Indią i Królem Virginusem, by on sam w porę mógł wyjechać im naprzeciw i bardzo uroczyście z honorami ich przywitać.
Na dziedzińcu stał już osiodłany i pięknie wystrojony jego ukochany biały rumak Pegazus, którego prychanie, parskanie i kopanie kopytem po kamiennej posadzce, rozlegało się na całym dziedzińcu. Pegazus też czuł się już podenerwowany. Ale zapewne nie z powodu Księżniczki Indii, tylko ze zniecierpliwienia, że musi tak długo bez ruchu stać i czekać aż jego ukochany pan wreszcie wskoczy na jego grzbiet i pognają szalonym cwałem przed siebie.
Król Napoleon, słysząc i widząc zachowanie podenerwowanego Pegazusa, sam zaczął się już denerwować. Coraz częściej zaglądał na wieżę, na wychylającego się z niej Papkoja. Kark już mu się rozbolał od tego ciągłego zadzierania głowy do góry. Ale nie miał zamiaru narzekać, gdyż zauważył, że jego rycerze i cały jego dwór, głowa przy głowie zgromadzeni naokoło dziedzińca, tak jak i on, zaglądają coraz częściej na wieżę, a zaglądają cierpliwie, w milczeniu. Słychać było tylko szelest nakrochmalonych kołnierzy i stójek dworzan oraz ciche skrzypnięcia zbroi rycerzy. Wszyscy czekali bez słów, znosząc cierpliwie ból karku, który zapewne ich też nie ominął. Król w duchu uśmiechnął się sam do siebie, dumny, że ma tak wspaniały dwór i tak wiernych rycerzy. Sam jednak nie grzeszył zbytnio cierpliwością. I kiedy usłyszał pierwsze rżenie do cna zdegustowanego czekaniem Pegazusa, nie wytrzymał już. Jego czara cierpliwości przepełniła się. Ze zniecierpliwienia aż podskoczył wysoko i zrobił nogami szykowne nożyce w powietrzu, i to podwójne. A kiedy w szerokim rozkroku opadł z powrotem na ziemię, szybkim ruchem ręki poprawił koronę, która w wyniku tej swoistej ekwilibrystyki przekrzywiła mu się na bakier, i nagle… jak nie wrzaśnie potężnym głosem w stronę wieży:
— Ty, Papkoj, zaraz mnie coś trafi! Czy ty przypadkiem tam na górze drzemki sobie nie uskuteczniasz?! Dlaczego milczysz jak zaklęty?! Przecież orszak Księżniczki powinien się już wyłonić z lasu!
— Ależ Królu Napolciu, przecież już dałbym ci w porę znak! — wydzierał się z wieży Papkoj. — Nikogo nie widać! Drzewa w lesie ani drgną!
— A jesteś pewien?! — upewniał się Król Napolcio. — Popatrz jeszcze raz dokładnie!
— Patrzę, patrzę… i to cały czas dokładnie! — posłusznie poinformował Papkoj z góry.
— Służba! — wrzasnął Król Napoleon. — Dajcie mi tu zaraz soku pomarańczowego, bom pragnienia dostał… Aha, Pegazusowi też dajcie trochę soku… to jest wody… no i worek z obrokiem. Ale niepełny, bo się jeszcze przeżre i nie będzie mu się chciało odpowiednio do sytuacji galopować.
Służba w mgnieniu oka spełniła rozkaz Króla i na chwilę cicho zrobiło się na dziedzińcu pałacowym. Napolcio z oczami w słup cichutko siorbał sok pomarańczowy z kielicha, a Pegazus, kręcąc dostojnie mordą, przeżuwał obrok z worka, zawieszonego mu na pysku w iście piorunowym tempie przez giermka Króla i jego stajennego.
Król Napoleon tylko na pozór wyglądał na uspokojonego. W jego głowie szalała burza myśli. Popijając soku prawie bezwiednie, zaczął się już martwić nie na żarty. Różne myśli go nękały. A trzeba przyznać, że myśli te nie były zbyt optymistyczne. Najgorsza myśl, jaka go nagle dopadła, była nie do zniesienia. Otóż wyobraził sobie, że Księżniczka India zrezygnowała z zamęścia i jego żoną nie zostanie. Ta myśl wydała mu się tak okropna, ale to tak bardzo, że aż się zapowietrzył… i w końcu się zachłysnął sokiem pomarańczowym. Zaczął kaszleć jak oszalały. A po chwili, z ogromnego przerażenia, wrzasnął gulgoczącym głosem:
— Tylko nie to…! Na Świętego Dygdy, to się nie może spełnić nigdy! Przenigdy!
— Napolciu, co z tobą?! — zawołała Królowa Beatrycze, która z okna królewskiej komnaty przyglądała się swemu pierworodnemu. — Chyba się nie denerwujesz, co?! Księżniczka India z pewnością zaraz się zjawi. Zobaczysz! W tym samym momencie Zefcia i Chiorunek, którzy do tej pory spokojnie stali wraz ze służbą przy otwartych na oścież wrotach pałacu, doskoczyli do swojego brata, Króla Napolcia. Zefcia złapała go za obydwie ręce i podniosła wraz ze swoimi do góry, a Chiorunek zaczął go zawzięcie walić po jego królewskich plecach.
— Napolcio, czyś ty zwariował? Chcesz się utopić w soku pomarańczowym?— zaśmiała się Zefcia zabawnie, ale troskliwie spojrzała na twarz brata. — Przecież Księżniczka India z Virginislandii ma taki szmat drogi do pokonania. Nie denerwuj się aż tak. Moja przyszła szwagierka niebawem wyłoni się wraz ze swoim ojcem i z całą ich świtą królewską z Lasku Barbedeńskiego. Jestem tego pewna. Rozluźnij się wreszcie i rozchmurz czoło, bo zmarszczki ci zostaną… i jak będziesz wyglądał przy powitaniu przyszłej żony?
