Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2018-12-14 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1770 |
Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (II/XI)
Król poderwał konia i wnet zniknął pomiędzy połamanymi drzewami. Sławoj ruszył za nim. A za Sławojem, z kopyta i bez najmniejszego szemrania, ruszyło dziesięciu rycerzy. Jednak nim minęło dziesięć minut, cała dwunastka znów znalazła się z powrotem na drodze. To oznaczało, że początek zniszczeń był niedaleko od drogi i nic tam szczególnego nie znaleźli. Przelecieli przez drogę w szybkim tempie, spoglądając tylko na zbitych do kupy pozostałych rycerzy i wokół nich chłopów, i ponownie zniknęli wśród połamanych drzew. Tym razem po lewej stronie drogi.
Wyglądało na to, że do końca tego pasa zniszczonych drzew było dość daleko, gdyż tym razem dłużej ich nie było widać. Kiedy przybyli z powrotem, było już prawie ciemno. Ale na szczęście zapowiadała się pełnia księżyca, przez to nie było aż tak strasznie w tym gęstym borze. Coraz bardziej rozjaśniane niebo jego pełną tarczą prześwitywało pomiędzy drzewami i dawało na tyle jasności, że przyzwyczajone już oczy całkiem dobrze mogły widzieć. Król nie krył z tego powodu zadowolenia. Nawet podwójnie był zadowolony. Drugim powodem do zadowolenia było to, że choć połamane i poskręcane straszliwie drzewa, jakie przyszło mu oglądać aż do końca tego dziwnego pasa zniszczeń, zastanawiały i przerażały, to jednak niczego tam ze swoimi rycerzami nie znalazł. Niczego, co by mogło świadczyć o tym, że Księżniczka znajdowała się w tym straszliwym miejscu.
Pas powalonych drzew ciągnął się w głąb boru przynajmniej na milę. Wszyscy z wielką dokładnością sprawdzali każdy skrawek ziemi i każde powalone drzewo. A im dalej w głąb, tym drzewa jeszcze bardziej były zniszczone. Okropnie smutny był to widok. Mimo tego, Napolcio miał coraz większą nadzieję, że znajdzie Księżniczkę Indię żywą. Zastanawiało go tylko to, że do tej pory nie natrafili na żadną zwierzynę. Nawet żadnego ptaka nie zauważyli ani nie usłyszeli. W ogóle jakoś dziwnie i zaskakująco cicho było w borze. Słychać było tylko leciutki szum drzew i nic poza tym. Co to miało znaczyć? Napolciowi znów zaczęły przychodzić do głowy różne czarne myśli. Zaraz też sobie skojarzył, że wszystkie te rzeczy, jakie wcześniej znaleźli, nie miały na sobie żadnych śladów krwi. To jaka to walka miałaby być tu stoczona? Żadna. Bo bez przelewu krwi nie ma przecież walki. Te myśli znów nim wstrząsnęły na moment. No bo cóż to za katastrofa tu się stała? Ale gdy popatrzył na twarz swojego przyjaciela Sławoja i zobaczył na niej uśmiech, przypomniał sobie jego słowa: „nadzieja umiera ostatnia”. Od razu poczuł się lepiej. Bo przecież nie ma dowodów, że Indii osobiście coś się stało. Nadzieja musi więc w nim żyć dalej. Uspokojony już, bo z budującą nadzieją w duszy, wjechał na Pegazusie z powrotem na drogę. A za nim wjechał Sławoj i ich dziesięciu rycerzy.
Na widok powracającego Króla, wszystkim rycerzom czekającym na drodze zrobiło się od razu lżej na duszy. Barbedejanom również.
Napolcio, zbliżając się do zbitych w kupie rycerzy i chłopów, wskazał ręką na niebo i z uśmiechem powiedział:
— Niebiosa są nam przychylne. Patrzcie jaka jasność. Trafimy do wsi Barbedów nawet bez pochodni… No to w drogę… Aha, drodzy Barbedejanie, który z was nie czuje się już na siłach niech przyzna bez wstydu. Każdy osłabiony może jechać na koniu razem z rycerzem i… — Król Napolcio nie skończył swej mowy, gdyż Barbedejanie głośnym protestem:
— Nie trzeba, Królu! Nie trzeba! — przerwali mu.
— Twarde i harde z was chłopy! A i bardzo dzielne. Dziękuję niebiosom za tak wspaniały lud… Dziękuję wam, Barbedejanie! — Napolcio chciał jeszcze parę słów dziękczynnych wygłosić, niestety znów został zmuszony przerwać, bo nagle usłyszał w oddali głośny tętent końskich kopyt.
Wszystkie głowy natychmiast skierowały się w tamtym kierunku. W kierunku drogi prowadzącej do wsi Barbedów. Bo stamtąd uszu ich dobiegał tętent koni.
Za fonią przyszła wkrótce też i wizja. W oddali zamajaczyły wnet palące się pochodnie. Napolcio natychmiast rozkazał wszystkim ukryć się za drzewami, a sam wraz ze Sławojem i z tą samą dziesiątką rycerzy wyjechał naprzeciw jeźdźcom z pochodniami. Napolcio pojęcia nie miał, któż to taki mógłby być. Obaw jednak nie miał żadnych. Nic straszniejszego, jak zaginięcie ukochanej, nie mogłoby się już wydarzyć. Jak najszybciej zamierzał się dowiedzieć któż to taki. Wróg, czy przyjaciel? Jeśli wróg, stoczy z nim walkę na śmierć i życie. Jeśli przyjaciel, przyjmie go z otwartymi ramionami.
