Go to commentsDemoniczna Sekta. cz.2
Text 2 of 5 from volume: Powiastka Nr 8
Author
Genrefantasy / SF
Formarticle / essay
Date added2019-09-09
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views904

ROZDZIAŁ JEDENASTY


Młody mężczyzna stał na cmentarzu ze łzami w oczach nad grobem Klary Sting. Położył bukiet stokrotek w kolejną rocznicę śmierci.

- Mamo, – rzekł do siebie – minęło piętnaście lat, odkąd ostatni raz się widzieliśmy. Miał to być najwspanialszy Dzień Dziecka w moim życiu. Jednak stał się najgorszym dniem, koszmarem który przeżywam co roku. Może gdybym został wtedy w domu, ojciec nigdy by cię nie skrzywdził, ochroniłbym cię. Na pewno bym cię obronił. – oskarżał siebie z wielkim żalem - Wiem, że obiecałem tobie, że go odnajdę i oddam w ręce sprawiedliwości, ale niestety nie odnalazłem tej łajzy - dodał z nieukrywanym gniewem – Domyślam się, że wyjechał stąd. – obejrzał się, gdy usłyszał zbliżające się głosy. Parę grobów za nim przechodziła kobieta z dzieckiem. Słyszały jak rozmawiał ze sobą więc przystały na chwilę.

- Przepraszam pana, nie chciałyśmy podsłuchiwać. To żona? Dawno zmarła? My także rozmawiamy z Gracjanem, to mój mąż i ojciec Theresy. Zmarł dwa lata temu. Przychodzimy tu, by córka pamiętała o swoim ojcu.

- Rozumiem. Właściwie tu leży moja matka, byłem dzieciakiem. Bardzo ją kochałem, także staram się ją odwiedzać. – zaśmiał się niewesoło – „Odwiedzić” - powtórzył – Troszkę to śmiesznie brzmi, bo jak tu odwiedzać zmarłego, ale cóż. – zawstydził się.

- Oj, proszę się nie krępować, dobrze pan to określił. Po prostu ważne by pamiętać o zmarłych. Najważniejsze są wspomnienia.

- Ja tak rozmawiałem sam ze sobą? – zawiesił głos – Pewnie komicznie to wyglądało.

- Nie, nie. – szybko zaprzeczyła kobieta – Właściwie rozumiem pana. Dość często sama tu przyjeżdżam, to można powiedzieć że „rozmawiamy” ze sobą. Wtedy czuję się bliżej niego, strasznie mi go brak.

- Przepraszam nie chciałem pani zasmucić. Przykro mi.

- W porządku. Dziękuję. Mnie także jest przykro. Stracić matkę w młodym wieku to dla dziecka tragedia.

- Tak. – bąknął, odwrócił się twarzą do grobu matki, nachylił się, zapalił znicz. Odmówił modlitwę i ruszył ku wyjścia z cmentarza.

Zauważył, że ktoś ubrany na czarno kręci się koło jego auta. Zaniepokoił się, przyspieszył kroku.

- Hej! Czego chcesz od mojego auta?!

Przeciwnik nie odpowiedział, tylko spojrzał na Tycjana i zaczął uciekać w przeciwną stronę. Ruszył za potencjalnym złodziejem, lecz niestety miał lepszą kondycję. Był rozgoryczony, że nie ujął przestępcy zawrócił do auta. Obejrzał je, chciał się upewnić, czy nie zostało uszkodzone. Po paru chwilach odetchnął z ulgą, wszystko było w porządku. Zadowolony, że zaprzepaścił plany złoczyńcy wsiadł do auta.

Zapiął pas, już miał włożyć kluczyki do stacyjki, gdy zauważył kartkę włożoną za kierownicę. – Jak ten oprych zdołał wejść do auta i zostawić kartkę? – dopytywał się w myślach.