Księżniczka Zefcia chciała jeszcze coś bratu na pocieszenie powiedzieć, ale musiała przerwać swoją mowę, gdyż z wieży pałacu rozległ się nagle donośny głos Papkoja.
— Królu… Napolciu… ktoś wyłonił się z Lasku Barbedeńskiego… ale to jest tylko jeden człowiek…!
— Papkoj, co ty mi tu o jednym człowieku meldujesz! — krzyknął nic a nic nie uspokojony Król Napolcio. — Ja czekam na całą świtę królewską, a nie na jednego człowieka… A swoją drogą, co ten „jeden człowiek”, jak powiadasz, robi tam na drodze przejazdu Księżniczki Indii…?! Straż, natychmiast zdjąć z drogi tego człowieka!
— Królu Napolciu, wstrzymaj rozkaz! — rozległo się znów z wieży. Ale tym razem był to bardzo złowieszczy głos Papkoja: — Królu, tylko że ten człowiek ma na sobie bardzo potargane ubranie…
— Tym bardziej zdjąć go z drogi! Toż to wstyd przed Księżniczką Indią, że w Barbedetlandii są jeszcze tacy biedacy — rozsierdził się nie na żarty Król Napolcio. — Trzeba tego nieszczęśnika odziać i nakarmić… Straż…!
— Królu… Królu Najmiłościwszy… ależ to żaden biedak! — wrzeszczał jak opętany Papkoj. — Zaglądam przez lunetę i widzę, że on ma na sobie poszarpane ubranie, ale to nie jest zwykłe ubranie, to są… to są szaty królewskie!
Król Napolcio nie słuchał już dalej, co Papkoj ma mu jeszcze do zameldowania, tylko ze zgrozą na pobladłej twarzy, ruszył biegiem w stronę Pegazusa. Po drodze rzucił swe królewskie berło Chiorunkowi do rąk i w biegu wskoczył na konia. Dobrze że jego mądry i przewidujący giermek w porę zdążył ściągnąć Pegazusowi worek z obrokiem.
Król z gromkim okrzykiem: „heya!” poderwał Pegazusa i ruszył z kopyta do szaleńczego galopu. Pegazus był zaskoczony nagłą zmianą sytuacji, dlatego przez moment prychał głośno, wypluwając przy tym na wszystkie strony resztki nieprzeżutego obroku. Ale już po krótkiej chwili zebrał się w sobie, jak na najszlachetniejszego rumaka przystało, i przeszedł momentalnie do cwału, unosząc na grzbiecie swojego ukochanego pana. No i pognali razem, prosto w stronę bramy wyjazdowej z pałacu i zwodzonego mostu nad fosą.
Tętent kopyt Pegazusa wypełnił cały dziedziniec pałacowy. A odbijając się echem od murów — tężał, przy akompaniamencie głośnych westchnień zgromadzonego tam i całkowicie zdezorientowanego tłumu dworzan, służby i rycerstwa.
Kiedy Król Napolcio znalazł się już za murami obronnymi pałacu, pocwałował na swym wspaniałym rumaku w kierunku Lasku Barbedeńskiego. A żeby było szybciej, skierował Pegazusa na skróty, i popędzili przez łąkę.
Pegazus dawał z siebie wszystko i gnał co sił, aż potężne kawałki darniny strzelały spod jego kopyt na wszystkie strony świata.
Dopiero kiedy znaleźli się na otwartej przestrzeni, Król Napolcio odzyskał trzeźwość myślenia. Wyszarpał przytroczony do boku na złoconej szarfie olifant*, i z całych sił dmuchnął w niego. To był znak dla jego rycerzy, aby ruszyli za nim.
------------------------------------------------------------
* Olifant — krótki róg myśliwski z kości słoniowej
zdobiony płaskorzeźbami.
Król ochłonął wreszcie na tyle, by zdać sobie sprawę, że stała się jakaś niewiadoma, ale zapewne straszna tragedia, i że w pojedynkę może mu się nie udać stawić jej czoła. Napolcio nie mógł pojąć, jak to możliwe, by jego tak bardzo wyczekiwanym gościom stało się coś złego. Bo jakże to tak, w jego ukochanej Barbedetlandii grasują jakieś bandy rozbójników? Przecież to niemożliwe! Ale że stała się jakaś tragedia, musiało być niestety prawdopodobne, skoro Papkoj, jego najlepszy przyjaciel, tak chyba chciał zameldować. To wszystko nie mieściło mu się w głowie. Czuł nieznośny ucisk w skroniach i potężny szum w uszach. Uczucia te, w wyniku szaleńczej jazdy, potęgowały się jeszcze bardziej. Chwilami wydawało mu się, że rozrywają mu czaszkę. Napolcio nie przejmował się jednak tym zbytnio, gdyż trwoga, jaka go ogarniała do tej pory, ustąpiła miejsca wściekłości. Wściekłości tak ogromnej, że aż się sam jej przeraził. Chciał jak najszybciej znaleźć się w miejscu tragedii i natychmiast ratować Księżniczkę Indię i jej Ojca.
Pegazusowi również udzieliły się emocje Króla. Wyczuwał też zapewne, że oto stało się gdzieś coś, na czym jego panu bardzo zależy i trzeba mu dowieźć tam pana jak najszybciej. Gnał więc niczym wicher. Nie szczędził sił.
Po chwili przed oczami Króla Napolcia zamajaczyła w oddali postać jakiegoś słaniającego się na nogach człowieka, lecz zawzięcie posuwającego się do przodu. Król Napolcio najpierw nie rozpoznał w tym człowieku Króla Virginiusa, ale w miarę zmniejszania się odległości między nimi, ze zgrozą stwierdził, że to jednak Ojciec Księżniczki Indii. Napolcio tak bardzo się przeraził tym widokiem, że aż odruchowo i bezwiednie spiął cugle. I chyba nawet zbyt mocno, gdyż Pegazus aż przeciągle zarżał z bólu.