Kiedy Król Napolcio zbliżał się wraz ze swymi rycerzami do pędzących jeźdźców, ci też już ich w świetle księżyca zauważyli. Zwolnili nieco biegu i niepewnym wzrokiem przebijali się przez ciemność rozjaśnianą gdzieniegdzie promieniami księżyca. I choć księżyc oświetlał drogę nierównomiernie i w różnym natężeniu, w zależności od wysokości i gęstości drzew przy drodze, to jednak jeźdźcy dość szybko rozpoznali zbliżającego się z naprzeciwka Króla. Wtedy jeden z nich, jadący na przedzie tej tajemniczej kawalkady, wydał jakiś okrzyk i wszyscy jeźdźcy, a było ich dziesięciu, momentalnie zatrzymali swe konie. Zaś on sam, podjechał bliżej Króla Napoleona, który w międzyczasie również wyhamował biegu wraz ze swymi rycerzami, i jadąc już tylko stępa, przypatrywał się nadjeżdżającemu.
— Kim jesteś człowieku?! — spytał głośno, gdy tajemniczy jeździec zbliżył się już na odległość około pięćdziesięciu stóp.
— Królu Najmiłościwszy, jam chłop ze wsi Barbedów! — zawołał jeździec i momentalnie zeskoczył z konia i pacnął na ziemię wraz z palącą się pochodnią. — Wdzięczni jesteśmy niebiosom, że ciebie Królu tu spotykamy, bo to oznacza, że wszystko jest w porządku z Księżniczką Indią…
— Co ty mówisz o Księżniczce Indii…?! — Napolcio na dźwięk imienia ukochanej również zeskoczył z konia i puścił się biegiem do leżącego na ziemi chłopa. A kiedy do niego dobiegł, klęknął przy nim i niecierpliwym głosem nakazał: — Gadaj mi tu zaraz, co wiesz o Księżniczce Indii. No, gadaj! Gdzieżeś ją widział?
— Jak to, Królu Nasz Najukochańszy, to Księżniczki Indii z tobą nie ma? Witaliśmy ją przecież w naszej wsi jeszcze przed południem. I zaraz potem pożegnaliśmy, gdy wjechała z całym orszakiem królewskim do Boru Barde.
— Na Świętego Dygdy! — wrzasnął Napolcio do cna zdruzgotany tym, co usłyszał. Zerwał się z klęczek i zaczął biegać jak opętany dookoła leżącego chłopa, trzymając się obiema rękami za głowę.
— Królu uspokój się! Napolciu, proszę cię! — Sławoj, słysząc wszystko, również się bardzo przeraził, ale musiał przecież myśleć o Królu. Biegał więc za nim i przekonywał go: — Musisz się opanować i wziąć w garść. Jeszcze nic nie jest stracone. Księżniczka India na pewno gdzieś tu jest i czeka na ciebie.
Chłop z Barbedowa był nie mniej przerażony. Leżał ciągle na ziemi i nie śmiał się podnieść. Uświadomił sobie, że przyniósł Królowi jednak złą wiadomość i teraz cała złość Króla spadnie na niego. Nie zamierzał jednak tchórzyć. A że żal mu było przede wszystkim Króla, gdyż domyślił się, że Król wpadł w taką złość, gdyż bardzo cierpi, po chwili odezwał się nieproszony:
— Królu Łaskawy, wybacz mi, że śmiem się odezwać, ale muszę powiedzieć, że gdy Księżniczka India przejeżdżała ze swym ojcem, Królem Virginusem orszakiem królewskim przez naszą wieś o wiele wcześniej niż zapowiedzieli to twoi Królu kurierzy, to nawet bardzo się ucieszyliśmy. I tak od samego świtu byliśmy już wszyscy przygotowani na uroczyste jej przywitanie. Tak że to, iż przejeżdżała przez naszą wieś wcześniej, niczym nie umniejszyło honorom jakie jej oddaliśmy ani też nie spowodowało zakłóceń przy jej uroczystym powitaniu. Przywitaliśmy ją bardzo serdecznie. A ona z uśmiechem machała do nas ręką ze swej karety i dzieciskom rzucała cukiereczki… Więc… co to ja chciałem powiedzieć…? — Chłop zaniemówił na chwilę, gdyż w tym momencie Król złapał go za rękę i mocnym szarpnięciem postawiał go do pionu.
— Gadaj, gadaj dobry człowieku, wszystko co wiesz! — Napolcio chłonął każde słowo chłopa i natychmiast analizował w głowie.
— A więc, chciałem po… po… powiedzieć — zająknął się chłop, bo Król bardzo blisko zbliżył się do niego, a to, nie dość że go strasznie onieśmielało, to jeszcze było niebezpieczne, gdyż trzymał ciągle płonącą pochodnię w ręce.
— Mówże człowieku, nie zwlekaj! — Napolcio zniecierpliwił się i wyrwał mu z ręki pochodnię. Po czym podniósł ją do góry tak, by lepiej widzieć jego twarz, a zwłaszcza usta, z których być może dowie się czegoś pocieszającego o jego ukochanej istocie. — Proszę, mów!
— No bo ja chciałem powiedzieć, Królu, Nasz Kochany Władco, że ucieszyliśmy się bardzo z tego, że Księżniczka India wcześniej przejeżdżała przez naszą wieś, bo zaraz po południu rozpętała się u nas potworna burza. Deszcz lał jak z cebra, a pioruny waliły niemiłosiernie, gdzie popadło. I jeden taki najpotężniejszy rąbnął w nasz stuletni dąb, który rósł przy drodze, rozpoławiając go z kretesem. Dąb zawalił się na drogę, tarasując całkowicie przejazd. Aż do wieczora mordowaliśmy się z usunięciem jego grubych konarów i pnia z drogi. Dlatego byliśmy szczęśliwi, że Księżniczkę Indię, przez to że przejechała przez naszą wieś wcześniej, ominęła ta straszliwa i niebezpieczna burza.
