Go to commentsDemoniczna Sekta. cz.1
Text 1 of 5 from volume: Powiastka Nr 8
Author
Genrefantasy / SF
Formarticle / essay
Date added2019-09-09
Linguistic correctness
Text quality
Views950

ROZDZIAŁ PIERWSZY


Irlandia 1995 r.


Słońce świeciło nad domami małej prowincji Connacht w miasteczku Ballina w Hrabstwie Mayo leżącego w zachodniej części Irlandii. Miasteczko liczyło około dziesięciu tysięcy polsko – irlandzkich mieszkańców, którzy byli wobec siebie bardzo mili i uczynni.

Zazwyczaj panowała tam umiarkowana temperatura, nawet w porze zimowej wynosiła cztery do siedmiu stopni powyżej zera, lecz tej zimy na ogół względnej spadł niespodziewany śnieg. W ciągu trzech dni prowincja była odłączona od świata. Zostały zamknięte szkoły, gdyż drogi były kompletnie nieprzejezdne. Dzieci były bardzo zaciekawione i ucieszone tą nowością choćby ze względu na to, że szkołę zamknięto na tydzień przed feriami. Matka dziewczynki obserwowała z okna swego domu jak bawi się na śniegu.

- Ej! Uwaga! – usłyszała głos, obróciła się i zobaczyła jak ze stoku narciarskiego z ogromną prędkością zjeżdżał prosto na nią chłopiec.

Chwilę potem oboje leżeli na śniegu. Dziewczynka rozpłakała się, chłopiec szybko wstał, otrzepał spodnie ze śniegu i podał dłoń dziewczynce, która siedziała bezradnie na białym puchu.

- I co narobiłeś?!

- Przepraszam, naprawdę nie chciałem. Poza tym ostrzegłem krzycząc „UWAGA”.

- Tak, ale i tak łupnęliśmy na śnieg.

Popatrzyli sobie w oczy i wybuchli gromkim śmiechem.

- Jak ci na imię? Bo ja mam na imię Kornelia. – wyciągnęła do chłopca dłoń.

- Tycjan. Miło mi. – uścisnął dłoń.

Od tego dnia stali się przyjaciółmi. Chodzili za sobą wszędzie, popołudnia spędzali na przemian, to u Tycjana w domu, to znowu u Kornelii.





PARĘ MIESIĘCY PÓŹNIEJ


Pewnego dnia Kornelia Ample zakomunikowała rodzicom:

- Mamo, tato w ten piątek będzie jednodniowa wycieczka do lasu. Ma być ognisko, pieczenie kiełbasek i ziemniaków…

- Aj, sama nie wiem czy to dobry pomysł. – rzekła mama.

- Oj mamusiu proszę, przecież to będzie Dzień Dziecka. O nic więcej nie poproszę obiecuję, to będzie prezent dla mnie, proszę? – załkała, gdy natrafiła na surową minę swej opiekunki. – Klasa Tycjana też będzie i będą nauczyciele i niektórzy rodzice, proszę...

- Co sądzisz Edwardzie? – zwróciła się Sophy do męża.

- Dobrze, ale musisz dać mi znać o której będziecie jechać, to odwiozę cię pod szkołę. – nakazał ojciec.

- Właściwie nie trzeba, bo mama Malwiny ma po nas przyjechać o 7.30 rano.

- Hm… - zamyśliła się Zofia – W takim razie zadzwonię wieczorem do państwa Petersom i dokładnie rozeznam się w sprawie.

- Hura! – uradowała się dziewczynka pędem podbiegła do rodziców i uściskała.

































ROZDZIAŁ DRUGI


Tycjan Sting jak co dzień wracał szosą do domu. Właśnie dowiedział się, że w piątek pojadą na wycieczkę. Jego mina nie wyglądała na zadowoloną, ponieważ martwił się jak zareaguje ojciec. Od zawsze był świadkiem awantur jakie wszczynał, ale także nie raz, nie dwa dostawał łomoty dosłownie za nic i jego mama też. Chłopiec pochodził z ubogiej rodziny, czasem chodził głodny bez drugiego śniadania. Często obserwował rówieśników jak grali w kosza czy bawili w chowanego. Brakowało mu tego, że nie proszą go do zabawy, odtrącali jego, przeważnie chodził zasmucony. Uniósł głowę i zobaczył nadjeżdżającą na rowerze sąsiadkę.

- Witaj Tycjanie! Coś ty taki smutny? – zatroskała się.

- Dzień dobry pani Madison. Tak tylko się zamyśliłem, idę właśnie do domu. - uśmiechnął się.

- A, tak masz już nie daleko. Pozdrów mamę! – po czym szybko wsiadła na rower i odjechała.

Chłopiec patrzył na obracające się koła roweru, marzył by rodzice kupili mu rower, ale niestety nie stać ich na taki zakup. Gdy przekroczył próg domu poczuł zapach grzybowej zupy – uśmiechnął się na myśl o jej zjedzeniu zwłaszcza, że burczało mu w brzuchu.

- Cześć mamo, pani Madison cię pozdrawia, jechała do miasta. – usiadł do stołu.

- A dziękuję. Hola, hola mój panie. A ręce? Śmigaj do łazienki.

- Aaaa. Zapomniałem. – uśmiechnął się zawstydzony, szybko pobiegł do łazienki. Gdy wrócił zupa stała na stole. Zatarł ręce i zabrał do jedzenia. – Mamo mam pytanie. Wiem, że się nie zgodzicie, ale chcę wiedzieć.

- Słucham Słonko, pytaj śmiało.

- Otóż… Chodzi oto, że w piątek będzie wycieczka i bardzo bym chciał pojechać. Będzie Kornelia, ona jest taka fajna. Mamo proszę…

- Synku, wiesz jaka jest sytuacja domowa. Ojciec się nie zgodzi. – spojrzała na swego ulubieńca, który spuścił głowę – No dobrze tylko nic nie mów dla taty, dobrze?

- Tak jest! – zasalutował uradowany – Ale skąd weźmiemy pieniążki?

Nie martw się, zdobędę co trzeba. Musisz mieć fajny Dzień Dziecka. – uśmiechnęła się. Chłopiec pobiegł do swego pokoju. Postanowił być pilniejszy w zadaniach domowych, po czym zasiadł do biurka i zaczął odrabiać lekcje.