Pegazus jednak nie miał tego swemu panu za złe. Swym zwierzęcym instynktem wyczuwał, że jego pan bardzo cierpi i potrzebuje jego pomocy. Przestał natychmiast rżeć. Rozwarł tylko swe chrapy szeroko i parę razy głośno zachrapał, bryzgając spienioną śliną. Po czym zadarł wysoko swój długi i gęsty ogon, i z zamiarem wykorzystania swych pokładów sił do końca, jeszcze bardziej przyśpieszył galopu. Z oddali wyglądał tak, jakby się unosił w powietrzu wraz ze swoim jeźdźcem.
Kiedy Król Napolcio zbliżył się do Króla Virginusa na około sto pięćdziesiąt stóp, nie wytrzymał już napięcia i emocji, jakie się w nim w ostatnim czasie nagromadziły i na widok biednego Ojca Księżniczki Indii spotęgowały, no i w tym szalonym galopie, zeskoczył z grzbietu Pegazusa. Ogromna szybkość, w jakiej się znajdował za udziałem jego rumaka, spowodowała, że Napolcio, spadając na ziemię, odbił się od niej (na szczęście nogami) i zrobił w powietrzu niebezpieczne podwójne salto. Jednak tym saltem udało mu się wyhamować nieco swą zawrotną szybkość. Tak że gdy spadł z powrotem na ziemię, zachował równowagę i w szerokim rozkroku stanął już pewnie na twardym gruncie. Wtedy zrobił jeszcze jeden wyskok do góry, ale już kontrolowany, i ruszył sprintem na własnych nogach na przeciw Króla Virginusa, pozostawiając zbaraniałego Pegazusa w tyle.
— Królu Virginusie… Królu mój drogi… Co się stało…?! Gdzie Księżniczka India?! — zapytał zziajanym głosem, gdy dobiegł już do swojego gościa i padł mu do stóp.
— Królu Napoleonie… jak to dobrze że już jesteś… Ratuj moją córeczkę najukochańszą — bardzo smutnym i równie zziajanym głosem zawołał Król Virginus, i padł obok Napolcia do cna wycieńczony.
— Ale cooo się stałooo? Kto na wasss naaapadł? — Król Napolcio cedził słowa, w dalszym ciągu nie wierząc w zaistniałą sytuację.
— Nie wiem, Królu Napoleonie… po prostu nie wiem — załkał Król Virginus, rozmazując brudnymi dłońmi łzy na swej starej i zrozpaczonej twarzy. — Ja stary, umęczony byłem tą długą podróżą i zasnąłem. Ocknąłem się dopiero jak całą karetą mocno szarpnęło i przeszył ją pisk trwogi mojej córki, a z zewnątrz doleciało mnie przeraźliwe rżenie koni i jęk ludzi z mojej świty. Nie wiem, co to było, bo po krótkiej chwili straciłem przytomność, uderzony czymś w głowę. Jak się znów ocknąłem, leżałem twarzą w trawie na jakiejś polance w lesie. Nikogo obok mnie nie było. Nie było też żadnego śladu po mojej córce, ani też po karecie. Ani nawet po moich ludziach. Choć ich było stu w eskorcie na koniach i drugie tyle w karetach, moich szacownych dworzan. Podniosłem się zaraz z ziemi i chociaż miałem okropne zawroty głowy i co rusz padałem z powrotem na ziemię, to jednak starałem się szukać jakiegokolwiek śladu po tym co się stało. Długo szukałem. Kiedy traciłem siły i padałem z nóg, szukałem na czworakach. Jednak nic nie znalazłem. Najmniejszego nawet śladu. Ruszyłem wtedy duktem leśnym w kierunku twojego pałacu… No i idę już tak chyba bardzo długo. Sam już nie wiem, straciłem zupełnie poczucie czasu, bo nawet nie wiem kiedy wyszedłem z lasu i od kiedy w oddali widzę twój, Królu Napoleonie, pałac na Wzgórzu Barbedeńskim. Ale wiem jedno, że widziałem w nim przez cały ten czas jedyny ratunek dla mojej córeczki i dlatego umiałem zebrać w sobie na tyle sił, by iść… i iść… i iść… i iść…
Król Virginius zaciął się na ostatnim słowie i nie mógł skończyć, gdyż potężny tętent koni, potęgujący się z sekundy na sekundę, wprowadził w wibrację nie tylko ziemię, ale też i powietrze. To przyboczna straż królewska na czele ze Sławojem, drugim wiernym przyjacielem Króla Napaolcia, gnała przez łąkę w szalonym tempie.
Kiedy ta liczebna i uzbrojona po zęby kawalkada zbliżyła się do klęczącego na ziemi Króla Napoleona i Króla Virginiusa, Sławoj dał znak ręką, by wszyscy się zatrzymali. Sam zaś podjechał do klęczących na trawie Królów i stojącego nad nimi z pochylonym łbem Pegazusa. Znajdując się już tuż obok, zeskoczył z konia i również padł na kolana, twarzą zwróconą do dwóch władców najpotężniejszych krain.
— Królu Najłaskawszy, rozkazuj co nam czynić! — zawołał przejęty widokiem klęczących. — Choćby na rzeź, a pojedziem… Nasz Najukochańszy Król nigdy więcej nie będzie klęczał!
— Poczekaj Sławoj, trzeba mi się zastanowić — odrzekł zakłopotany, ale jeszcze bardziej przerażony Napolcio. — Bo wszechświat mi świadkiem, że sam nie wiem, co czynić. Nie wiadomo co się stało, ale wiadomo, że stała się rzecz straszna…
— Przeokropnie straszna — wszedł w słowo Napolciowi Król Virginus. — I tylko w tobie nadzieja, mój ukochany… zięciu… i w twoich rycerzach.