— Sławoj, czy ty to słyszysz? — zawył zrozpaczony Król. — Burza ją ominęła. To co ją nie ominęło? Gdzie ona jest?!
— Może Księżniczkę Indię dopadła jednak burza i schroniła się przed nią gdzieś tutaj, w borze — odezwał się znów chłop, widząc ogromny smutek w oczach Króla i nie mniejszy w oczach Sławoja. Ale w końcu to i jemu samemu wydało się mało prawdopodobne, gdyż burza szalała we wczesnych godzinach popołudniowych, a już była noc. Tyle godzin Księżniczka nie mogła się przecież ukrywać przed burzą. Zważywszy na to, że burze mają to do siebie, że choć są gwałtowne, są krótkotrwałe.
Król Napolcio szalał wewnętrznie z niepokoju. A i na zewnątrz było to też widać. Chociaż milczał i tylko wodził oczami, to po zadumanym Sławoju, to po dobrodusznym chłopie, to jednak wszystko w nim krzyczało. Serce pękało z bólu i krwawiło. Bo oto on, Wielki Król Wielkiej Barbedetlandii, nie wiedział, co dalej ma czynić. Gdzie się udać? Kogo pytać? Beznadzieja! A jednak beznadzieja! Bo któż albo cóż jeszcze mogłoby pomóc? Napolcio coraz bardziej popadał w desperację. Spojrzał jeszcze raz smutnym wzrokiem na Sławoja i chłopa, wreszcie się odwrócił do nich plecami, odrzucił na bok płonącą pochodnię i ze spuszczoną głową podszedł do Pegazusa.
Pegazus swym końskim instynktem wyczuwał, że pan jego jest bardzo smutny i chciał mu w smutku ulżyć. Dlatego wyciągnął do przodu swój duży łeb, aby pan jego mógł się o niego oprzeć i w ciszy smutek ukoić.
Napolcio skwapliwie skorzystał z tej formy pocieszenia. Bo lepsza taka niż żadna. Oparł się więc całym ciężarem swego ociężałego ciała o łeb przyjaciela konia i próbował ogarnąć myśli. Nieraz tak robił, gdy mu było źle, albo miał problemy, i zawsze mu to pomagało. Może i tym razem pomoże? Napolcio ledwie stał już na nogach. Tym mocniej opierał się o ciepły i aksamitny łeb Pegazusa, i łkając w duchu, usilnie starał się przeanalizować wszystko to, co jest mu już wiadome na temat Księżniczki Indii. Analizował więc: — „Przez Barbedów Księżniczka przejeżdżała, przez Barbadejowo nie. To znaczy, wjechała do Boru Barde, ale z niego nie wyjechała. Wygląda więc na to, że gdzieś w borze musi być. Ale gdzie? Bór Barde jest przeogromny. Gdzie jej szukać? Przez bór droga jest tylko jedna. A na drodze nigdzie jej nie ma. Co więc się stało, że zboczyła z drogi? Czyżby ten pas zniszczonego drzewostanu miał związek z jej zniknięciem? Ale jak to możliwe? Żadnego jej śladu przecież tam nie znalazłem. No i co ma znaczyć fakt, że Król Virginus sam dotarł pod Wzgórze Barbedeńskie? Jakkolwiek by nie było, to jednak trzeba mi szukać jej chyba w borze. Ale jak? Ciemność w głębi boru jest tak gęsta, że oko wykol. Jak jej szukać? Och, wszechświecie mój ukochany, przecież w ciemnym borze, tym bardziej w nocy, jest bardzo niebezpiecznie. Biedna India… Zaraz, zaraz… No ale rycerzy z jej eskorty też przecież nie ma. Może są jednak razem z Księżniczką i chronią ją? No a ja? Cóż ja mam czynić?” — Napolcio załkał na głos i głowę opartą o łeb Pegazusa podniósł nagle do góry. Spojrzał na złocony granat nieba, prześwitujący pomiędzy drzewami, i wyszeptał: — „Drogi ojcze Jeremiaszu, pomóż mi, błagam”. — Długo wpatrywał się w niebo, wyczekując jakiegoś znaku. Niestety, nie doczekał się. Ogarniała go coraz większa rozpacz. Załamany i jednocześnie wściekły do granic wytrzymałości, chwycił za rękojeść szabli i wyszarpał ją z pochwy. I już chciał w pojedynkę pędzić z nią w ciemność boru, gdy nagle, ku jego przeogromnemu zdziwieniu, usta jego, jak gdyby same wypowiedziały dwa krótkie słowa: — „Wróżka Sagitta”. — Napolcio oniemiał na moment, ale po chwili rozumiał już wszystko. Z ogromną wdzięcznością spojrzał jeszcze raz na nocne niebo, i ku zdziwieniu tym razem Sławoja i chłopa, zawołał: — „Dzięki ci ojcze!” — Napolcio wiedział już co ma robić.
Sławoj, który ciągle stał obok chłopa i z tej odległości obserwował Napolcia, wiedział, że musi odczekać i nie może mu w takiej chwili przeszkadzać. Znał go przecież od dawna i po jego minie poznawał, kiedy on nie chce nikogo słuchać ani widzieć. Kiedy potrzebuje samotności, by samemu dojść ze sobą do ładu. Ale tym razem był bardziej wylękniony o swego przyjaciela, gdyż mimika jego twarzy wyrażała przeogromne cierpienie, jakiego jeszcze nigdy u niego nie widział. Na szczęście nie trwało to długo, gdyż po paru minutach jego ukochany przyjaciel Król ożywił się, i wołając coś o ojcu, z lekkim uśmiechem na twarzy podchodził już do niego z powrotem. Na widok ten, oczy Sławoja napełniły się łzami szczęścia.