CZWARTEK – DZIEŃ PRZED WYCIECZKĄ


Ścieżką, która przebiegała przez las jechały ze szkoły trzy dziewczynki. Bardzo lubiły wracać tą drogą, choć była dłuższa panował tam błogi spokój. Często po lekcjach zajeżdżały na polanę siedząc na miękkim zielonym kocu z trawy rozmawiały na temat chłopców. Lecz tego popołudnia, śmiech dziewczynek rozbudził go. Zainteresowany wyszedł ze swego legowiska zobaczyć, kto tak się śmieje. Wsadził cicho łeb pomiędzy paprocie leśne i obserwował złymi czerwonymi oczami. Po paru minutach zorientował się, że jest głodny. Zobaczył, że istoty wstały i kierowały się na drogę w przeciwnym kierunku od kryjówki, w której się znajdował. Na jego szczęście panował już półmrok. Wiedział, że jeśli się nie posili, to jego Pan też nie da mu nic do jedzenia. Więc ruszył po cichu, obmierzał wzrokiem skąd je zaskoczyć. Były trzy metry od niego, zobaczył że jedna z istot obraca się i patrzy z przerażeniem w jego oczy. Ucieszył się, lubił jak jego ofiary trzęsą się ze strachu.

To uczucie bardziej podsycało jego głód. Posłał jej złowieszczy uśmiech.

- O, Boże potwór! Uciekajcie!

Dziewczynki zaczęły biec, krzyczeć, ale niewiele im na to się zdało. Nikogo nie było w zasięgu paru kilometrów, czuł to swoim zwierzęcym instynktem. Na pierwszy kęs wybrał sobie tą właśnie dziewczynkę, która pierwsza spojrzała mu w oczy. Zawsze zaczynał od gardła. Dopadł ją po paru susłach, przewrócił na trawę. Nastawił ostre niczym brzytwa zębiska, spojrzał ostatni raz w przerażone oczy i wgryzł w szyję. Udusił tak kolejne dwie ofiary, później zaciągnął ciała do swojego legowiska…



















ROZDZIAŁ TRZECI


PIĄTEK – DZIEŃ DZIECKA


Siódma rano! Wstawać śpiochy, szkoda dnia! Wiadomości: W Pałacu Prezydenckim urodziła się córka…

Usłyszała głos budzika radiowego, który skutecznie ją obudził. Nagle przypomniała sobie, że dziś właśnie jest Dzień Dziecka. Jej dzień, dzień wycieczki, spotkania z przyjaciółmi ( Tycjanem i Malwiną ), dzień zabawy! – Hura! – wykrzyknęła Kornelia. Po czym wyskoczyła z łóżka, umyła się, ubrała, wyszczotkowała włosy, upięła w koński ogon i zeszła do kuchni.

- Dzień dobry mamusiu.

Dzień dobry kochanie. – podeszła do córki i pocałowała ją w czoło – Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Dziecka.

- Ojej, mamusiu dziękuję.

- Zaraz przyjedzie mama Malwiny więc zjedz śniadanko. – po chwili dodała – Nie budziłam cię wcześniej, bo nie było takiej potrzeby. Wszystko masz spakowane w zielonym koszu piknikowym.

- Super mamuś! Kochana jesteś.

- Pamiętaj córuś, bądź ostrożna. Wiem, że będziecie mieli tam opiekunów, ale jednak jakoś boję się o ciebie.

- Oj mamuś nie przesadzaj. – uśmiechnęła się beztrosko dziewczynka – Przecież będziemy mieli opiekę. Na pewno będę grzeczna, obiecuję.

Zza okna dochodził dźwięk klaksonu, dziewczynka skoczyła na równe nogi, pocałowała mamę w policzek, wzięła koszyk i wybiegła na dwór.

- Ale, Kornelia śniadanie… - powiedziała do siebie, ponieważ dziewczynka już tego nie słyszała, wsiadła do auta.

Kobieta patrzyła przez okno jak samochód zjeżdża z podjazdu i włącza się w ruch uliczny. Postanowiła rozwiać swe niepokoje robiąc sobie kawę z ekspresu.


***


Dziewczynki wariowały na tylnych siedzeniach auta, mama Malwiny była szczęśliwa, że maluchy przyjaźniły się. Wiedziała, że są rozsądne i odpowiedzialne, dlatego pozwoliła swojej córce jechać na tą wycieczkę. Poza tym będzie im towarzyszyła, ponieważ jest zgłoszona u nauczycieli jako opiekunka. – Teraz skręcę w prawo, – pomyślała - zajadę po Tycjana. W głębi serca martwiła się o tego chłopca. Wiedziała jak mu trudno jest w życiu, jego ojciec, Konrad był nieznośny, a wszystko przez alkohol. Pił tak dużo, że nawet drobiazg wywoływał u niego potężny gniew. A wtedy robił awantury, karcił chłopca, a przede wszystkim Klarę. Bił ją, choć ona sprytnie to ukrywała, to jednak Barbara wszystko wiedziała. Bała się, jak przebiegnie ta scena wyjazdu, zobaczymy… - pomyślała – Wjechała na podjazd. Zobaczyła, że chłopiec siedzi na werandzie z reklamówką i napojem w ręku, był bardzo smutny. Zatrzymała się i wysiadła z wozu. Dziewczynki zostały w samochodzie, lecz wyglądały przez drzwiczki. Słyszała wrzaski wychodzące przez okno w kuchni, coś spadło na podłogę i roztrzaskało się. Spojrzała na przestraszonego dwunastolatka.

- Nie przejmuj się Tycjanie. Idź do dziewczynek.

Troszkę weselszy podbiegł do samochodu. Barbara weszła na werandę, nacisnęła guzik dzwonka do drzwi. Nikt nie otwierał, za to nadal słychać było awanturę.

- Dlaczego bez mojego pozwolenia wysyłasz gówniarza na jakąś zasraną wycieczkę! Nie dość, że się źle uczy, to jeszcze ma niedokończoną pracę, którą mu zleciłem! Kto naprawi i pomaluje płot? Ty? Jesteś taka sama jak twój syn! Nic niewarte ścierwo!

- Jak możesz tak mówić o swoim synu? – krzyknęła kobieta. – Czy ty nie widzisz, że to jeszcze dziecko? To ty powinieneś coś w domu zrobić, a nie tylko chlać! Tycjan powinien mieć szczęśliwe dzieciństwo, a tu w tym domu wieczne awantury stwarzane przez ciebie. Alkoholika! – zrobiła krok do tyłu – Konradzie – rzekła spokojniej – Postawię sprawę jasno, albo weźmiesz się w garść i pojedziesz na odwyk, albo wyprowadzę się i nigdy nie zobaczysz syna.

- A rób co chcesz dziwko! Nie potrzebuje was! – obrócił się na pięcie i wyszedł trzaskając drzwiami.

Minął Barbarę, nawet na nią nie spojrzał. Kobieta pędem wbiegła do domu szukając przyjaciółki, znalazła ją na podłodze w kuchni, siedziała bezradnie zanosząc się płaczem. Obok niej leżały rozbite kawałki talerzy. Przykucnęła przy niej, przytuliła, chwilę później pomogła wstać. Usadowiła ją przy stole. Sama wzięła szufelkę, miotłę i posprzątała niebezpieczne odłamki. Chwilę później również usiadła przy stole.