Króla Napolcia mile połaskotały słowa jego teścia. Niedoszłego wprawdzie jeszcze, ale przyszłego z pewnością. Tego już był pewien. Bo choćby spod ziemi, a wyswobodzi Księżniczkę Indię. Nawet niebiosom będzie w stanie wydrzeć swoją przyszłą żonę. Najważniejsze dla niego było w tym momencie to, że słowa Króla Virginusa odepchnęły od niego tę okropną myśl, jaka go odnośnie Indii na dziedzińcu pałacowym dręczyła. Teraz musi się tylko skoncentrować na akcji poszukiwawczej i odbiciu Księżniczki Indii z rąk wroga… No właśnie… ale kto był tym wrogiem? To było dla Napolcia okropne, że nie mógł się od nikogo dowiedzieć, ani też samemu zgadnąć — kto porwał jego przyszłą żonę, i to wraz z całą świtą królewską. Popatrzył ponownie z wielkim roztkliwieniem w oczach na swego przyszłego teścia, ale i też z nadzieją, że może dowie się od niego cokolwiek jeszcze. Cóż by dał za najmniejszy choćby okruch informacji. Ta wielka niewiadoma wykańczała go. — `Potworność!` — Aż krzyknął w duchu z wściekłości i bezradności. W końcu wszystko zaczęło w nim krzyczeć: — „Chcę wiedzieć o ostatnich chwilach Księżniczki na drodze do mego pałacu! Muszę to wiedzieć! Muszę znać prawdę, chociażby najgorszą, ale prawdę! Ojcze Jeremiaszu, pomóż! Błagam!” — Napolcio przeniósł wzrok z Króla Virginusa na piękne i ciągle jeszcze błękitne niebo.
Król Virginus, przyglądając się twarzy Napolcia i widząc jaki kalejdoskop grymasów przelatuje po niej, zapewne odgadł, co on przeżywa, gdyż z wielkim smutkiem w głosie rzekł:
— Tak bardzo mi przykro, Królu Napoleonie, że nie mogę ci pomóc. Nie ochroniłem mojej córeczki. I nawet nie wiem co z nią się stało. Jestem wściekły na mą starość i moje starcze niedołęstwo… Cóż ze mnie za ojciec? Biedna India! — rozpłakał się wreszcie na dobre, nie kryjąc swych łez.
— Nie smuć się Królu Virginusie! — zawołał Napolcio przejęty królewskimi łzami. — Możesz być pewien, że odnajdę Księżniczkę Indię całą i zdrową. Daję ci moje słowo! Jakiem Napoleon I Sokole Oko… A teraz… — zwrócił się do swego przyjaciela. — Mój drogi Sławoju, niech Korfanty i Krzesimir zawiozą Króla Virginusa do pałacu pod opiekę Królowej Matki i niech tam zostaną… i wraz z Papkojem niech czekają moich dalszych rozkazów… A my ruszamy w drogę w poszukiwaniu Księżniczki Indii.
— Tak jest, Królu! — zasalutował Sławoj, po czym podskoczył do Króla Virginusa i podniósł go z klęczek.
Sławoj z wielką troską, ale i też z wielkim namaszczeniem zajął się Królem Virginusem. Poprawił mu koronę, którą Król miał cały czas na bakier osadzoną na głowie, otrzepał z brudu i kurzu jego porwaną pelerynę, a następnie, dwoma najbardziej porwanymi końcami omotał go dookoła i związał je w pasie. Tak, żeby peleryna się nie rozleciała w czasie jazdy konnej, no i żeby Królowi było cieplej. I kiedy był już gotowy z oporządzaniem Jego Królewskiej Mości, przyszłego teścia swego ukochanego przyjaciela Króla Napolcia, i gdy zobaczył nieśmiały uśmiech wdzięczności na jego pobladłej starczej twarzy, wziął go na ręce i zaniósł wprost na konia Korfantego. Tam wydał Korfantemu i Krzesimierowi rozkazy, odczekał aż ruszą w stronę pałacu, i z okrzykiem: „za mną!”, zabrał ze sobą swój odważny i waleczny oddział rycerzy.
Król Napolcio klęczał ciągle na kolanach i błędnym wzrokiem patrzył na to wszystko co się dzieje na łące. Był zdruzgotany. Nie wiedział co dalej począć i od czego zacząć. Ale kiedy Sławoj przyprowadził do niego jego wiernych rycerzy na koniach, od razu poczuł się raźniej i myśli jego zaczynały nabierać konkretów. Poderwał się natychmiast z kolan, z wyskoku wskoczył na grzbiet Pegazusa, i rozkazał:
— Za mną, moi kochani rycerze! Odnajdziemy Księżniczkę Indię… zaraz… natychmiast!
— Zaaaraaaz…! Natyyyychmiaaast…! — odpowiedziało Królowi sto gardeł wiernych mu rycerzy.
Kawalkada z Królem Napolciem na czele i Sławojem, który w biegu wskoczył na swojego konia, ruszyła galopem w stronę Lasku Barbedeńskiego. Ziemia aż drżała pod kopytami ponad setki koni. A przeogromny tętent roznosił się daleko, bardzo daleko.
Kiedy dojeżdżali do Lasku Barbedeńskiego, Król Napolcio znakiem ręki nakazał zwolnić tempa i z galopu przejść do kłusa. A kiedy wraz ze Sławojem, w odstępie jakieś dwieście stóp od całej kawalkady, dojechał już do pierwszych drzew lasu, ponownie dał ręką znak i wszyscy rycerze zupełnie zwolnili biegu swych koni. Cały oddział poruszał się już tylko stępa.