Wziął kartkę, po bacznym obejrzeniu spostrzegł, że to nie jest zwykła kartka tylko fotografia, na której widniała dziewczynka z wypalonymi oczyma, a obok niej stał on i dawna koleżanka Malwina. Przyjrzał się zdjęciu, próbował przypomnieć sobie kto stoi w środku.

- Przecież to jest Kornelia Ample. Mój ty Boże. Co to ma znaczyć?

Zszokowany odpalił auto i bez głębszego namysłu ruszył spod bramy cmentarza z piskiem opon. Z lewej kieszeni spodni wyjął telefon komórkowy, wybił numer, sygnał oznajmił, ze jest połączenie. Poczekał chwilkę, gdy usłyszał w słuchawce znajomy, starszy już głos kobiety odezwał się.

- Halo, słucham. Halo?!

- Przepraszam. Dzień dobry, nazywam się Sting Tycjan. Pani Barbara Petersom?

- Tak. Tycjanie, to naprawdę ty? Jakże dawno cię nie widziałam. – zagadnęła radośnie.

- Zgadza się, to ja w rzeczy samej. Pani Barbaro mam do pani ważne pytanie.

- Słucham cię chłopcze, pytaj śmiało.

- Otóż. Czy Malwina nadal mieszka razem z panią?

- Oj przykro mi chłopcze, ale niestety mieszka obecnie w New Yorku. A czy coś się stało?

- Nie, nie. Wszystko w porządku. Tylko przyszło mi na myśl, by spotkać się z dawną przyjaciółką. A czy mogła by pani podać mi numer telefonu do córki?

- Tak, synku. Poczekaj chwileczkę już ci podaję. Mam go zapisanego w notesie, zawsze trzymam go przy telefonie na stoliku. Momencik, jest. - Masz czym zanotować? Dyktuje.

Tak, tak. – skłamał, nie było czasu szukać czegoś do pisania w czasie prowadzenia auta. Na szczęście miał dobrą pamięć ze słuchu, także z tym nie było problemu, zapamiętał numer. Właśnie minął ostry zakręt, skierował auto do New Yorku.


***


Była wciąż nie pewna, bała się każdego ruchu, szelestu. Nie wiedziała co ze sobą zrobić. Szła do domu, do męża. Zastanawiała się co mu powie, gdzie była. Dlaczego tak późno wróciła. Obawiała się reakcji na to co ON jej zrobił. Kazał by nic nikomu nie mówiła, by siedziała cicho, bo jej mąż zginie jeśli piśnie słówko. Zastraszona stanęła na wycieraczce przed swoim domem. Pamiętała że jak był w niej jego prącie podczas zetknięcia, jego poruszania rozgrzewało jej wnętrze wręcz paliło. Wybrał ją, była jego ulubienicą. Choć widziała te INNE, co z nimi robił, lecz ON wybrał ją. Coraz częściej będzie mu służyła, coraz częściej poddawała. Celeste czuła się zdradzona, zdradzona tym, że nie potrafi się JEMU przeciwstawić. Czuła że ma nad nią ogromną władzę. Nie mogła choć kochała męża, jednak musiała być z NIM, być JEGO niewolnicą. Tak ją określił: JESTEŚ MOJĄ NIEWOLNICĄ! Wciąż słyszała to zdanie w głowie. Miała mieszane uczucia, wielokrotnie chciała odejść lecz jej nie pozwalał. Z drugiej strony nie potrafiła zdefiniować co ją do NIEGO ciągnie. Wystarczyło jedno słowo usłyszane w słuchawce telefonu, a musiała rzucić wszystko i jechać w coraz to nowe miejsca. Obiecał że następnym razem zrobi jej niespodziankę. Zabierze ją na weekend do pięknego miejsca, gdzie pokaże jej niebo… Obiecał że to będzie w ten piątek. Dziś jest środa więc jeszcze dwa dni i będą razem.

Celeste weszła do domu, jak zwykle mąż Thomas przywitał ją serdecznie. Była w „Czyśćcu”.

