- Dziewczyno, co ty robisz? Dlaczego nie odejdziesz od niego? Marnujesz dziecko będąc z tym tyranem.

- Aj, Barbaro…- załkała – A co ja biedna mam zrobić? Nasze życie to pasmo nieszczęść. Nie wiem co począć. – bezradnie opuściła ręce wzdłuż tułowia.

- Jak to co? Wyjedźcie gdzieś, do rodziny. Masz jakąś siostrę, ciotkę?

Klara wzięła głęboki oddech, zastanowiła się i rzekła:

- Mam… W Polsce, mam tam brata stryjecznego.

- Noo. – uśmiechnęła się Barbara – To na co czekać, dzwoń!

- Dobrze, zadzwonię. – odwzajemniła uśmiech.

- Zróbmy tak. Zabiorę dzieciaki na wycieczkę, a ty pozałatwiaj sprawy. W razie kłopotów biegnij do mojego domu. Klucz jest pod wycieraczką.

- Dobra z ciebie przyjaciółka Barbaro. Dziękuję – przytuliły się.

- Nie ma za co. Działaj, zobaczymy się jak wrócę z dzieciakami. Buźka.

- Ok. Do zobaczenia.




ROZDZIAŁ CZWARTY


Szalony Naukowiec, potrzebował pomocy. Pomocy wspaniałego chemika. Podszedł do biurka w swoim gabinecie i wyjął z szuflady tajemny notes z nazwiskami zamożnych, wpływowych osób, które także były najinteligentniejszymi umysłami dziejów. Wertował kartki i natrafił na kobietę.

- Diana Cembrzyńska – Polska – przeczytał krótką notatkę o niej – Dobra matematyczka, świetna w kalkulowaniu i kradzieży pieniędzy z kont światowych osobistości. – Hmm – zamyślił się – Nie. – nadal mówił na głos do siebie – Nie tego szukam. – spojrzał w notatkę – Aaa. I tak mi się nie przyda bo odsiaduje wyrok. Faktycznie rok temu ją złapali, było głośno o tym w wiadomościach.

Przewracał dalej kartki, dotarł palcem na literę „ R”

- Romera Carlos – Hiszpania – czytał dalej – Były ochroniarz córki prezydenta swego kraju. Doskonały snajper, na koncie ma dwa zabójstwa z okrucieństwem – oczywiście na zlecenie. Nie przyda mi się teraz, ale w przyszłości, kto wie… - odłożył na chwilę notes, podszedł do barku ukrytego w segmencie. Nacisnął guzik i barek z alkoholem wysunął się. Wziął szklankę i butelkę whiskey, usiadł w fotelu nalał alkohol do szklanki z wcześniej wrzuconym lodem. Oparł się wygodnie wypił haustem zawartość szklanki, zamknął oczy, myślał. Po chwili wstał raptownie, wziął notes w ręce i zaczął ponownie szukać. Tym razem wiedział kogo. Był to rosyjski chemik, w dzieciństwie „ Cudowne dziecko”. Biegle mówi w trzech językach, więc nie będzie problemu z porozumiewaniem się. Zadzwonię do niego.

- Halo! Dymitr Kowalsky?

- Tak. Kto mówi?

- Nieważne. Mam świetną propozycję pracy na parę miesięcy. Pisze się pan?

- To zależy o co chodzi…

- Słuchaj, potrzebuję dobrego chemika, płace z góry. Wyjazd jutro z samego rana. To jak?

- Tak proszę pana już się pakuję. – odłożyli słuchawki.



W głębi lasu stała zbudowana z drewnianych beli chata. Mieszkał w niej Leśniczy. Społeczność, zwłaszcza dzieciaki bardzo go lubiły. Uważany był za człowieka uczynnego, wesołego, lubiącego dzieci…

Dlatego został proszony przez opiekunów organizowanego biwaku, bądź wycieczki o przeszkolenie młodzieży przed niebezpieczeństwami jakie może zafundować las.

Zbliżała się godzina dziesiąta przed południem, opiekunowie bacznie przyglądali się swym podopiecznym. Barbara i wychowawczyni szóstej klasy podstawówki piekły na grillu szaszłyki. Opiekunowie klas czwartych i piątych organizowali konkursy dla dzieci. Pierwszy jaki miał się rozpocząć o godzinie dziesiątej piętnaście, to zawody trzech drużyn klasowych w skakaniu w workach. Między odcinkiem startu i mety stały wiaderka z wodą, a w nich pływały gumowe kaczuszki, które trzeba było wyłowić i dostarczyć do mety. Która drużyna pierwsza zakończy zawody, to przez resztę dnia będzie mogła kąpać się w pobliskim jeziorze.

- Teofil? – zawołała pani Shower, wychowawczyni piątej klasy – Ponieważ zostałeś mianowany na drużynowego wycieczki, proszę cię, abyś zwołał wszystkie klasy na zbiórkę.

- Dobrze proszę pani. – obrócił się i pobiegł wołać wszystkich.

Nauczyciele stanęli naprzeciwko swych wychowanków. Pani Shower pierwsza się odezwała:

- Kompania baczność! Spocznij! Zwołałam was na zbiórkę, ponieważ ze względu na wizytę pana Leśniczego chciałabym, abyście powiedzieli czego was nauczył.

Na dźwięk jęku młodzieży uśmiechnęła się, po czym dodała:

- Wiem, że to dla was nuda, ale wierzcie mi mam na myśli wasze dobro. Tak więc słucham czego nauczyliście się, Paweł z piątej klasy? Wymieniam klasy, ponieważ wiem, że imiona się powtarzają. Więc słuchamy.

- Yyy. To znaczy, yyy. Nie możemy bez pozwolenia opiekunów wchodzić do jeziora.

- Dobrze. Maja – choć do mnie, masz tu duży arkusz papieru, mazak i proszę wypisuj wszystko w punktach.

- Ale proszę pani…. – zajęczała dziewczynka.

- No już, bez dyskusji. – skarciła ją wychowawczyni.

Dziewczynka posłusznie zajęła miejsce i zaczęła notować co mówią koledzy.

- Andrew. Co jeszcze mówił Leśniczy?

- Żeby nie karmić zwierząt, żeby się do nich nie zbliżać, choćby nie wiem jak bardzo były śliczne .

- Umhmm. A dlaczego? Zosia?

- Ponieważ, niektóre mogą być groźne. Jak na przykład niedźwiadek, a raczej jego mama bo może ona myśleć że chcemy zrobić jej maleństwu krzywdę i może zaatakować.

- Bardzo ładnie Zosiu. – pochwaliła dziewczynkę – Co jeszcze?