— Napolciu, już? — zapytał szeptem. A gdy Król skinął głową w odpowiedzi i poklepał go po ramieniu, wręcz tryskał ze szczęścia.
— Wiem już, co mam czynić — odezwał się po chwili Napolcio. — Jedziemy do wróżki Sagitty, ona na pewno powie mi gdzie mam Księżniczki Indii szukać. Wiele dobrego o niej słyszałem jeszcze od mojego ojca Jeremiasza, a i Królowa Matka nieraz korzystała z jej pomocy. Trzeba nam ruszać w drogę niezwłocznie. A że wróżka Sagitta żyje w Puszczy Badeńskiej, po drugiej stronie Wzgórza Barbedeńskiego, jadąc do niej, wstąpimy do pałacu, by rycerze się pożywili i przemyli z kurzu. Trzeba nam też nakarmić i napoić konie. Całą noc mamy przed sobą, aby do pałacu dojechać i tam się oporządzić. A potem skoro świt, ruszymy do Puszczy Badeńskiej… No, to w drogę!... Aha, jeszcze jedno! Powiedz mi dobry człowieku, a gdzie to tak pędziliście na koniach po nocy?
— Sam nie wiem, Królu Miłościwy — rzekł chłop w zadumie. — Kiedy kończyliśmy oporządzać drogę z zawalonego dębu, szarzało już na dworze. Śpieszyliśmy się bardzo, by zdążyć przed nocą. I wtedy, ni stąd, ni zowąd, usłyszeliśmy dziwny harmider dochodzący z boru. Słyszeliśmy wyraźnie dźwięk rogów myśliwskich, okrzyki ludzi, a nawet tak jakby gwizdy. Echo niosło te dźwięki głośno i złowieszczo, bardzo złowieszczo. Rzuciliśmy natychmiast wszystko, wskoczyliśmy na konie i pognaliśmy do boru komuś na ratunek. Komuś, bo nikt z nas nie odważył się nawet głośno wypowiedzieć, że chodzi mu o Księżniczkę Indię, przyszłą naszą Królową. Pędziliśmy przez bór i każdy po swojemu błagał niebiosa, by to jednak nie o nią chodziło…
— Dobry mam lud — rzekł dumnie Napolcio, przerywając chłopu. — Nie zapomnę wam tego nigdy. A teraz przyprowadź mi tutaj pozostałych Barbedów… A ty, Sławoj, odwołaj z ukrycia rycerzy i chłopów barbadejańskich i ich też tu przyprowadź… Poczekaj, weź tę pochodnię, by cię z daleka poznali… A swoją drogą… Coś takiego! Patrzcie, jak pięknym, niespotykanie niebieskim płomieniem pali się ta pochodnia na ziemi… A jakie wydaje skwierczące dźwięki o różnej tonacji i zabarwieniu. Tak jakby chciała nam coś powiedzieć… No, no, no!
Sławoj i chłop wpatrywali się z rozdziawionymi ustami w płonącą niezwykłym ogniem pochodnię i nie mogli od niej oczu oderwać. Wreszcie chłop pierwszy oprzytomniał, wskoczył na swego konia i zanim puścił się galopem do swych pobratymców, zawołał:
— To na twoją cześć, Królu nasz kochany! I na cześć Księżniczki Indii, którą niebawem odnajdziesz! — I pognał w ciemność w stronę Barbedów, którzy stali wytrwale w oddali, trzymając w rękach pochodnie płonące pięknym, żółtym płomieniem.
— Dziękuję ci za dobre słowa, dobry człowieku! — zawołał Napolcio za oddalającym się chłopem i popatrzył na Sławoja, który stał wciąż bez ruchu i wpatrywał się w cudowną pochodnię. — Hej, Sławoj, co z tobą? Podejmuj z ziemi pochodnię i ruszajże po rycerzy i Barbadejanów. Nuże! Sławoj, czy ty mnie słyszysz?!
Sławoj stał jak urzeczony i dalej wpatrywał się w pochodnię, nie reagując wcale na słowa Króla. Widząc to Napolcio, sam podniósł z ziemi płonącą coraz to większym i jaśniejszym płomieniem pochodnię i wcisnął ją oniemiałemu Sławojowi do ręki ze słowami:
— Ruszajże Sławoj! Ten ogień będzie nas prowadził aż do zwycięstwa. Do zwycięstwa nad złem, którego imienia jeszcze nie znamy. Ale poznamy z pewnością. Napoleon I, Król Barbedetlandii i twój przyjaciel Napolcio w jednej osobie ci to mówi… Zobaczysz, wrócimy z tarczą!
Na te słowa Sławoj natychmiast doszedł do siebie i z okrzykiem: — „Do zwycięstwa!” — wskoczył z rozbiegu na swego konia, trzymając cudowną pochodnię wysoko nad głową.
Król Napolcio pozostał sam w ciemnościach. Nie zrażała go jednak ta ciemność. Cały czas obserwował drogę. I raz patrzył za oddalającym się w niezwykłej poświacie Sławojem, a raz na poruszające się punkciki ognia z pochodni Barbedów, którzy najwyraźniej formowali już szyki do jazdy. Po niedługiej chwili usłyszał tętent koni z obydwu stron drogi. Spojrzał wtedy jeszcze raz ku niebiosom i wyszeptał: — „Najukochańszy ojcze Jeremiaszu, wiem, że to tobie zawdzięczam… I wielkie dzięki ci za to”.
