Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2019-02-01 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1472 |
Dawno, dawno temu, gdy przed zakusami zachodnich imperialistów chroniła nas niezwyciężona Armia Radziecka, moi rodzice posiadali gospodarstwo rolne. Mieli też spore stadko krów. Pastuchów elektrycznych jeszcze wtedy nie znano, więc bydło musiało być pasione przez ludzi. To zajęcie przypadało przeważnie mojej babci i mnie. Ja zajmowałem się tym dorywczo, bo przede wszystkim miałem szkolne obowiązki. Główną pasterką i moją instruktorką w tym fachu była więc babcia. Była chuda, nosiła sukienki do połowy łydek, a chodząc za krowami, nosiła coś w rodzaju taboretu o dwóch nogach. Przysiadała na nim często i wyglądała wtedy jakby przysypiała, ale to było złudne wrażenie. Gdy tylko któraś krowa próbowała wleźć w szkodę, babcia startowała z taboretu jak odrzutowiec i bydlę zaraz dostawało kijem po grzbiecie. Próbowałem i ja siadać na tym taborecie, ale był za wysoki. Ledwie sięgałem nogami do ziemi i przeważnie przewracałem się do tyłu. Po cichu liczyłem, że babcia też kiedyś fiknie kozła i będę miał uciechę. Nie doczekałem się.
Babcia lubiła i umiała smacznie opowiadać o różnych zdarzeniach z jej długiego życia. Dla mnie były to wspaniałe opowieści historyczne, bo urodziła się jeszcze w dziewiętnastym wieku i przeżyła cztery wojny, w tym dwie światowe.
– Pamiętam, jak za japońskiej wojny .... – zaczynała opowieść o swoim kuzynie, który walczył gdzieś w mandżurskiej tajdze. Innym razem opowiadała o wydarzeniach z czasów „jak przyszły Niemce”, lub jak się żyło „za polskich czasów”.
– A teraz są jakie czasy? – pytałem wtedy. – Nie polskie?
– Sowieckie wnusiu, sowieckie – odpowiadała.
Nie zgadzało się to z naukami pobieranymi przeze mnie w szkole, bo tam mówiono, że żyjemy w wolnej socjalistycznej Polsce. Babcia jednak wiedziała swoje i mówiła co myślała. Dzięki jej opowieściom nigdy nie nudziło mnie pasienie krów.
Nie nudziło mnie ono też, gdy pasłem je sam, bo wtedy zachowywałem się jak pastuszek opisywany w pozytywistycznej literaturze. Robiłem gwizdki z wiklinowych gałązek, wycinałem – zupełnie nie wiem po co – nożem na korze drzew serca przebite strzałą, paliłem ogniska, a nawet po cichu popalałem skradzione ojcu papierosy. A gdy już nic ciekawszego nie miałem do roboty – obserwowałem krowy. Patrzałem, jak grubymi językami zamiatały do pysków tylko to, co jadalne i nigdy nie ugryzły ostu, pokrzywy czy ostrej trawy. Zastanawiałem się, jak one rozpoznawały odpowiednie rośliny, bo przecież, mając oczy po bokach łba, nie mogły ich widzieć. Z babcią, czy bez niej pasanie krów mnie nie nudziło i nawet je lubiłem.
Zmieniło się to radykalnie, gdy ukończyłem podstawówkę. Wtedy rodzice sprzedali gospodarstwo i zamieszkaliśmy na skraju niewielkiego miasta. Nie całkiem jednak rozstaliśmy się z rolnictwem, bo nadal mieliśmy kilka kur i krowę. Była to krowa w wersji łańcuchowej. Składała się ona z palika mocującego, łańcucha łączącego i krowy właściwej. Cały ten zestaw musiał być wyprowadzany na łąkę naprzeciw domu i co jakiś czas przestawiany w inne miejsce. Zadanie to często spadało na mnie. Wykonywałem je niechętnie, bo nie chciałem, żeby ludzie przechodzący ulicą widzieli mnie z krową. Czułem się strasznie dorosłym licealistą i wyprowadzanie jakiegoś bydlęcia uważałem za coś nielicującego z moim statusem.