- Ja chcę powiedzieć ! Ja! – zawołała Malwina.

- Słuchamy cię.

Nie wolno śmiecić, zostawiać szklanych butelek, bo poprzez promienie słoneczne padające na butelkę można nie świadomie spowodować pożar.


Doskonale. Widzę, że pilnie słuchaliście ostrzeżeń Leśniczego. Dobrze dzieci, za pięć minut zawody. Weście co trzeba i ustawcie się, będzie zabawa! - dzieci ucieszyły się i pobiegły szukać odpowiednich rzeczy do zawodów.








































ROZDZIAŁ PIĄTY


Zbliżało się południe, Klara krzątała się po kuchni gotując zupę buraczkową. Na drugim palniku gotowała makaron do sosu, który wcześniej upitrasiła. Cieszyła się, że jej synek jest na wycieczce, przynajmniej nie będzie rozmyślał o nędznym poranku jaki zafundował mu Konrad. Dużo myślała na temat, który podsunęła jej przyjaciółka. Podjęła już decyzję, postanowiła wyjechać. Poszła do pokoju, wyciągnęła walizkę z szafy i zaczęła pakować ciuchy i potrzebne rzeczy na podróż. Usłyszała szelest, obróciła się i zobaczyła Konrada, pijanego i wściekłego jak trzy diabły.

- Co ty wyprawiasz kobieto! – Ryknął.

Klara podskoczyła na dźwięk tonu słów wymówionego przez jej męża.

- Jak to co? – Wymówiła strachliwym, trzęsącym się głosem. – Powiedziałam ci rano, że jeżeli nie pojedziesz do kliniki na kurację odwykową, to wyjadę z synem.

- Ty chyba zwariowałaś! – Podszedł do niej i szarpnął za ramię.

- Konradzie to boli, puść mnie proszę. – Niestety nie zrobił tego o co ona prosiła, lecz ścisnął mocniej i bez słowa zaciągnął ja do łóżka.

- Co ty chcesz zrobić?! Jesteś pijany! Puść mnie!

Konrad tylko zawył ze śmiechu. Obrócił ją tyłem do siebie, trzymając ręce aby się nie wyrwała i szepnął z szaleństwem w głosie.

- Myślisz, że pozwolę ci odejść i wywieźć tą tanią siłę roboczą? Nic z tego.

Klara szarpnęła się, nie udało się jej uciec, był bardzo silny.

- To twój syn, a nie tania siła robocza! Konradzie opanuj się, co ty chcesz uczynić?

- Przestań się kręcić i zamknij się wreszcie. – Puścił ją na chwilę i zamknął drzwi pokoju. Obrócił się przodem do niej i zaczął rozpinać spodnie, obsunął je niżej i zaczął zmierzać w jej stronę. Kobieta wystraszyła się nie na żarty. Zwinnie go ominęła i złapała za klamkę, w drzwiach siedział klucz, zaczęła nim kręcić w prawo, to w lewo ale nie dała rady otworzyć drzwi, ponieważ dłonie niesamowicie się jej trzęsły. Cała się trzęsła, targały nią dreszcze. Konrad złapał ją, ostatnimi siłami trzymała się klamki od drzwi.

- Puszczaj dziwko! – Warknął. – Zapamiętaj to sobie. – Ścisnął jej pierś. - Będę cię rypał do nieprzytomności! Żadnego już nie zadowolisz!

I jak będziesz się szarpać, to zabiję cię. Nigdy nie ujrzysz szczeniaka!

- Konradzie proszę…

- Jeśli prosisz, to nie mogę odmówić swej kurewskiej żonie. – Zarechotał złośliwie.

- Puszczaj mnie. – Płakała.

Okrutny mąż nie słuchał jej błagań, szlochała. Obrócił ją tyłem do siebie, Klara była oparta dłońmi o komodę. Wsunął się w nią gwałtownie i z całej siły poruszał. Kobieta krzyczała z bólu jaki jej zadawał. Po pół godzinie przestał, ubrał się zabrał parę swoich ciuchów i uciekł. Klara na w pół leżąco siedziała oparta o komodę.

Była kompletnie wyczerpana, z pochwy leciała jej krew, usta też miała rozcięte. Wyglądała jak z krzyża zdjęta.










































ROZDZIAŁ SZÓSTY


Naukowiec spacerował niedaleko swego dżipa, obrócił się i zobaczył świeżo nabytego pracownika. Podszedł do niego i rzekł:

- Witaj Dymitr! – zawołał przyszły pracodawca chemika.

- Witam. Jak mam się zwracać do pana?

- Może BEZIMIENNY ?

Dymitr zaśmiał się przyjaźnie.

- Niech i będzie Bezimienny.

Chodź, czas nas goni.


***


Gdy zajechali przed dom, Dymitr odetchnął. Bał się, że policja go złapie, ponieważ on też ma na koncie kilka przestępstw. Przede wszystkim swego czasu wlewał chemikalia do rzek na znak protestu, z tego względu, że szef firmy, w której pracował wyżywał się na nim. Zawsze był pod jego presją, tylko jego z dziesięciu najlepszych naukowców strofował, kazał zostawać po godzinach by opracowywał największe projekt, nigdy nie został doceniony . W zamian dostawał to, że szef wszelkie pochwały zbierał za niego. Oczywiście zemścił się za lata terroru i cała wina zatrucia rzek spadła na jego szefa i obecnie siedzi za niego w więzieniu. No, ale to przeszłość teraz ma inne zadanie, tylko nie wiedział jakie.

Weszli do domu, Dymitr z ciekawością rozglądał się po pokoju. Na ścianach gdzie nie gdzie były zawieszone głowy upolowanych zwierząt m.in. łosia, niedźwiedzia, sarny. Bezimienny zaprowadził go do nowego kwaterunku, który mieścił się na poddaszu. Zrzucił z pleców ciężki plecak. Chwilę potem siedzieli w jadalni przy stole zajadając chińskie żarcie, rozmawiali na temat pracy jaką będzie wykonywał Dymitr.

- A więc Dymitrze, będziesz mieszkał na poddaszu. Nikt, ale absolutnie nikt nie może ciebie zobaczyć, ani wiedzieć, że istniejesz. Jesteś zobowiązany tajemnicą, po południu podpiszesz umowę, w której jest m.in. to co zobaczysz, usłyszysz nie ma prawa wyjść poza laboratorium i choćby nie wiem jak bardzo ci ta praca nie odpowiadała, nie możesz już z niej się wycofać.

Ale, dlaczego nie. Nie będę mógł nawet zadzwonić do rodziny? – zmieszał się trzydziesto-cztero letni mężczyzna.

- A właśnie, oddasz mi telefon komórkowy, niestety zapomniałem ci dodać przez telefon jak proponowałem ci pracę, że wszelki kontakt z bliskimi zaniknie. Pracujesz tylko dla mnie, będę cię karmił, będziesz miał dach nad głową i wszelkie dogodności, ale rodzina dowie się, że zaginałeś.