Król Napolcio był zadowolony, że rycerze w mig zrozumieli w czym rzecz i nie dość, że natychmiast przeszli do stępa, to jeszcze dodatkowo rozsunęli całą kawalkadę, robiąc między sobą większe odstępy, by każdy z osobna mógł swobodniej wpatrywać się w ziemię i w przestrzeń przed sobą. Jadąc wolno i w pewnej odległości między sobą ryzyko przeoczenia czegoś znaczącego jest mniejsze. A tego właśnie Napolcio chciał, aby wszyscy rycerze mieli oczy szeroko otwarte i wzrokiem przeczesywali każdy cal ziemi i wszystko ponad ziemią. Napolcio był dumny ze swoich rycerzy. Wiedział, że są mu oddani i że zawsze może na nich liczyć.
W ten sposób ujechali dobre kilka mil. I nic, żadnego najmniejszego nawet śladu nikt nie zauważył. Raz tylko Napolcio zobaczył coś pod starym dębem, i nie czekając na nikogo, zeskoczył z konia i sam pobiegł w to miejsce. Niestety, na miejscu okazało się, że to jakiś stary, połamany koszyk wiklinowy, którego ktoś się chyba pozbył, gdyż w takim stanie przestał spełniać swoją rolę. Król coraz bardziej się niecierpliwił. Ale szli dalej, w milczeniu, z szeroko otwartymi oczami. W końcu dotarli do małej polanki, na której to z pewnością musiał się znajdować Król Virginus, kiedy odzyskał przytomność. Świadczyły o tym ślady na trawie. Trawa była w tym miejscu mocno pognieciona. A tuż obok tego miejsca, Sławoj znalazł berło i kilka szmaragdów pochodzących zapewne z peleryny Króla Virginusa. Smutne, ale te akurat ślady nie ucieszyły nikogo. Nie wniosły też niczego nowego do akcji poszukiwawczej.
Rycerze ze współczuciem patrzyli na Króla. Zniknięcie Księżniczki Indii im się też wydawało niesamowite, a przede wszystkim zupełnie niezrozumiałe. I to było najgorsze. Tak bardzo pragnęli swemu ukochanemu Królowi pomóc. Byli gotowi walczyć dla Króla do ostatniej kropli krwi. Cóż za potworność! Nie mieli z kim walczyć. Ale cóż było robić? Z ogromną przykrością musieli się niestety uzbroić w cierpliwość. A to bardzo niemiłe uczucie dla rycerza.
Cała kawalkada ruszyła dalej. Król postanowił jechać już drogą, by dotrzeć do pierwszej wsi i tam zaciągnąć języka od miejscowej ludności. Domyślał się, że orszak królewski w drodze do pałacu musiał przez tę wieś przejeżdżać. Ta myśl wydała się mu tak obiecująca, że nakazał rycerzom pędzić galopem do samej wsi, byle jak najszybciej tam się znaleźć. Nakazał też, by każdy w dalszym ciągu przeczesywał wzrokiem drogę i pobocza.
Po pół godzinie dojeżdżali już do wsi Barbedejewo. Po drodze żaden z rycerzy ani Król ze Sławojem niczego podejrzanego nie przyuważyli. Nadzieja w dowiedzeniu się we wsi czegoś wreszcie konkretnego była tym większa.
Kiedy cała kawalkada z Królem i Sławojem na czele wjechała do wsi, wszyscy Barbedejanie poznikali, chowając się ze strachu gdzie popadło. Tak ich przeraziła ta niespodziewana wizyta Króla im miłościwie panującemu. Sławoj ich rozumiał, gdyż sam pochodził z ludu, dlatego też poprosił Króla, aby pozwolił mu samemu zaciągnąć języka. Król niechętnie, ale w końcu się zgodził. Zdenerwowało go zachowanie Barbedejanów. Zamiast go witać, pochowali się jak szczury. Może w innym przypadku nie poczułby takiej złości do nich, ale teraz? Chodziło przecież o Księżniczkę Indię. A czas naglił.
Na szczęście „zaciąganie języka” przez Sławoja nie trwało długo, gdyż po krótkiej chwili przygalopował z powrotem na swym koniu, trzymając przed sobą jakiegoś przerażonego starego Barbedejana.
Stary Barbedejan, nie bacząc na swą starość, na widok Króla, z wielkim uniżeniem pacnął natychmiast z konia Sławoja, i to prosto pod kopyta Pegazusa. Napolcio widząc to, tak się wystraszył, że w momencie zeskoczył z siodła i podniósł starego z ziemi.
— Człowieku, chcesz się zabić? — zawołał przejęty. — Aż takiego poświęcenia nie potrzebuję. Potrzebuję zaś ludzi żywych i mądrych… Gadaj mi tu zaraz co wiesz!
— Królu Łaskawy… bardzom nierad, że muszę cię Nasz Łaskawco zasmucić, ale nic nie wiem, przeto i nie mam nic do powiedzenia…
— Jak to…?! — Napolcio wrzasnął oburzony do reszty. — Jak to nie masz mi nic do powiedzenia?! Czyżbyście się tchórze pochowali w norach też i w czasie przejazdu orszaku królewskiego Króla Virginusa?!
— Poczekaj Królu, to nie tak! — odezwał się Sławoj, bo żal mu się zrobiło starego Barbedejana. — On twierdzi, jak i wszyscy inni, z którymi rozmawiałem, że żaden orszak królewski nie przejeżdżał do tej pory przez wieś. Że oni czekają już od rana i stale go wypatrują na drodze. Nawet straże stawiają już, by móc spokojnie oporządzić swe bydło przed nocą i nie przegapić momentu kiedy orszak wyjedzie z lasu i będzie kierować się do wsi. Chcieli uroczyście przywitać Króla odległej Virginislandii oraz Księżniczkę Indię, przyszłą Królową Barbedetlandii… Popatrz sam, jak droga przejazdu orszaku królewskiego jest pięknie przyozdobiona…
— Na świętego Dygdy… tak nie może być nigdy! — zawył z wściekłości Król Napolcio, aż stary Barbedejan ze strachu padł mu ponownie do nóg.