— Posłuchajcie, moi drodzy Barbadejanie i Barbedowie…! — zagaił Król Napoleon, kiedy wszyscy już dotarli do tego miejsca na drodze, na którym on na nich czekał. — Jestem z was dumny i dziękuję niebiosom, że dały mi tak wierny i odważny lud. Podziwiam was za to, co uczyniliście dla dobra Księżniczki Indii i również mojego. Dziękuję wam z całego serca za wszystko! I pragnę wam powiedzieć, że zawsze o was będę pamiętał. A w podziękowaniu za wasz trud i oddanie, pragnę was wszystkich, całą wieś Barbadejowo i całą wieś Barbedów, zaprosić na moje i Księżniczki Indii wesele…
— Cześć i dzięki Królowi Napoleonowi i Księżniczce Indii! — rozległo się jednocześnie po obydwu stronach drogi. I Barbadejanie, jako pierwsi, padli na kolana, a za nimi, wprost z grzbietów końskich, padali na klęczki Barbedowie.
— To jeszcze nie wszystko! — radosnym głosem zawołał znów Król Napoleon. — W podziękowaniu za wasze dobre i harde serca, pragnę obydwie wsie na dwa lata zwolnić od podatku królewskiego…
— Huuurrraaa!!! Niech żyje Król Napoleon! Niech żyje Nasz Kochany Władca i Dobroczyńca! — gromko wyrwało się z gardeł uszczęśliwionych chłopów i zabrzmiało potężnym chórem. Aż zaspane nieco echo się ożywiło i poniosło te radosne dźwięki po borze daleko, bardzo daleko.
— A teraz, proszę was, drodzy Barbedowie, abyście przyjęli na nocleg strudzonych Barbadejanów. Prowadźcie ich do siebie i dajcie im wikt i posłanie. A ja w zamian przyślę wam jutro całą furę jedzenia i napitku oraz kilka pustych fur do przewiezienia wszystkich Barbadejanów z powrotem do ich wsi… No to w drogę! Wy do Barbedowa, a my do wróżki Sagitty! Ruszajmy!
Po krótkiej chwili, uformowana już kawalkada rycerzy na czele z Królem Napoleonem i Sławojem, pędziła w drodze powrotnej do pałacu królewskiego na Wzgórzu Barbedeńskim, by o świcie udać się w dalszą drogę do wróżki Sagitty. A szczęśliwi chłopi z Barbedowa wraz z nie mniej szczęśliwymi chłopami z Barbadejowa kierowali się w stronę wsi Barbedów.
Chłopi poruszali się dziwną kolumną pieszych i jadących na koniach. Każdy chłop siedzący w siodle przyjął na grzbiet swojego konia tylu Barbadejanów ilu się tylko zmieściło. Pozostali szli piechotą, ale były to same młode i silne chłopy. I tak niezwykłą kolumną, oświetloną pochodniami, zbliżali się powoli do wsi Barbedów.
Król Napoleon wraz ze Sławojem prowadził swych rycerzy z coraz to większą szybkością. Z minuty na minutę przyśpieszał tempa. Pilno mu było do dalszej akcji poszukiwawczej. A że cudowną pochodnią, którą od tej pory sam dzierżył w ręku — oświetlał przestrzeń tak mocno, przeto całą kawalkadę rycerzy ogarniała pełna jasność. Tak szybka jazda nie była więc niebezpieczna. Konie przyzwyczaiły oczy do tej nietypowej w nocy widoczności i galopowały swobodnie, zachowując odpowiednią odległość między sobą. A trzeba przyznać, że ta niezwykła nocna kawalkada prezentowała się wybornie przez całą drogę. Licząca stu jeźdźców, składała się z dwudziestu szeregów. A w każdym zaś szeregu jechało po pięciu jeźdźców. Czoło tej kawalkady tworzył oczywiście Napolcio i Sławoj. Wspaniałe złote szaty Króla i srebrna zbroja Sławoja, a także posrebrzane zbroje rycerzy połyskiwały w świetle cudownej pochodni. Gdzieniegdzie lśniły też dodatkowo jeszcze w blasku księżyca w pełni, który co rusz zaglądał na drogę spomiędzy koron drzew i podziwiał poruszające się tam przepiękne światło i jego odblask na zbrojach rycerskich. Może był nawet trochę zazdrosny? Bądź co bądź niebywałą miał konkurencję.
Księżyc bladł już na horyzoncie, kiedy Król wraz ze swymi rycerzami wyjeżdżał z Lasku Barbedeńskiego na łąkę pod Wzgórzem Barbedeńskim. A tego dnia jakoś tak wyraziściej blednął niż zwykle. Cóż, widocznie jednak z zazdrości. Napolcio jednak nie zwracał uwagi na to niezwykłe zjawisko. Był zajęty swoimi myślami. Myślami związanymi z Księżniczką Indią.
Zbliżali się do pałacu królewskiego, galopując przez łąkę niczym setka wichrów. Pałac stawał się coraz bardziej widoczny. Aż wreszcie zupełnie wyłonił się ze spowijającej go gęstej mgły i Napolcio miał go przed oczami w pełnej okazałości. Napolcio uwielbiał ten widok. Zwłaszcza świtem, kiedy wracał z boru po nocnym polowaniu. A że również uwielbiał polowania to i często zdarzało mu się podziwiać jego potężne mury, ogromne szpiczaste wieże, których było aż siedemnaście, i jego wspaniały wystrój, jaki tworzyły wiszące ogrody pełne bujnej roślinności i kolorowego kwiecia. Napolcio za każdym razem ściągał cugle Pegazusowi, by jadąc powoli, móc napawać oczy tym przepięknym widokiem. Och, jakże dumny był zawsze z tego widoku. Ale nie tego dnia. Tego dnia widok ten nic dla niego nie znaczył. Troska o Księżniczkę Indię przyćmiła mu znaczenie wszystkich doniosłych dotychczas wrażeń.