- Boże w co ja się wpakowałem. – rzekł na głos.

Bezimienny zaśmiał się.

- Nie przesadzaj Dymitr , jak tylko osiągniemy cel naszych starań to wypuszczę cię. – uśmiechnął się lekko, choć nie bardzo mu to wychodziło, ponieważ miał bliznę jakby z trzech pazurów ciągnącą się od ust do ucha, przez cały policzek. Dymitr przyglądał się bliźnie.

Bezimienny dotknął zniekształconego policzka.

- Ach tak, blizna. Dzieciakom opowiadałem, że to blizna zadana przez niedźwiedzia, którego głowa wisi w pokoju, ale to nieprawda. To akurat zafundował mi mój ulubieniec, Pikuś. Teraz jest mi bardziej posłuszny. Ma założoną obroże działającą na prąd. Także staraj się zachować spokój, gdy go zobaczysz.

- Postaram się. Co będziemy robić po śniadaniu?

- Pójdziemy do laboratorium, pokaże ci co i jak, a także przedstawię kilka moich eksperymentów.

Dymitr kiwnął głową i ponownie zaczął konsumować śniadanie.
































ROZDZIAŁ SIÓDMY


Klasa piąta pluskała się w jeziorze, odebrała swoją nagrodę. Dzieciaki grały w wodzie w piłkę. Były rozdzielone na dwie grupy. Szczęśliwe, nie zdawały sobie sprawy, że ktoś ich obserwuje. Były to znowu czerwone oczy strasznego łowcy. Krzątał się pośród leśnych paproci, swą naoczną wędrówką świdrował radośnie bawiące się istoty.

Malwina, Kornelia i Tycjan wpadli na pomysł, aby wybrać się do lasu nazbierać ładnych kwiatków dla wychowawczyń.

- Czy możemy proszę pani? – spytał Tycjan mamę Malwiny.

Spojrzała zaciekawionym wzrokiem.

- No dobrze, ale nie oddalajcie się, bądźcie w pobliżu.

- Dziękuję mamusiu. – rzekła zadowolona Malwina.

Cała trójca pobiegła pędem w stronę zamierzonego celu wyprawy. Szli leśną ścieżką już dwadzieścia minut. Dziewczynki pobiegły na polanę, nazbierały bukieciki kwiatów. Tycjan natomiast bawił się w detektywa. Udawał, że goni gangstera, a w rzeczywistości była to mała, ruda, wiewiórka. Szedł dalej w głąb lasu, usłyszał wołanie.

- Tycjaaaan! Gdzie jesteś? – krzyknęła Malwina.

Chłopiec obrócił głowę i odkrzyknął.

- Tutaj! Tutaj jestem!

Dziewczynki po paru susłach dogoniły kolegę i podeszły do niego.

- W co się bawisz? Dlaczego nie zebrałeś ani jednego kwiatka?

- A, to dla dziewczyn zabawa, zbieranie kwiatów. Ja bawiłem się w detektywa i goniłem gangstera. – wskazał na zdziwioną wiewiórkę i roześmieli się wszyscy radośnie. Zobaczył, że dziewczynki pociągają nosem. – Co wy robicie?

- Czujesz? – spytała Malwina koleżankę.

- Fuj, tak czuję. Co tak śmierdzi?

Chłopiec wciągnął nosem powietrze.

- Fuu! Ohyda! Zasłońcie sobie nos i usta, może to coś trującego.

Dziewczynki posłuchały i uczyniły co polecił chłopiec.

- Chodźmy dalej, zobaczymy co tak cuchnie, zabawimy się w detektywów. – uśmiechnął się z entuzjazmem.

- Eee, ja wole wrócić do klasy. Proszę wracajmy, zaczynam się bać. – rzekła Malwina.

- No co ty Malwina, Tycjan ma rację, zabawmy się w detektywów. Tycjan będzie „Komendantem Policji”.

ja będę pani detektyw, – Wskazała na siebie Kornelia. – a jeśli ty się Malwino boisz, to będziesz „Młodszym Detektywem” i jak będzie coś strasznego, to ja najpierw to zobaczę, a jeśli będzie w porządku, to pozwolę ci podejść do znaleziska, dobrze? – Spojrzała na koleżankę.

- Zgoda. – uśmiechnęła się.

Szli tropem cuchnącego zapachu. Pierwszy prowadził „ Komendant” następnie „ Detektyw Kornelia” tuż za nią „ Młodszy Detektyw Malwina”. Mijali kolejne drzewa. - Wielkie jak dinozaury. – Pomyślał chłopiec. – Dziewczynki przedzierały się przez zarośla i leśne paprocie, słońce chyliło się ku zachodowi, a dzieci szły w przeciwną stronę nie zdając sobie sprawy, że oddalają się od obozowiska. Ich oczom ukazała się grota, bardziej przypominającą pieczarę smoka.

- Patrzcie coś znalazłem! – krzyknął „ Komendant”. – Wielką grotę. – Dodał z dumą.

- No tak, grota jest duża, ale zauważcie jak tu mocno śmierdzi. – Rzekła „ Detektyw Kornelia”.

- Właśnie, zdaje się że odkryliśmy jakąś zagadkę. – Uśmiechnęli się czując w sobie dreszcz emocji. - „Komendancie” co robimy?

- „Pani Detektyw Malwino”, otóż postanawiam otworzyć śledztwo i wejść do środka sprawdzić co tam jest.

- Tycjanie, a może powinniśmy wracać, ściemnia się, no i może być tam niebezpiecznie. – Zawahała się Kornelia.

- Hm.. - Zastanowił się chłopiec. – Może tylko sprawdzimy na początku groty później wrócimy do obozowiska.

Dziewczynki pokiwały głową na znak, że się zgadzają i ruszyli do pieczary. Szli gęsiego, ostrożnie krok za krokiem trzymając się za ręce. W grocie było niesamowicie ciemno, Malwina kaszlała, bo nie mogła wytrzymać zapachu jaki tam panował.

Zatrzymajcie się mam w kieszeni latarkę. – Rzekł młodzieniec i sięgnął do lewej kieszeni spodenek. Wyjął latarkę, ale coś nie bardzo chciała zaświecić, coś nie łączyło. Postukał kilka razy dłonią w sprzęt i oślepiło go światło, skierował je na ziemię więc ruszyli dalej. W pewnym momencie coś zauważył, były to trzy postacie leżące nieruchomo, poświecił bardziej, zobaczyli że to trzy ciała dziewczynek, które zaginęły cztery tygodnie temu. Ich wnętrzności były porozrzucane wokół. Głowa jednej z dziewczynek była rozgryziona na części, leżała tuż obok stopy Tycjana, chłopiec odruchowo odsunął się od niej. Malwina zwymiotowała, odwróciła się i pobiegła na oślep w kierunku wyjścia. Kornelia upuściła kwiaty, które miała zanieść dla ulubionej wychowawczyni i również wybiegła na zewnątrz. Zakasłała, aż jej zakręciło się w głowie, zaczerpnęła powietrza i troszkę lepiej się poczuła. – A gdzie jest Tycjan? – spytała koleżanki.