— Królu Kochany… Napolciu… — szepnął przejęty Sławoj Królowi prosto do ucha, nachylając się z siodła. — Barbedejanie nie kłamią…
— Przecie wiem, że mój lud nie kłamie — łagodniejszym głosem przemówił Król, gdy się już pomiarkował w swojej wściekłości. — Wstań człowiecze. Jam nie na ciebie zły, ani na twych współziomków. Jam wściekły na tę wielką niewiadomą, z jaką przyszło mi się zmierzyć. Bo jakże to możliwe, że Król Virginus sam dotarł do Lasku Barbedeńskiego przez nikogo niezauważony, a Księżniczka India z całą świtą królewską znikła niczym kamfora… I nikt nigdzie jej nie widział?
— Królu Najmiłościwszy, toż to okropna rzecz! — krzyknął stary Barbedejan już śmielej, podnosząc się z ziemi. — My wszyscy będziem szukać Księżniczki… Już i wszędzie… Wybacz nam Królu Najłaskawszy, że my na twój widok spłoszyliśmy się. Ktoś krzyknął, że Król jedzie nas ukarać za to, że nie przywitaliśmy Króla Virginusa i Księżniczki Indii, że żeśmy ich przegapili przez swoje niedbalstwo i brak miłości do Króla. I choć to wierutna nieprawda, to jednak w pierwszym odruchu wszyscy się pochowaliśmy. Ale tylko na chwilę, bo zaraz zaczęliśmy wyłazić z ukrycia i wtedy to wielmożny Sławoj do nas przyjechał. Spójrz łaskawie, Najmiłościwszy Nasz Królu Napoleonie I Sokole Oko, o to i oni! Cała wieś biegnie do ciebie!
Król Napolcio odwrócił się i oniemiał. Za jego plecami już od jakiegoś czasu klęczało wielu młodych wyrostków, a za nimi, biegło moc starszych chłopów oraz kobiety i dzieci. Wszyscy, dobiegając zziajani, padali na kolana i z wielką miłością w oczach patrzyli na niego.
— Witam was, drodzy Barbedejanie! — zawołał wzruszony tym widokiem.
— Witamy cię, Najukochańszy Nasz Królu! — chórem zawołali Barbedejanie.
— Jesteśmy z tobą, Najmiłościwszy Królu! — rzekł doniosłym głosem jeden z wyrostków.
— Jesteśmy z tobą! — jak echo zawołali wszyscy Barbedejanie.
— Widzisz, Królu Nasz, wszyscy będziem szukać naszej przyszłej Królowej.— Stary Barbedejan, widząc zadowoloną minę Króla, zupełnie się już ośmielił, podbiegł do klęczących ziomków, i stając przed nimi, powiedział w swoim i ich imieniu: — Rozkazuj Królu, w którą stronę mamy się udać?
— Wielkie dzięki, Barbedejanie! — odpowiedział Napolcio, ale zaraz zamilkł, gdyż sam nie wiedział, co ma im rozkazać.
Wśród Barbedejanów zapanowała zupełna cisza. Jak makiem zasiał. Rycerze na koniach również milczeli. Wszyscy jak jeden mąż wpatrywali się w swojego Króla i wyczekiwali jego rozkazów. Nawet i konie — dziwnym trafem — jakoś ciszej prychały. Najwyraźniej swym końskim instynktem wyczuwały powagę chwili.
Król Napolcio dumał. Targał swój wspaniały i dorodny czarny wąs… i dumał. Strzelając oczami, to na swych rycerzy, to na swój lud, nic tylko dumał. Ciągle nie mógł pojąć jak to możliwe, ażeby Król Virginus sam dotarł prawie aż po samo Wzgórze Barbedeńskie, i to przez nikogo wcześniej niezauważony. Zaś Księżniczka India z tak liczną świtą rozpłynęła się nie wiadomo gdzie. Szybciej byłby w stanie uwierzyć, że to jakiś koszmarny sen niż rzeczywistość. Szarpnął mocno za wąs i uszczypnął się nawet w policzek, aby się przekonać, czy przypadkiem nie śni. Ale gdy poczuł wyraźny ból, to z przykrością, i to jeszcze boleśniejszą, doszedł do wniosku, że to niestety prawda. Księżniczka India zniknęła na jawie, nie we śnie. — „Nie ma co dumać” — pomyślał zaraz. — „Trzeba działać, i to jak najszybciej”. I ta myśl stała się impulsem do natychmiastowego działania. Jeszcze raz rzucił spojrzeniem po wszystkich. Popatrzył wreszcie w dal, na ciemny bór za Barbadejewem, i rzekł:
— Trzeba nam jechać dalej. Do następnej wsi. Do wsi Barbedów. Może tam ktoś będzie coś wiedział. Ale po drodze musimy dokładnie sprawdzać każdy skrawek ziemi na szlaku i na jego poboczach. Bo jeszcze przed nocą musimy się koniecznie czegoś dowiedzieć o Księżniczce Indii. A więc, moi drodzy Barbedejanie, wy idźcie borem. Część z was niech szuka jakichkolwiek śladów na prawo od szlaku, a część, na lewo. Ja pojadę wraz z moimi rycerzami środkiem szlaku. Ten, kto znajdzie jakiś trop, niech głośno zatrąbi w róg, albo woła, albo nawet gwiżdże. Mam ogromną nadzieję, że wreszcie uda nam się odszukać drogą memu sercu Księżniczkę Indię.