ROZDZIAŁ DWUNASTY


Przystojny, barczysty blondyn stanął na podium, aby wygłosić mowę. Objął wzrokiem swoją aulę, po czym rzekł donośnym głosem.

- To już pięć miesięcy wolności. Pięć miesięcy władzy nad ludzkim umysłem. Od prawie pół roku jesteśmy klanem, nową kochającą się rodziną. Jesteśmy jednością, która musi się wspierać.

Spojrzał na braci i siostry którzy cicho szeptali między sobą ustawiając się wokół owalnego kamiennego stołu.

- Dziś jest piąta rocznica założenia naszego klanu. Dlatego jak co miesiąc odbędzie się przyjęcie nowych członków do naszej rodziny poprzez chrzest.

Baltazar zwrócił się do Tymoteusza.

- Przyprowadź tych dwojga. – rzekł donośnym, władczym tonem, wskazał na parę, która stała potulnie w ciemnym kącie sali.

Młodzieniec skinął głową po czym podszedł do nich, położył prawą dłoń kobiety na swoim prawym ramieniu zaś mężczyzny na lewym. Oboje mieli przepaski zawiązane na oczach więc musieli zdać się na prowadzącego. Do rozpoczęcia ceremonii musieli mieć zasłonięte oczy, ponieważ miejsce do którego dotarli było

dla klanu tajemniczą świętością. Para ruszyła wolnym krokiem w stronę Władcy.

Baltazar był odziany w czarną szatę i pelerynę z kapturem okrywający jego głowę. Z tyłu na pelerynie Władcy widniał profil białego tygrysa z wyciągniętą łapą, która była zlana krwią. Twarz miał zasłoniętą srebrną maską, która odsłaniała jedynie oczy i usta. W prawym rogu podium palił się marmurowy znicz w kształcie ogromnej misy. Baltazar podszedł do niego, ujął w dłoń metalowy drąg z metalową okrągłą końcówką na której widniał tygrys identyczny jak na pelerynie. Zatopił końcówkę pręta w ogniu znicza, odczekał chwilę. Następnie skierował się do pary oczekujących na odznaczenie.

- Nadaje wam imiona Skarabeusz i Afrodyta. Od tej chwili jesteście moim bratem i siostra. Pamiętajcie, że nie tolerujemy zdrady. Za nieposłuszeństwo grozi najwyższa kara.

Para poruszyła się niespokojnie.

- Powtarzajcie za mną. „ Ten kto zrozumie nas. Ta co odda się raz. Zazna niezwykłej rozkoszy ze służenia nam. Służymy Panu z naszego klanu. Miłość i zdrada to nasza odwaga. Wszystkich niewiernych ogarnie strach, ich życie zastąpi wielki krach”.

Zrobili to co im kazał.

- Wyciągnijcie dłonie od wewnętrznej strony lewej ręki.

Jeden z podwładnych Baltazara przytrzymał wyciągniętą rękę mężczyzny.

- To co teraz zrobię będzie dosłownie przypieczętowaniem naszej przyszłej wstrzemięźliwości i próbą cierpliwości. Będzie wam przypominać ilekroć na to zerkniecie.

Po uroczystym wstępie Władca przycisnął gorący metal do skóry. Mężczyzna jęknął cicho, ale by nie krzyczeć zacisnął z palącego bólu zęby.

Wytrzymał próbę sił. Oznaczenie tygrysa widniało teraz między nadgarstkiem, a łokciem mniej więcej na środku. Mentor ściągnął jednym ruchem przepaskę z oczu. Skarabeusz przyglądał się otoczeniu nieco stłumiony bólem. Spojrzał na rękę, na znak jego nowej rodziny. Baltazar podszedł do kobiety, uczynił to samo co z jego nowym bratem. Kobieta również mężnie zniosła ból. Po chwili skierowali swój wzrok na stworzyciela. Rozglądali się nieśmiało po sali i zgromadzonych.