Prawie mieli wjeżdżać już na zwodzony most (w pośpiechu opuszczany przez nocnych wartowników), kiedy Napolcio zauważył coś dziwnego na frontowej ścianie pałacu. Właściwie to to jakoś samo rzuciło mu się w oczy, gdyż on sam nie bardzo zwracał uwagę na cokolwiek. Pragnął tylko jak najszybciej znaleźć się w pałacu i zabrać się za przygotowywanie do dalszej drogi, do wróżki Sagitty. Nie zastanawiał się nad tym, co to mogło być. Podświadomie uznał to za rzecz mało istotną. Wraz ze wszystkimi rycerzami przegalopował przez zwodzony most i wpadł na dziedziniec.
Na dziedzińcu, ku Napolcia ogromnemu zdziwieniu, stało wielu dworzan. Wszyscy dworzanie na jego widok zaczęli biec naprzeciw i w biegu zadawać pytania o Księżniczkę Indię. Napolcia ucieszyła troska dworzan, ale że pilno mu było do dalszej drogi w pośpiechu zawołał tylko, żeby szykowali się na wesele, bo pod wieczór przywiezie Księżniczkę i jeszcze przed nocą staną razem na ślubnym kobiercu. Po czym zeskoczył z konia i pognał do wrót pałacu.
Dworzanie uszczęśliwieni tą wiadomością głośno wyrażali swój zachwyt. Zachwycali się również jasnością, jaka wraz z przybyciem ich ukochanego Króla zapanowała na dziedzińcu. Przez dobrą jeszcze chwilę stali i radośnie komentowali między sobą wszystko to, co usłyszeli i zobaczyli. Wreszcie bardzo wolnym krokiem rozeszli się do swych domów. Musieli przecież odpocząć i nabrać sił przed hucznym weseliskiem swojego Króla i Księżniczki Indii.
Napolcio zanim wszedł do pałacu popatrzył na najwyższą wieżę. I gdy zobaczył w niej Papkoja machającego do niego białą chorągiewką, uspokoił się. Włożył swą cudowną pochodnię do przytwierdzonego do ściany specjalnego na pochodnie uchwytu i wbiegł do środka. A tuż za nim wbiegł Sławoj.
W pałacu, w sali królewskiej, czekała na niego Królowa Matka. Królowa Beatrycze odetchnęła na widok syna, ale wiadomość, jaką jej Napolcio na szybko przekazał, zasmuciła ją. Ona również, biegając za synem, na szybko przekazała mu wiadomości pałacowe. Najważniejszą wiadomością, jaką Napolcio chciał usłyszeć i na szczęście usłyszał, była wiadomość, że Król Virginus, jego przyszły teść, czuje się już dobrze i odpoczywa w sypialni ojca Jeremiasza.
— Sławoj, zastąp Papkoja na wieży innym wartownikiem, najlepiej Błażejem, i każ mu się do mnie zgłosić — wydał polecenie Napolcio, kiedy wraz z przyjacielem znalazł się w końcu w swojej komnacie. — Za godzinę zacznie świtać, musimy więc za niecałą godzinę być gotowi do drogi… No, pędź już po Papkoja!
Napolcio, biegając po komnacie, przygotowywał się do drogi. W biegu też pożywiał się owocami, które służba mu przyniosła. Nic konkretnego jeść nie chciał, aby niepotrzebnie nie obciążać żołądka. Zresztą głodu i tak nie czuł. Czuł tylko ogromne pragnienie. Jednym haustem wypił kielich ulubionego soku pomarańczowego i spokojnie już podszedł do ogromnego obrazu ojca, Króla Jeremiasza, który wisiał nad kominkiem. Objął wzrokiem całą jego postać i uśmiechnął się do niego. Z roztkliwieniem dotknął jego zbroi wiszącej obok obrazu i z jeszcze większym poczuciem wiary i nadziei zdjął ze stojaka swą własną zbroję. Wspaniałą złotą zbroję zdobioną szlachetnymi kamieniami, z bardzo ozdobnym hełmem i z przytroczonym do szerokiego pasa mieczem. Przy pomocy służby przebrał się w zbroję i natychmiast pobiegł do skarbca królewskiego. W skarbcu postał chwilę, zastanawiając się nad czymś. Wreszcie chwycił za kilka sakiewek pełnych złotych dukatów oraz dwa ogromne pierścienie z brylantami i szybkim krokiem skierował się do wyjścia. Z hukiem zatrzasnął wrota skarbca i pobiegł z powrotem do swej komnaty. Przed komnatą czekał już na niego Sławoj z Papkojem.
— Czy wszystko było w porządku podczas mojej nieobecności? — spytał Papkoja.
— Nic złego się działo — odrzekł Papkoj, zastanawiając się na moment.
Napolcio od razu wyłapał ten Papkoja moment zastanowienia. Znał go od dziecka i po jego oczach odgadywał w mig czy wszystko jest jak trzeba, czy nie. Papkoj nie mógł przed nim nic ukryć.
— A więc melduj niezwłocznie, co się nie całkiem dobrego działo — rozkazał, robiąc przy tym minę nieznoszącą sprzeciwu.