- Chyba został w środku! – Wykrzyknęła nieświadoma w jakim jest szoku.

Kornelia bez namysłu rzuciła się pędem do groty po przyjaciela. Tycjan stał nieruchomo z zapaloną latarką. Mimo, że to wszystko było przerażające i wstrętne, jednak coś chłopca ciągnęło do tego widoku. Czuł, że musi coś z tym zrobić, że jest odpowiedzialny za tą masakrę, nie rozumiał dlaczego. Wiedział, że ten widok rozszarpanych ciał i masy krwi przyczyni się do jego dorosłości. Chciał być w danej chwili pomocny, chciał ująć tego, który uczynił taką zbrodnię. Z rozmyślań wyrwał go głos koleżanki.

- Tycjan wyjdźmy stąd. – objęła chłopca i skierowała go ku wyjściu. - Trzeba zawiadomić wychowawczynie i prawdziwą policję. - Chłopiec spojrzał na koleżankę i wyszedł z nią na zewnątrz.







































ROZDZIAŁ ÓSMY


Szeryf Robert Moore odłożył słuchawkę telefonu, który właśnie odebrał. Stał oparty dłońmi o biurko w swoim nowym gabinecie. Rok temu dostał awans, a właściwie został wybrany przez mieszkańców Balliny na szeryfa. Prowincja Connacht była zazwyczaj spokojnym hrabstwem. W dniu, gdy został wybrany na szeryfa był ogromnie z siebie dumny, gdyż miał dopiero dwadzieścia siedem lat, a zdobył tak ważne stanowisko. Mieszkańcy tej prowincji jak i miasteczka bardzo wierzyli w niego. Czuł się tu swobodnie, mimo że nie mieszkał tu od dzieciństwa. Pochodził z bogatej rodziny z Wielkiej Brytanii. Cztery lata temu został przeniesiony za dobre zasługi do Hrabstwa Mayo. Poza tym będąc w brytyjskiej służbie pod nadzorem swego ojca nie czuł się zbyt dobrze. Jego ojciec był zbyt dumny i zawzięty by docenić swego syna. Zawsze był ponad wszystko lepszy, wywyższał się. Roberta nigdy nie pochwalił, nie docenił tego co zrobił dla kraju mimo młodego wieku. Ojciec wmawiał mu, że nigdy do niczego nie dojdzie, uważał go za nieudacznika tak więc z ogromną radością przyjął tą posadę, aż do niedawnego telefonu. Wyprostował się i otarł dłonią pot z czoła, głęboko odetchnął i wyszedł z gabinetu do sali w której znajdowały się kolejne tyle że niższą rangą stanowiska pracy. Podszedł do Mary O’Connor, zawołał dłonią Michaela Beckett’a i Rayan’a Wolsh.

- Szefie, co się stało? Jest pan strasznie blady. – Zapytała Mary.

Kobieta była szczupłą długowłosą blondynką o niebieskich oczach. Bystrą jak jasny szlag, pyskatą jak cholera i piękną że szczęka opada. Tak właśnie o niej myślał Robert. - Chłopaki usiądźcie bliżej. – Mężczyźni uczynili o co ich poprosił. – Otóż, pamiętacie, jak miesiąc temu otrzymaliśmy sprawę trzech zaginionych dziewczynek?

- Tak. – Rzekł ożywiony Rayan . – To dwie córki Quinnów i jedna jest od Kennedy. Mam rację?

- Owszem. – Rzekł Robert. – Dobrze pamiętasz. Tylko, że do tej pory uważaliśmy, że jest szansa aby je ocalić. – Zawiesił głos, odchrząknął i kontynuował swą myśl. – Ten telefon… Teraz musimy wziąć się w garść, sprawa powróciła z fatalnym skutkiem. Grupka wycieczkowiczów, zaznaczam są to dzieci, które znalazły ciała denatów. Pamiętajmy przesłuchując je bądźmy delikatni, ponieważ i tak są w szoku. No i ze względu że są nieletni trzeba wezwać rodziców. Opiekunki wezwały pogotowie ratunkowe, która już tam jedzie. Ktoś musi zawiadomić także rodziców zmarłych dziewczynek. O’Connor, ty to zrobisz.

- Dlaczego ja, a nie któryś z chłopaków?

- O’Connor nie wymiguj się. Jesteś kobietą więc uważam, że łagodniej podejdziesz do sprawy i rodzice spokojniej to przyjmą.

Przecież nie wymiguję się od pana rozkazu, zawsze dobrze wykonywałam polecenia, ale tym razem nie wiem czy sobie poradzę. – Spuściła głowę.

- Wiem, że to trudne. Dla nas wszystkich jest to ogromny szok, ale proszę weź się w garść i pojedź do tych nieszczęsnych rodziców.

- Tak jest szeryfie. Już wyjeżdżam. Jako do pierwszych zajadę do Kennedy. Jak wszystkich zbiorę to gdzie mam ich zawieść? Do Komisariatu?

- Nie. Zawieź ich na miejsce zbrodni, powinni zidentyfikować zwłoki.

- Dobrze więc do zobaczenia na miejscu. – Rzekła wychodząc z budynku.

- Walsh. – Spojrzał na podwładnego który jak jego kolega był wysoki i dobrze zbudowany.

Ty wezwij patologów. A ja z Beckettem poszukamy śladów prowadzących do sprawcy, a i zadzwoń też do Smitha by sporządził jego portret.

Walsh kiwnął głową po czym wszyscy ruszyli w swoje strony.



































ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


Bezimienny wraz z chemikiem schodził do piwnicy, gdzie znajdowało się tajne laboratorium, które było chronione poprzez dobrze przemyślane zabezpieczenia. Bezimienny przyłożył dłoń do czytnika, po czym masywne drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem. Laboratorium zostało wyciszone od głosów panujących wewnątrz. Pomieszczenie było dokładnie zaprojektowane w każdym szczególe. Znajdowały się w nim najbardziej niezbędne narzędzia i urządzenia, tak nowoczesne, że Dymitr stanął jak wryty, patrząc na wszystko z głęboką fascynacją. Nie zauważył „małego” niebezpieczeństwa, które czaiło się tuż za nim. Poczuł ogromny rozrywający ból na ramieniu, jakby ktoś ciął je rozżarzonym w ogniu nożem. Odwrócił się, spojrzał pół przytomny na wroga. Był nim z pozoru niewinny orangutan.