- Waszym zadaniem jest… - wyszeptał dalszą formułkę do każdego na ucho.

Po chwili Baltazar wyprostował się, spojrzał na nowych członków rodziny, a oni posłali złowieszczy uśmiech.



































ROZDZIAŁ TRZYNASTY


Niegdyś pulchna, mała dziewczynka, dziś zgrabna kobieta. Malwina Petersom trzymając swoje zdjęcie z przed lat patrzyła w odbicie lustra w różowej ramie, które podarowała jej babcia na osiemnaste urodziny.

Dość nietypowy prezent jak dla dziewczyny wstępującej w wiek dorosły. Po latach, gdy przerodziła się w piękną kobietę, bardzo go sobie ceniła.

Ubrana w żakiet, biała bluzkę, spódnicę do kolan i buty na obcasie wybierała się do pracy. Zwinnie zaplotła zgrabny kok, założyła niebieską bransoletę na nadgarstek pasującą do kostiumu.

Na przedmieściach New York przed laty odziedziczyła po ciotce Valery pensjonat wraz z restauracją. Ciotka w testamencie przekazała jej większość udziałów. W ostatnich czterech latach wuj Albert nie czuł się najlepiej, przeżył lekki zawał i bał się o swoje zdrowie. Przechodząc na wcześniejszą emeryturę przekazał dziewczynie swoje udziały, czuł że sam nie podoła prowadzeniu pensjonatu. „LUCKY DAY” jest to pensjonat na dużą skalę. Pod przewodnictwem Malwiny dobrze prosperuje od lat.

Dziś zadowolona ze swoich dokonań jak co dzień wyszła rano z domu, by dopilnować spraw związanych z pensjonatem.

Nieco zdziwiona natknęła się na pudełko znajdujące się u jej stóp na wycieraczce. Zastanawiało ja kto mógł je zostawić i co jest w środku. Niewiele myśląc wepchnęła tajemniczą paczkę pod pachę, wsiadła do auta i położyła ją na siedzeniu pasażera.

Po piętnastu minutach przedzierania się przez korki uliczne zaparkowała auto na swoim miejscu parkingowym. Odpięła pas bezpieczeństwa, zarzuciła torebkę na ramię, chwyciła pudełko i wyszła z auta.

Obcasy rytmicznie stukały o biało – niebieską kostkę brukową. Energicznie weszła do pensjonatu, gdzie królowała zieleń. Przemierzając hol, przywitała ją recepcjonistka Ashly.

- Dzień dobry pani Petersom. – posłała jej serdeczny uśmiech.

- Witaj Ashly. Dużo mamy gości? Ktoś nowy się zameldował?

- Na restauracji jest około ośmiu osób, a jeśli chodzi o pokoje, to zameldowało się cztery osoby. Państwo Graham z dwójka dzieci.

- Dziękuje. Ach słuchaj. Powiedz dla Benowi, żeby przyniósł mi kawę. – wskazała na nią palcem i puściła do niej oczko. – Wiesz gdzie.

- Tak proszę pani.

Tuż za recepcją mieściło się jej biuro. Za każdym razem, gdy stawała przed drzwiami napawała się napisem na nich.






DYREKTOR PENSJONATU

Malwina Petersom”


Witając się z Ashley zauważyła tatuaż - chyba nowy, ponieważ wiedziała tylko o motylu na ramieniu. Ten zaś widać był przez nią niechcący odkryty. Dziewczyna wyraźnie speszyła się i szybko go zakryła zaciągając rękaw niebieskiej koszuli. Nie była pewna tego co przedstawiał, ale wyglądało to na wizerunek tygrysa, a może kota? Nie zdążyła się dokładniej przyjrzeć.