— Och, Napolciu, że ty też zawsze musisz się czegoś doszukiwać — skrzywił się Papkoj. — No dobrze, już dobrze, nie rób takiej miny… Już ci melduję… A więc, nic się takiego nie stało, zmuszony byłem tylko Chiorunka i Zefcię zaryglować w ich komnatach, gdyż rwali się jechać za tobą. W tajemnicy przed Królową Matką naturalnie. Byli we dwójkę u mnie na wieży. Chcieli bym im powiedział dokładnie w którą stronę pojechałeś. Długo im tłumaczyłem, że sami nie mogą opuszczać murów pałacu. Że nie darowałbyś mi, gdybym im zezwolił. Że w lesie jest bardzo niebezpiecznie. Że ostatnio często wilki atakują, a i niedźwiedzie jakieś niespokojne. Że żubry wyłażą na drogę i płoszą konie. A konie w strachu mogą ponieść na złamanie karku daleko w las… Ale gdzie tam! Nie chcieli słuchać. Dziurę mi wiercili w brzuchu, aż mi się brzuch w końcu rozbolał. Na szczęście po chwili ich uwagę przykuł widok pędzących na koniach: Krzesimira i Korfantego z Królem Virginusem. Wyrwali mi nawet moją lunetę z ręki, by lepiej przyjrzeć się nadciągającym. Aż byłem zły na tych smarkaczy… Och, przepraszam… na Książęta. Bo jak to tak, ja, wartownik, odpowiedzialny za bezpieczeństwo wszystkich w pałacu, nie mogłem się przyjrzeć kto to taki kieruje się w stronę murów pałacowych. A nie mogłem z prostej przyczyny: zabrano mi moje „wydłużone oko” na okolicę. No ale gdy mnie Chiorunek łaskawie poinformował, kto to taki się zbliża, uspokoiłem się nieco i kazałem im natychmiast spuszczać się z wieży i zająć się Królem Virginusem. Tak że chwilę miałem spokój na wieży. Chwilę, bo gdy na wieży zjawił się Korfanty z twoim rozkazem, wtedy mnie też powiadomił, że Chiorunek najpierw dokładnie go rozpytał gdzie ty się udałeś, a potem zniknął jak kamfora. Korfantemu to zrazu podpadło. Wysłał na przeszpiegi Błażeja, bo sam wraz z Krzesimirem musiał zająć się doprowadzeniem Króla Virginusa do porządku przed oddaniem go pod opiekę Królowej Matki. I wyobraź sobie Napolciu, Błażej dorwał Chiorunka w stajni, jak przygotowywał już konia do drogi. Z tą wiadomością pobiegł natychmiast do Korfantego, ale że ten ciągle jeszcze był zajęty Królem Virginusem, wspiął się do mnie na wieżę. Ale się rozsierdziłem po usłyszeniu tej wiadomości! Posadziłem Błażeja na swoim miejscu i pognałem jak szalony do stajni. Gdy tam wpadłem, Chiorunek siedział już na koniu. Ileż musiałem mu się natłumaczyć, że to szaleństwo, by w pojedynkę pchać się na własne życzenie w paszczę dzikich zwierząt. Że ty byś mi głowę urwał, gdybym go samego puścił. Ale nic nie skutkowało. A kiedy zobaczyłem jeszcze i Zefcię w stroju jeździeckim, chyłkiem wchodzącą do stajni, to już mnie mało szlag nie trafił. Na już wymyśliłem bajeczkę, że Korfanty przywiózł od ciebie polecenie, iż kazałeś im siedzieć u siebie w komnatach, bo po północy prześlesz im gołębiami pocztowymi wiadomość, co mają czynić, by ci pomóc. Myślisz, że od razu posłuchali? Gdzie tam! Prawie na siłę wyciągnąłem ich ze stajni, okłamując, że do północy zostało już tylko dwie godziny, więc szkoda by było, żeby nie poczekali na wiadomość od ciebie. Bo przecież w niej właśnie, może być zawarte twoje polecenie, kiedy i gdzie mają jechać. W końcu udało mi się zaciągnąć ich do komnat. Na szczęście Korfanty i Krzesimir w międzyczasie skończyli oporządzać Króla Virginusa, więc postawiłem ich na straży przy drzwiach komnat smarkaczy… to znaczy, Książąt. Wcześniej cichcem zaryglowałem jednak drzwi. I wyobraź sobie, że kiedy Zefcia bez większych protestów została w komnacie, to ten gołowąs Chiorunek, nie. Musiał się chyba połapać, że to był tylko podstęp z mojej strony, bo za chwilę wydarł się z komnaty wściekłym głosem, że mogę mu co najwyżej `kuku zrobić”, bo on i tak wydostanie się z komnaty i pojedzie za tobą… Na rany dzika! Napolcio, a cóż ty tak pobladłeś?!... No gdzie ty pędzisz?!
Napolcio słuchał z niesmakiem dość przydługawego meldunku Papkoja o sytuacji w pałacu w czasie jego nieobecności. I kiedy już miał zamiar nakazać mu, by się streszczał, nagle ostatnie zdanie przyjaciela zastanowiło go… i przyszło olśnienie. Napolcio od razu przypomniał sobie, że zanim wjechał na most zwodzony, coś rzuciło mu się w oczy. Ciarki przeleciały mu po plecach na to wspomnienie, bo zrazu sobie skojarzył, co to mogło być. Poczuł jak krew z niego uchodzi, a ciałem targają dreszcze. Nie zważał jednak na swoje przykre odczucia, tylko bez większego już namysłu, puścił się pędem niczym strzała w kierunku komnaty Chiorunka. Ku przeogromnemu zaskoczeniu Papkoja i Sławoja.
Dwaj najwięksi przyjaciela Napolcia nie trwali jednak długo w tym stanie i puścili się w mig za nim.
— Ależ Napolciu, nie musisz się martwić, w komnatach cicho jak makiem zasiał! — wołał Papkoj za plecami Króla, gdyż wnet pojął dokąd on zmierza. — Na pewno usnęli, umęczeni czekaniem na gołębie pocztowe i… śpią teraz twardym snem jak dwa susły.
