Go to commentsPiwne miasto
Text 13 of 12 from volume: Małe Piwko
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2012-01-09
Linguistic correctness
Text quality
Views2988

Urodziłem się i żyję w czasach, kiedy piwo pije się w klimatyzowanych lokalach z zakazem palenia wyrobów tytoniowych, a za barem postawiona jest kasa fiskalna. Dodając do tego kocią muzykę, puszczaną bardzo głośno przez komputer, mamy obraz dzisiejszych klubów, pubów i tego typu lokali. W moim mieście zostało jeszcze kilka zwykłych knajp, gdzie z chęcią wypijam z oryginalnego kufla, nie szklanki, pół litra złocistego trunku, pochodzącego z małego regionalnego browaru, a nie z komercyjnej fabryki wyrobu piwopodobnego, którego jedynym celem jest sprzedanie swojego produktu w jak największej ilości, nie zważając przy tym na jakość.

Siedząc na obrotowym krześle, tuż przy barze, delektuję się smakiem mojego piwa.  Przez tę błogą chwilę, nie zważając na otaczające mnie towarzystwo, składam w skupieniu hołd wspaniałemu trunkowi i wypijam połowę zawartości kufla, pozostawiając gęstą pianę na ściankach grubego szkła, którego blask odbija się w lustrze, wiszącym na ścianie za plecami  barmana. W przełyku czuję tę cudowną goryczkę zamieniającą się w lekko słodowy smak, aż w końcu cała wypita zawartość ląduje w żołądku, który zdaje się dziękować za tak zacny prezent dla jego wrażliwych ścianek. Ja czuję się wręcz wybornie, w głowie zaczyna mi lekko szumieć, a poczucie zadowolenia wyraźnie rysuje się na mojej okrągłej buzi. Wtedy nastaje moment, kiedy uwielbiam słuchać ludzi wspominających bardzo odległe dla mnie czasy minionej epoki. Nie jeden raz w myślach przenoszę się kilkadziesiąt lat wstecz, tylko po to, aby wyobrazić sobie codzienne zmagania piwoszy z zaspokojeniem swojej pragnienia i jeszcze czegoś znacznie ważniejszego - pasji  …

W moim mieście było tylko pięć lokali, gdzie można było dostać lane piwo. Bardzo często bywało tak, że siedzący w Lazurowej goście dopijali ostatni przydzielony kufel, rozglądając się na boki z nadzieją w oczach, że może ktoś podpowie i poda lokalizację szczęśliwego miejsca na ziemi, gdzie można kontynuować rytuał spożywania piwa. Właśnie wtedy ktoś z nich dostawał „cynk” od łaskawej pani bufetowej, że w Stodole za godzinę będą mieli dwie beczki złocistego trunku. W wielkiej tajemnicy przed resztą ulatniał się niczym kamfora… A i tak za chwilę całe spragnione towarzystwo siedziało już w Stodole i czekało na obsługę barmana, nalewającego browarka wprost z gumowego szlaucha. Do dziś dziwi mnie najbardziej fakt, że nikomu jakoś zbytnio nie przeszkadzało, że do piwa  dodawano płynu do mycia naczyń w celu zwiększenia efektu piany. Oni przychodzili do tego przenośnego wojskowego namiotu dla swego rodzaju rozrywki, rytuału, który dzisiaj, w  czasach ogólno dostępnego piwa, nie ma już prawa istnieć. Gdy już wypili całą zawartość beczek, przenosili się dalej w poszukiwaniu kolejnych kufli złotego trunku. Bywały  sytuacje, kiedy zagrożeni kilkudniowym brakiem ulubionego napoju piwosze, zabierali z domu wszelkie naczynia mogące bezpiecznie przechować piwo na dłużej. Tak oto nierzadkim widokiem byli ludzie niosący triumfalnie przez miasto  słoje, butle, a nawet metalowe bańki na mleko, wypełnione po brzegi chmielowym napojem…