— Odnajdziem! Odnajdziem…! — rozległo się najpierw wśród ludu barbedejańskiego, a za moment i wśród rycerzy.
Wszyscy ruszyli w drogę. Ale wcześniej, Barbedejanie zbili się jeszcze na małą chwilkę do kupy, gdzie stary Barbedejan, który zapewne był w ich wiejskim społeczeństwie najważniejszy, wydał rozkazy po swojemu. No i dopiero wtedy wszystkie chłopy, i te młode i te stare, ochoczo ruszyły opłotkami, na skróty, w stronę boru. Maszerowali raźnym krokiem i z okrzykiem na ustach: — „Odnajdziem… odnajdziem! Dla naszego Króla odnajdziem!”
Rycerze zaś, na czele z Królem i Sławojem, ruszyli drogą przez wieś. Musieli rozciągnąć i wydłużyć szyk, gdyż droga przez wieś była wąska. Ale w miarę pokonywania wiejskiej drogi coraz bardziej przyśpieszali biegu. I kiedy znaleźli się już na jej końcu, Król wraz ze Sławojem ruszyli do galopu, rycerze również, pozostawiając za sobą chmarę dzieciaków, które z głośnym piskiem biegły za kawalkadą przez całą wieś.
Wyszło na to, że wszyscy, i ci na koniach, i ci pieszo, prawie równocześnie dotarli do ściany gęstego Boru Barbe. I zanim weszli w ciemny bór, Król zadowolony z tak dobrze zorganizowanej akcji poszukiwawczej, a i ucieszony z licznego grona poszukiwaczy, krzyknął gromkim głosem: — „Darzbór! Heyaaa…! Księżniczko Indio, jesteśmy tuż-tuż! Zaraz cię odnajdziemy i uratujemy!”
Po chwili wszyscy zniknęli w ciemnych borze z okrzykiem: „Darzbór!” na ustach. A chłopi krzyczeli jeszcze: — „Odnajdziem i uratujem!” Jednak wnet zapadła cisza. Wszyscy byli świadom tego, że muszą zachować nie tylko spokój wewnętrzny, ale i zewnętrzny, czyli ciszę. Słychać było więc tylko odgłos końskich kopyt na drodze i czasami trzask łamanych gałęzi pod nogami pieszych Barbedejanów.
Szli i szli, już tak prawie dwie godziny… i nic. Nikt nie dawał żadnego znaku, że wpadł na jakikolwiek trop orszaku królewskiego. Król zaczynał się już coraz bardziej martwić. Tym bardziej, że słońce ginęło już za gęstwiną drzew i za niedługo miało powoli zmierzchać. Zdawał sobie sprawę, że w tak gęstym borze ciemność jest bardzo niebezpieczna. Chciał, by wszyscy jak najszybciej wydostali się z boru i znaleźli się wreszcie we wsi Barbedów, od której dzieliło ich jeszcze jakieś dwie mile. Nie chciał narażać swój wierny lud i swoich rycerzy na żadne niebezpieczeństwo. A że mocno wierzył, iż we wsi Barbedów już na pewno się czegoś o Księżniczce Indii dowie, tym bardziej pragnął tam się już znaleźć. I już miał zamiar wydać rozkaz, aby wszyscy przyśpieszyli kroku, i rycerze na koniach, i jego poddani na własnych nogach, gdy nagle coś podejrzanego przed sobą zauważył. Napolcio nie na darmo nosił przydomek Sokole Oko. Potrafił widzieć to, czego inni nie od razu mogą zobaczyć. Albo i wcale. Napolcio momentalnie spiął Pegazusa i wyrwał z kopyta, by jak najszybciej dotrzeć do tego miejsca. Sławoj, jadący na swym koniu tuż obok Króla, nie wiedział co się stało, ale również spiął konia i ruszył za Królem. Rycerze zrobili to samo, choć byli wielce zdezorientowani sytuacją. To ich ogromne poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo Króla kazało im jak najszybciej pędzić za nim.
Kiedy całą kawalkadą dotarli już do tego podejrzanego i widzianego początkowo tylko przez Króla miejsca, Napolcio i Sławoj momentalnie zeskoczyli z koni, i nagle… wydali z siebie potężny krzyk grozy. Prawie w tym samym czasie po obu stronach szlaku zawrzało i rozległy się dźwięki rogów, okrzyków i gwizdów jednocześnie. Cały Bór Barbe rozbrzmiał dźwiękami trwogi. A echo poniosło te dźwięki daleko, bardzo daleko.
To, co zobaczyli, przeraziłoby każdego. Widok był potworny. Bór w tym miejscu wyglądał tak, jak gdyby go ktoś ściął w obrzydliwym, wariackim szale. Bez żadnej potrzeby, bez żadnego ładu i składu. Ot tak, po prostu, dla szaleństwa, wyżycia się, zagłady. Bór w tym miejscu drogi od prawa do lewa przecięty był pasem połamanych i skręconych drzew. Niektóre drzewa wręcz były powyrywane z korzeniami. Pas zniszczeń drzewostanu szeroki był na jakieś sto do stu dwudziestu stóp i biegł skądś od prawej strony boru wzdłuż drogi, na niewielką jej długość, i znikał po lewej stronie boru. A może biegł jednak na odwrót? Trudno było to odgadnąć.
Widok był tragiczny. A najgorsze w nim było to, że był zupełnie niezrozumiały. Co to było? Co się stało? Wszyscy zadawali sobie te pytania i nikt nie znajdował odpowiedzi. Nikt nigdy za swojego życia nie był świadkiem czegoś takiego.
— Sławoj, czy ty coś z tego rozumiesz?! — zawołał przerażony Napolcio, i nie czekając odpowiedzi, zaczął kręcić głową, to na lewo, to na prawo, gdyż z obydwu stron drogi zaczęli nadbiegać jeszcze bardziej przerażeni Barbedejanie.