Napolcio nie słuchał jednak. I gdy tylko dopadł drzwi komnaty braciszka, natychmiast odsunął od nich Korfantego i je odryglował. Wpadając do środka, popatrzył najpierw na łóżko. Niestety, łóżko było puste. Od razu pobiegł do okna. Okno było otwarte na oścież. Rzucił się na parapet i wychylił się daleko za okno… i jak nie wrzaśnie:
— Do stu piorunów i siedmiu kaduków! Chiorunek, a ty co tam robisz… za… za… za oknem? Trzymaj się mocno… proszę cię… No trzymaj się mówię! Nie ruszaj się… tylko się trzymaj! Do stuuu… nie, zaraz mnie coś trafi…! Zefcia, natychmiast schowaj się w oknie… Chowaj się, mówię, i to już!… A niech to dunder świśnie! Co tu się porobiło podczas mojej nieobecności?!
Okazało się, że to coś, co Napolciowi rzuciło się w oczy zanim wjechał na zwodzony most, to nie było niestety „coś”, tylko „ktoś”. A był to Chiorunek we własnej osobie, który zwisał na powiązanych prześcieradłach głową w dół.
A było to tak: Chiorunek, gdy tylko usłyszał dźwięk rygla u drzwi swojej komnaty, od razu pojął, że Papkoj zrobił go na szaro. Postanowił wyswobodzić się z uwięzienia i dopiąć swego, ruszając w pogoń za braciszkiem Królem. Przecież chciał mu ofiarować z głębi serca płynącą pomoc. Niewiele się namyślając, przystąpił do skręcania liny ze swojej pościeli, by przez okno wydostać się z komnaty. Skręcanie liny zajęło mu dużo czasu, gdyż jakby na złość w tym dniu pokojówka zmieniła mu pościel na bardziej wyszukaną i założyła pościel jedwabną. I choć Chiorunek wręcz przepadał za tą delikatną pościelą, którą mu zakładano na szczególne tylko odświętne okazje, to jednak w tym dniu, pościel ta wydała mu się wręcz obrzydliwa. Skręcanie szło mu opornie, bo wszystkie kawałki dokładnie porwanej pościeli ślizgały mu się w palcach. Musiał się dobrze namęczyć, by skręcić z nich coś na podobieństwo liny. Pracował jednak wytrwale i w pocie czoła przez kilka godzin. I kiedy już miał jej na tyle, że wydawało mu się iż powinno wystarczyć, aby swobodnie się na niej spuścić i dotknąć ziemi, natychmiast pobiegł z nią do okna. Jeden koniec liny przywiązał do wystającego spod parapetu haka, służącego do podwieszania kotary, a drugi, wyrzucił przez okno. Zadowolony z siebie przystąpił do spuszczania się. Och, jakże był dumny, że udało mu się Papkoja wystrychnąć na dudka. Spuszczanie się szło mu jak z płatka. Lina z jedwabnej pościeli była śliska, więc spuszczał się z poślizgiem. A i niebiosa były mu przychylne, gdyż ogromna tarcza księżyca oświetlała mu drogę ucieczki znakomicie. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie wystające z wiszących ogrodów cierniste pnącza kolcowoju poprzeplatane kolczastymi pnączami pnącej róży, w których się zaplątał na wysokości trzydziestu stóp od upragnionej wolności, czyli ziemi. Chiorunek szarpał się z tymi pnączami okrutnie. Niewiele jednak wskórał. Bo gdy wyswobodził nogi z pnączy, to z kolei lina się zaplątywała. Gdy odplątał linę, nie zdążył się nawet ucieszyć, a już nogi miał na powrót oplątane pnączami. I tak wkoło. Chiorunek nie poddawał się jednak. Walczył z tym przeklętym zielskiem (jak w duchu nazywał tę uwielbianą przez Królowę Matkę roślinność) wytrwale i bardzo długo. I gdy tak niestrudzenie walczył, zauważył nagle, że długi kawał liny luźno opadł na ziemię. Najwyraźniej lina przetarła się na kolcach i cierniach pnących roślin. Chiorunka na ten widok aż zatkało. Poczuł jak strach paraliżuje mu kończyny. Resztkami sił trzymał się tego co z liny pozostało i pobliskich pnączy. Wodził bezradnie oczami dookoła i nie wiedział co ma robić. Wreszcie zobaczył krew na dłoniach. Całe były pokaleczone od kolców i cierni. I o dziwo, widok ten stał się dla niego impulsem do dalszej walki z tym zielonym paskudztwem blokującym mu drogę do wolności. Mało tego, wyobraził sobie nawet, że ma do czynienia z wrogiem. Z prawdziwym wrogiem, bo zadającym mu prawdziwe rany. Zaczął więc walczyć z pnączami, jakby walczył z groźnym wrogiem. Zamierzał wroga zwyciężyć i… zejść po nim zwycięsko na ziemię. Niestety, walka była nierówna. Wróg był groźniejszy niż Chiorunek myślał. Im więcej się szarpał i walczył z pnączami, tym one mocniej go z każdej strony oplątywały. Chiorunek, umęczony do granic wytrzymałości, z ogromną przykrością zmuszony był w końcu `opuścić po sobie uszy” i poddać się. Nie miał już innego wyjścia. Zaczął nawoływać Zefcię, by mu jakoś pomogła. Lecz cóż to było za nawoływanie... Musiał nawoływać szeptem, by nikt go nie usłyszał, zwłaszcza straż. Albo co gorsze, ten wstrętny Papkoj. Chiorunek ciągle był wściekły na Papkoja za to, że udało mu się tak głupio go podejść. Stojących w oddali dworzan nie obawiał się. Bo cóż oni mogli mu zrobić? Nic. Nikt z nich nie mógł mu rozkazywać, co on, Książę Melchior, ma robić...
cdn.