Z trudem, ale jeszcze jakoś znosiłem spotkania z dorosłymi przechodniami, lecz jak ognia unikałem... Marysi, córki sąsiadów. Jej droga do szkoły prowadziła przed naszym domem i prawie codziennie natykaliśmy się na siebie. Była chyba ze trzy lata ode mnie młodsza, czyli – na mój ówczesny gust – smarkulą niewartą uwagi. Do tego była chudą blondynką, a mnie wtedy rajcowały brunetki o ciemnych oczach. Nie wiedziałem nawet, do której szkoły chodziła i w ogóle mnie nie interesowała. Mimo to nie chciałem, żeby widziała mnie z krową. Unikałem więc tych spotkań, ale nie zawsze mi się to udawało. Gdy szła w stronę miasta, wtedy widziałem ją z daleka i mogłem przeczekać, aż przejdzie. Natomiast wracając, pojawiała się nagle zza rogu i nic już nie mogłem zrobić. Wtedy mruczałem do niej tylko: „Cześć” i, wymuszając pierwszeństwo przejścia, umykałem czym prędzej z krową na łąkę. Najgorzej było, gdy nasze niewychowane bydlę przechodząc przed Marysią, waliło na ziemię swoje zielone placki. Mój wstyd był wtedy tak wielki, że nawet powitanie nie przechodziło mi przez gardło. Spotkania z Marysią bez obecności krowy też nie wyglądały dobrze. Mamrotałem tylko owo sakramentalne: „Cześć”, ona odpowiadała tak samo i to było tyle.
Z czasem zdałem maturę i na zawsze opuściłem dom rodziców. Odwiedzałem ich po kilka razy w roku, ale Marysi już nie spotykałem.
Po wielu latach, podczas kolejnej wizyty u rodziców, zaczepiła mnie na ulicy jakaś ładna pani koło czterdziestki.
– Cześć! Nie poznajesz mnie? Jestem Marysia. Mieszkałam za waszym domem.
Obciąłem ją po męsku od stóp do głów. Nie było wątpliwości, stała przede mną starsza, ale bardzo fajna wersja owej Marysi sprzed lat. Wyraźnie należała do tych kobiet, które z wiekiem ładnieją i stają się coraz bardziej smakowite.
– Marysia! Witaj! – ucieszyłem się. – Pięknie wyglądasz – dodałem szczerze.
– Ale i dzisiaj nie zwróciłbyś na mnie uwagi, gdybym cię nie zaczepiła. Zupełnie jak wtedy, gdy wyprowadzałeś krowę. Byłeś taki ważny, burczałeś tylko: „Cześć” i ciągnąłeś krowę na łąkę. Na mnie ledwie co spojrzałeś, bo byłam smarkulą. Prawda? Krowie by się nic nie stało, gdybyś się zatrzymał i zamienił ze mną choć dwa słowa.
– Ależ Marysiu, to nie było tak. Ja byłem bardzo nieśmiały i nie umiałem rozmawiać z dziewczynami – skłamałem.
– Nieśmiały? A z Irką z ulicy Dworcowej to umiałeś gadać – zaśmiała mi się w oczy. – Tylko ze mną nie chciałeś rozmawiać, bo byłam smarkata. Kawaler wielki. A tak mi się podobałeś – dodała łagodnie.
Dalsza rozmowa jakoś się nie kleiła. Pożegnaliśmy się i nawet nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać Marysię o adres czy numer telefonu. Okazało się, że nawet po latach tamta cholerna krowa znowu stanęła między nami.
ratings: very good / excellent
Piękny, barwny i bogaty język. Natomiast wydaje mi się, że w dwóch przypadkach niepotrzebnie sąsiadują dość blisko takie same słowa: "była więc babcia. Była chuda" oraz "nosiła sukienki (...) nosiła coś".
Postawiłbym przecinki przed: jakby przysypiała, co myślała. Usunąłbym przecinek sprzed "czy też bez niej" albo wstawił przecinek po tym wyrażeniu, by zaakcentować wtrącenie. No i chyba przez przypadek użyłeś znaku ....
Dziękuję też za wnikliwą (jak zawsze) analizę interpunkcji.
Pozdrawiam.
ratings: very good / excellent
Pięknie opisane, z przyjemnością przeczytałem.
PS. Dwa powtórzenia zbyt blisko siebie już wskazał Janko.
Jedna fraza, rozpoczynająca zdanie, jest lekko zgrzytająca, jak dla mnie:
"Z CZASEM zdałem maturę". Może "Kiedy zdałem maturę" (i dwa zdania połączone w jedno) lub "Wreszcie zdałem maturę".
PS.2. Narrator konkretny pod koniec drugi raz zawalił sprawę. Echh... ;)
ratings: very good / excellent
Ja też mam bardzo dużo różnych wspomnień z krowami w tle. :D
Pozdrawiam.
Napisz też coś o Twoich krowach, na pewno będzie ciekawie.
ratings: perfect / excellent
Klimatyczna, piękna jak diament "czysta proza"
Masz rację, od babci wiele się nauczyłem.