- Bezimienny, pomóż! Co się ze mną dzieje? - Dymitr osunął się lekko na podłogę. Jakby odebrano mu władzę w ciele. W jednej chwili jego ciało stało się bezwładnym workiem kości, po prostu nie mógł się ruszać.

Bezimienny podbiegł do chłopaka.

- Dymitr! Dymitr! – zaniepokoił się. Objął dłońmi jego twarz, chwilę potem odciągnął go od zwierzęcia. Posadził na krześle.

- Dymitr spójrz na mnie. Dymitr. – potrząsnął nim – Słuchaj, zaraz opatrzę ci ranę, poczekaj chwilę. Trzymaj się.

Mężczyzna rzucił się do lodówki z ampułkami, wyjął niebieską, z szafki obok wyjął ziele, wrzucił do miseczki, rozmieszał. Postawił na palnik, podgrzał. Pod wpływem ciepła powstała żółta papka, którą wyłożył na gazę i wrócił do chemika. Rozdarł rękaw koszuli i przyłożył lek do rany. Po pół godzinie Dymitr obudził się, leżał na kozetce. Lekko oszołomiony rozglądał się wokół, gdyż nie pamiętał gdzie się znajduje. Zauważył Naukowca i powoli przypomniał sobie co się wydarzyło. Usiadł , bo nie czuł się na siłach by od razu wstać, kręciło mu się w głowie.

- Bezimienny, co mi ten sierściuch zrobił, że na same wejście do laboratorium pocałowałem podłogę?

Naukowiec wybuchnął śmiechem.

- Aj, Dymitrze. Musisz być ostrożniejszy. W moim laboratorium znajdziesz dużo różnych dziwnych rzeczy, czy niezbędnych eksperymentów do mojego celu. Dlatego proszę cię, uważaj na siebie. Nie chcę stracić tak znakomitego chemika już na początku jego pracy. Rozumiemy się?

Młody mężczyzna zarumienił się, gdy pracodawca go pochwalił, ale poczuł się głupio, gdyż faktycznie był za mało uważny.

- Tak, proszę pana.

- No chodź ze mną, jeśli czujesz się na siłach oprowadzę cię po moim imperium.

Poczuwszy się lepiej, podążył za swoim Guru. Przy jednej ze ścian stały klatki ze zwierzętami, ponieważ chemik był wielce ciekaw tych przypadków, podchodził zbyt blisko. Na szczęście Bezimienny miał dobry refleks i w każdym nieświadomym zbliżeniu do zwierząt, odciągał go.

- Dymitrze! – upominał ze ściągniętymi brwiami wyraźnie wzburzony.

- Przepraszam. – spuścił wzrok i posłusznie się odsuwał – Co ten orangutan mi zrobił? Czemu mnie zamroczyło? Ten ból…

- To jest mój pierwszy eksperyment, zwany „Próbką” , nie wiedziałem, że tak mi to się uda. Zależało mi na stworzeniu człowieka nieśmiertelnego i nieziemsko silnego, który służyłby wojsku.

- Pracował pan w wojsku? – zainteresował się.

- Właściwie w podobnym do tego laboratorium.

- To dlatego jest tu tyle nowych nieznanych mi przyrządów i sprzętów?

Naukowiec zaśmiał się.

- Częściowo. Raczej powiedziałbym, ściągnąłem kilka pomysłów od nich i zakupiłem takie same sprzęty. Podobnie jak ty byłem jajogłowym, czyli wybitnym dzieckiem, geniuszem w pieluchach. Tylko różnica jest taka, że w pracy byłem bardzo doceniany za pomoc jaką im udzielałem. Miałem pod sobą trzech podwładnych, Alexisa, Briana, i piękną kobietę, która w późniejszym czasie chciała zostać moją żoną. Miała na imię Sabina. Była kobietą o cudownie kręconych rudych włosach sięgających do ramion, piorunującą figurą. Naprawdę była pięknym okazem.

- Dlaczego ciągle mówi pan o niej w czasie przeszłym? – chwilkę zastanowił się – O, Boże, przepraszam nie skapowałem…

- Nie przerywaj mi. – skarcił go jak nieposłuszne dziecko – Tak. Była. Najpierw urodziło nam się dziecko. W tym dniu oświadczyłem się jej. Byliśmy szczęśliwi. – zamilkł – Pracowaliśmy nad tajnym projektem o nazwie „UKROP”, który jak wspomniałem wcześniej miał na celu stworzenie „nad człowieka”. Pewnego razu Sabina została dłużej w pracy, a ja pojechałem do domu wcześniej by zrobić zakupy na kolację. Niestety tego nieszczęsnego dnia została napadnięta, próbowała się bronić uciekała. Upadła, miała cztery cięte rany brzucha. Bandyta ją zabił. Pracowałem tam nadal, dzięki czemu mogłem przeprowadzić własne śledztwo. Dowiedziałem się, że organizacją, która zleciła napad było właśnie wojsko. Generałowie, którzy mnie wykorzystali. – wrzasnął z wściekłością – Nie mogłem im się przeciwstawić ponieważ wtedy, taki szary człowiek jak ja nic by nie wywalczył, poprzysiągłem zemścić się i dokonam tego z twoją pomocą. Byłem u kresu wytrzymałości, postanowiłem odejść z stamtąd i kontynuować rozpoczęty projekt.

- Tak? A na kim pan eksperymentuje, bo przecież nie na sobie?

Oczywiście, że nie na sobie. Skąd ci to przyszło do głowy. Od tego mam zwierzęta. Jedno już poznałeś. – spojrzał na rudego włochacza i zaśmiał

się barytonem. Dymitr spuścił głowę i zaczerwienił się po same cebulki włosów.

- No dość tych towarzyskich rozmów. Trzeba wziąć się za pracę, mam przygotowaną umowę, którą zaraz podpiszesz.

- Co to za umowa?

- Coś ty taki niecierpliwy? Moment, siadaj. – nakazał Bezimienny. – Umowa dotyczy twoich obowiązków w pracy, zawarte są w niej także podpunkty dotyczące twoich obowiązków wobec mojej osoby. Czyli na przykład: wszystko co będzie się działo w moim laboratorium musi zostać objęte tajemnicą. Wszystko co zobaczysz, usłyszysz lub przez „przypadek” odkryjesz zostaje w tym pomieszczeniu. Resztę przeczytasz.

- W porządku. – rzekł młody chemik – Szefie mam małe pytanko.

- Słucham, - podał umowę i długopis.

- W lewym skrzydle laboratorium zauważyłem drzwi zabezpieczone łańcuchem i kłódką. Co tam jest?