Jeszcze wcześniej w moim mieście istniał bar o nazwie „U Cyranka”. Mieścił się w kamienicy, tuż obok pięknego galicyjskiego dworca kolejowego, stąd poza miejscowymi i kolejarzami gościli tam również ludzie mający przerwę w podróży. Niestety, kto nie znał zasad panujących w lokalu często bywał odprawiany z kwitkiem i nie zaznał smaku pysznego piwa. Na ogół była tam ogromna kolejka, bo właściciel, pan Cyranek, był osobą starszą, przy tym wyjątkowo dokładną i powolną. Stał zawsze wyprostowany niczym żołnierz na warcie honorowej, z poważną miną, ubrany w białą, wykrochmaloną koszulę i czarną kamizelkę. Dostojnie, z wielkim wyczuciem i wprawą nalewał piwo, a jeśli ktoś do tego zamówił serek na zagrychę, to koniecznie musiał uzbroić się w cierpliwość. Właściciel lokalu, niczym w zwolnionym tempie, kroił serek w kostkę, nakładał go na talerzyk, po czym ważył i bardzo powoli podliczał to wszystko na kartce w zeszycie, który zawsze leżał na ladzie, tuż obok wagi. Nieraz przyjezdni nie wytrzymywali tej siły spokoju obsługującego i wykrzykiwali różne niemiłe epitety pod jego adresem, podkreślając niezaprzeczalny fakt, że spóźnią się na pociąg przez złośliwego dziadka. On nadal niewzruszony wykonywał swoje obowiązki i nie przejmował się wyzwiskami przyjezdnych, bo przecież dobrze wiedział że miejscowi go nie obrażą… Gdy po kilkunastu minutach przychodziła kolej na zniecierpliwionego delikwenta, słyszał od Cyranka: „Ja panu piwa nie podam”. Na nic już tu zdawały się przeprosiny i prośby spragnionego turysty, bo słowo barmana było święte i nieodwracalne. Jeśli nawet któryś brał się z pięściami do bicia pana Cyranka, zaraz tłum go szybko uspokajał, bo mimo swojej powolności, wielkim szacunkiem wśród ludzi ten knajpiarz się cieszył. W ten sposób zawiedziony turysta musiał opuścić kolejkę i lokal z pustymi rekami, a raczej  o suchym gardle… Ci, którzy wykazali się cierpliwością, byli sowicie nagradzani przepyszną porcją złocistego płynu z gęstą, mlecznobiałą pianą. Kufle swe trzymali mocno i radośnie niczym piłkarze złoty puchar po zdobyciu mistrzowa świata. Pan Cyranek cenił sobie kulturę i nie znosił wulgaryzmów, a pamięć miał niemiłosierną do twarzy i jak już raz kogoś zapamiętał ze złej strony, to było niemal pewne, że u niego piwa się już więcej nie napije. Zasady stawiał wyżej niż zarobek, ale dzięki temu zostanie zapamiętany na wieki…

Ocknąwszy się i bezlitośnie lądując w teraźniejszości, zamówiłem drugi kufel piwa. Rozmyślając  o współczesnych lokalach, zauważyłem w odbiciu lustrzanym swoją zatroskaną twarz. Przecież wszystko przychodzi teraz tak łatwo – podaję cztery złote  i zawsze dostaję piwo, jeśli nie ulubione, to jakiekolwiek. Instynkt łowcy, poszukiwacza zanika wraz z rozwijającą się cywilizacją, bo technika posyła nam wszystko pod nos, wystarczy mieć kilka monet… Przed dopiciem ostatniego łyka rozglądam się po barze i uśmiechniętych twarzach ludzi i cieszę się, ze jeszcze ostatki normalności zostały  w tym miejscu. Jeśli zabraknie zwykłych, swojskich spelunek, zabraknie i nas -  piwoszy, bo chyba wszyscy będą zmuszeni wyjechać na przedmieścia Pragi, lub żyć tutaj z zabitą tradycją i z pasją, zakonserwowaną na inne czasy…

  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Dziękuję autorowi za przypomnienie klimatu "szlaków piwnych" sprzed lat. Spędziłem na nich kiedyś sporo chwil i sporo się wtedy "natrudziłem", aby doznać tego niepowtarzalnego wrażenia - te zakątki zimą, a latem plenery,gdzie rozgrywała się akcja,te wędrówki,na szlaku, ta pianka, ta goryczka, ten szmerek, te pogawędki,te swojskie postaci...Byłoby o czym opowiadać. Może kiedyś, gdy czas i wena pozwoli? W zasadzie, jest to solidny i poprawny zapis.Wkradło się kilka literówek.
© 2010-2016 by Creative Media