Barbedejanie, choć to same ogorzałe i zaprawione w trudach chłopy, każdy jednak wyglądał na wycieńczonego. Tyle że wycieńczonego strachem, nie trudem fizycznym. Aczkolwiek, mimo przeogromnego strachu, jaki przeżywali na widok tych straszliwych i niezrozumiałych zniszczeń, starali się trzymać dzielnie. Nie stchórzyli i nie zamierzali stchórzyć. Co niektórzy z nich przynieśli nawet z sobą różne rzeczy, znalezione pomiędzy połamanymi drzewami. Z twarzami wyrażającymi trwogę, ale i nieugiętość, w milczeniu kładli je Królowi pod nogi.
— Wielkie nieba! — krzyknął Napolcio na widok tych wszystkich przedmiotów, a właściwie kawałków przeróżnych przedmiotów, należących z pewnością do ludzi z orszaku Króla Virginusa.
W miejscu tragedii zapadło milczenie. A było to milczenie tak przerażające, że aż krzyczało.
— Królu Drogi… Napolciu, nie smuć się, to jeszcze nic nie znaczy — łagodnym i cichym głosem przemówił Sławoj, który jako pierwszy odzyskał
rezon i na już chciał pocieszyć zdruzgotanego przyjaciela.
— A te wszystkie przedmioty? Popatrz, kawałki zbroi, końskich uprzęży, nawet skrawki chorągwi virginisladzkich — drżącym głosem rzekł Napolcio i nagle, przepełniony rozpaczą, krzyknął: — Biedna India! Indiooo, gdzie jesteś?!
Wśród chłopów i rycerzy przeleciał pomruk współczucia. Wszyscy wpatrywali się w swojego Króla ze łzami w oczach.
— Napolciu, nie załamuj się. Jeszcze nie wszystko stracone. Trzeba nam w to wierzyć — jeszcze łagodniejszym głosem odezwał się znów Sławoj. — Dopóki wiara, dopóty nadzieja… A nadzieja umiera ostatnia… Wierz mi, odnajdziemy Księżniczkę. A teraz wezmę paru rycerzy i przejadę z nimi od początku do końca tego pasa zniszczeń i sprawdzę, czy nie ma tam jeszcze czegoś, co dałoby nam odpowiedź na to, co tu się stało.
— Sławojciu mój ukochany, obyś miał rację, bo do końca życia nie wybaczyłbym sobie, że na terenie mojej Barbedetlandii zginęła najukochańsza mi istota, a ja nic nie zrobiłem, żeby ją uchronić…
Napolcio musiał przerwać na moment, gdyż nie chciał pokazać swych łez, a czuł, że same strugami napływają mu do oczu. Zasłonił twarz rękami i połykał na szybko ten słony napój rozpaczy. W skroniach waliły mu młoty. W głowie wirowało. By nie upaść, oparł się o zad Pegazusa. Chwilę więc to trwało zanim się znów odezwał:
— Sławoju, jadę z wami. Powiedz mi tylko, czy się orientujesz z której strony jest początek tego tragicznego pasa, a z której koniec?
— No właśnie myślę akurat nad tym i ze smutkiem muszę się przyznać, że nie bardzo wiem. Ale może to wszystko jedno, od której strony zaczniemy szukać?
— Nie, nie wszystko jedno. Ta kolejność właśnie: od początku do końca jest najistotniejsza, gdyż tylko wtedy możemy się dowiedzieć, co stało się z Księżniczką Indią… O ile ona tu w ogóle była. Bo teraz tak patrzę jeszcze raz na te wszystkie przedmioty, które barbedejańskie chłopy przyniosły, i na szczęście, nic tutaj nie widzę, co mogłoby należeć do Księżniczki, albo do jej karety, czy też nawet do karet licznych jej dworzan. I ten fakt właśnie, zaczyna wzbudzać moją nadzieję… No popatrzże, wszystkie te rzeczy należą albo do rycerzy, albo do ich koni… No widzisz? Przyznajesz mi rację. A więc może to tylko rycerze z jej eskorty stoczyli tu jakąś bitwę. Wprawdzie nie wiem, jak to jest możliwe, bo nie mam pojęcia z kim mieliby stoczyć tę bitwę na terenie mojego królestwa. I to jeszcze w taki dziwny i niezrozumiały sposób, niszcząc przy tym tyle drzew. Ale załóżmy, że tak było, to wtedy, to by oznaczało, że Księżniczka wcale tędy nie przejeżdżała, i że może jej się udało gdzieś skryć przed tym jakimś tam wrogiem… No właśnie, to jest myśl! Od razu lepiej się poczułem. Mogę więc myśleć już rozsądniej. A z mojego rozsądnego myślenia wynika, że jeżeli chodzi o początek tego pasa zniszczeń, to on musi przebiegać od prawej strony do lewej. Bo popatrz sam, wszystkie drzewa, które leżą, albo te, których korony wiszą na nadłamanych pniach, skierowane są do lewa, nie do prawa. No właśnie, tak chyba musi być. Drzewa same świadczą o tym… Tak, tak, drzewa wyraźnie przemawiają za tą tezą… Ruszajmy więc, bo czas nagli. Lada moment zapadnie już noc, a nam pozostał jeszcze kawałek drogi do wsi Barbedów. A musimy tam dotrzeć jak najszybciej, bo jakoś podświadomie czuję, że tam już na pewno wszystko się wyjaśni. No i też musimy tam naszym chłopom poszukać schronienia na noc. Popatrz, jacy są umordowani. A nogi jakie mają pokaleczone i podrapane… Drogie, wierne chłopy… No jazda! Ruszamy!... Dziesięciu rycerzy, z dwóch pierwszych rzędów, za mną!...
cdn.