Zanim się spostrzegł Bezimienny przycisnął go do ściany dusząc i sycząc ze wściekłości.

- Bezimienny co robisz? – wydyszał.

W jego oczach zobaczył pustkę i wściekłość. Przeraził się nie na żarty, zaczął wierzgać nogami , odpychać napastnika.

- Nigdy! Powtarzam, nigdy nie interesuj się tamtym skrzydłem. Nie pytaj o nie, rozumiesz? – kiwnął głową – Dobrze. – puścił chemika, który odkaszliwał i łapał powietrze. – A teraz podpisz tą zasraną umowę. – rzekł spokojniej.




























ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


New York 2010 Dziś.


Szła leśną ścieżką, zrywała kwiaty. Nie wiedząc czemu była małą dziewczynką. Stanęła zadzierając głowę do góry, poczuła drobne krople deszczu spadające najpierw na czoło, potem na całą twarz. Uśmiechnęła się, gdyż przechylając głowę w prawo spostrzegła kolorową tęczę. Wszystko działo się jak w filmie, w którym klatka po klatce tworzyła się nowa sceneria w nadzwyczaj wolnym tempie. Nagle usłyszała jak ktoś ją woła, obróciła się i zobaczyła chłopca, który tak jak ona uśmiechał się. Chwile później zawahała się, chłopiec przestał się uśmiechać. Wskazywał wyciągnięta ręką przed siebie na coś lub na kogoś stojącego za nią. Ponownie obróciła się. Tym razem w przeciwną stronę niż poprzednio. Faktycznie stało coś przed nią, zaczęła bardziej się przyglądać temu czemuś. Była to plama ciemna jak chmura gradowa, która przeistaczała się w człowieka. Mężczyzna w ręku trzymał brzytwę. – pewnie będzie golił zarost na twarzy. – pomyślała. Tyle, że mężczyzna nie miał twarzy, była zamazana. Ponownie usłyszała jak chłopiec

coś do niej woła, nie rozumiała co on mówi, lecz rozpoznała gest dłoni. Chłopiec nakazywał jej by uciekała. Ruszyła pędem w jego stronę. Prześladowca także ruszył za nimi. Chłopiec ujął dłoń dziewczynki. Ogarnęła ich ciemność. Dziewczynka szukała po omacku wyjścia, potknęła się o coś, wstała i znowu upadła. Ktoś zapalił świece, siedziała i rozglądała się. Wstała, dłonie lepiły się od mazi, która była wszędzie na ziemi. Przyjrzała się dłoniom, to nie był jakiś tam śluz. To była krew. Na ziemi wokół niej leżały ciała dziewczynek, które widziała już kiedyś… Coś przykuło jej uwagę, leżało przykryte obok zwłok. Podeszła bliżej, nachyliła się i odkryła to co ją zaciekawiło. Pod kocem leżał chłopiec który uratował ją przed mężczyzną z brzytwą. Zaczęła krzyczeć.

- Tycjan! Nie! Nie!

W ustach czuła suchość i gorycz. Usiadła cała spocona, wytarła dłonią policzek. – płakała. Poczuła, że trzęsie się. Odrzuciła kołdrę na bok, wstała z łóżka, poszła do łazienki. Weszła do kabiny prysznicowej, odkręciła kurek z wodą i rozmyślała o minionym koszmarze. Oparła obie dłonie o ścienne kafelki i opuściła głowę. Strumień wody rozpryskiwał się na karku, z kolei spływał wzdłuż tułowia kobiety.

Te okropne koszmary znowu powróciły, przez kilka ostatnich nocy śniła podobne, lecz wcześniej nie śnił jej się Tycjan. Minęło piętnaście lat od upiornej wycieczki klasowej. Nie rozumiała czemu te wspomnienia wracają we śnie. Wycisnęła z butelki trochę szamponu na dłoń, po czym wtarła w mokre włosy. Po kąpieli owinęła się w kremowy szlafrok z froty, podeszła do toaletki w pokoju, usiadła przed lustrem i zaczęła rozczesywać splątane włosy. Następnie podeszła do szafy, wyciągnęła sweter z wykładanym na zewnątrz kołnierzem oraz dżinsy. Ubrała się, stanęła przy oknie, rozsunęła story. Uśmiechnęła się po raz pierwszy tego ranka, słońce przyjemnie okryło swym ciepłem jej twarz.

Spojrzała na panoramę New Yorku. Mieszkała w centrum wielkiego miasta w ciasnym, ale własnym apartamencie na piętnastym piętrze.

Wybiła szósta pięćdziesiąt cztery. Kornelio czas ruszyć do pracy. Jadąc ulicą East River rozmyślała o tym, że jest jedną z niewielu osób, które z uśmiechem na twarzy rozpoczynają nowy dzień pracy. Gdy dotarła na miejsce z dumą spojrzała na wieżowiec, raczej na logo jej własnego wydawnictwa „New York – The Best News”. Kilka lat temu jej ojciec przepisał na nią firmę, która nie źle prosperowała jak na dzisiejszą skale konkurencyjności. Młodzi, ambitni ludzie pragną osiągnąć swoje wymarzone posady, założyć działalność, lecz start w nowe życie jest niezwykle trudny. Tak więc dobrze wiedziała, że jej się poszczęściło. Była młodą, rozsądną i aktywną kobietą. Zamierzała nie tyle cieszyć się zaznanym szczęściem, co należycie wykorzystać. Jej ojciec miał już swoje lata i dlatego powierzył swój interes w jej ręce, a kochała ojca tak szczerym uczuciem, że nie ma mowy o zawodzie.

  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Przeczytałem pierwszy rozdział. Może jest to ciekawa fabuła, ale mnie jakoś nie wciągnęła, więc zrezygnowałem z dalszej lektury. Dlatego też mój komentarz odnosi się wyłącznie do pierwszego rozdziału. Poziom literacki oceniam jako bardzo dobry. Jeżeli chodzi o poprawność językową, też mam zastrzeżenia, które głównie dotyczą składni i interpunkcji. Już w pierwszym zdaniu aż trzykrotnie występuje przyimek "w". W pierwszym i drugim zdaniu występuje rzeczownik "miasteczko". W trzech kolejnych zdaniach występuje czasownik "był". W zwrocie "polsko - irlandzkie" użyto myślnika, a powinien być łącznik. Brakuje kilku przecinków, a kilka jest zbędnych.
avatar
Czuję szczególną sympatię do Psotek. Tak w latach siedemdziesiątych wabiła się suczka u mojej Mamy. Tak też wiosną 1984 roku nazwałem moją wspaniałą szaroburą kotkę, która spędziła szczęśliwie w moim mieszkaniu ponad 16 lat. Moja cudowna Zuzia też miała być Psotką, ale nie miałem wpływu na jej imię.
© 2010-2016 by Creative Media