Porzuciła te myśl, usiadła na fotelu i przysunęła do biurka. Włączyła komputer, który mozolnie się odpalał. Jej wzrok spoczął na pudełku znalezionym przed domem. Nieśmiało sięgnęła po nie. Wzięła nóż do papieru i z niewielkim trudem otworzyła je. Pierwsze co ukazało się jej oczom to zdjęcia, które przedstawiały osobę dobrze jej znaną. Kobieta z fotografii była ujęta w różnych miejscach. Na jednej szła gdzieś w płaszczu z parasolem w ręku. Na drugiej pieliła rabatki z kwiatami.

Malwina była w szoku, nie rozumiała co znaczą zdjęcia jej siostry Celeste. Kolejne zdjęcie pokazywało ją do pasa roznegliżowaną.

Kompletnie zniesmaczona rzuciła z rozmachem fotografie na biurko, gdzie rozsypały się w różnych kierunkach. Wstała, odsunęła fotel, delikatnie odchyliła zielony papier, który wyraźnie coś zakrywał. Na spodzie widniało przezroczyste plastikowe pudełko, a w nim leżały odcięte na podłożu krwi kobiece piersi. Widząc to krzyknęła przeraźliwie, odsunęła się od biurka chwyciła kosz na śmieci i zwymiotowała.

Do pomieszczenia wbiegł zatroskany w pełnej gotowości by bronić szefową Ben.

- Co się tu dzieje? – podbiegł do kobiety, spojrzał na biurko i zrozumiał dlaczego krzyknęła.

Natychmiast wyprowadził ją stamtąd do holu, gdzie usadowił w miękkim fotelu. Następnie zadzwonił na Komisariat Policji.
















ROZDZIAŁ CZTERNASTY


Ocean Atlantycki.

Więzienie Thor.


Kobieta, która właśnie przebyła dwugodzinny rejs z Dublina na tajemniczą wyspę od dawna marzyła, by pracować w takim miejscu. Zawsze pociągały ja trudne sprawy, trudni ludzie, ponieważ umiała sobie z nimi radzić.

Berta jest niezależną, stanowczą, władczą osobą, dlatego jako pierwsza kobieta zgodziła się na tą propozycję pracy. Od dziś zaczynała pracę na stanowisku strażniczki, opiekuna więźniów.

Thor. – Więzienie o Zaostrzonym Rygorze. Przebywają tu wyłącznie mężczyźni, którzy popełnili morderstwa ze szczególnym okrucieństwem, także gwałciciele, pedofile. Najgorsza mieszanka jaką można sobie wyobrazić.

Wyspa na której znajdowało się tegoż rodzaju więzienie nie istniało na mapie Irlandii. Aby się dostać na nią trzeba mieć szczegółowe współrzędne, które były chronione przez władzę. Dlatego więzienie było na tyle skuteczne, że jeszcze żaden przestępca nie zdołał zbiec. Wyspę okalały niebezpiecznie ostre skały.

Mur, był zabezpieczony kolczastymi drutami pod wysokim napięciem. Okna zabezpieczone kratami. Brama mechanicznie otwierana na boki.

Berta nacisnęła przycisk, popatrzyła w kamerę. Huk otwieranych wrót lekko ja wystraszył, lecz po chwili wyprostowała się i żwawym krokiem przekroczyła próg więzienia. Czuła lekki dreszczyk emocji.

Powitała ja dwuosobowa delegacja. Obaj panowie zasalutowali.

- Witamy na pokładzie panno Red.

- Dziękuję. Również witam. To gdzie się teraz mam zgłosić?

Przemierzali ogromny plac w kierunku budynku obok cel.

- Zaprowadzimy panią do naszego przełożonego, ponieważ on pierwszy chciał by panią wprowadzić w obowiązki i reguły jakie tu panują. – rzekł niższy mężczyzna.

Drugi, wyższy milcząc przytakiwał. Był młodszy więc pewnie dlatego towarzyszył jako asysta.

Resztę drogi do budynku administracyjnego przebyli w milczeniu. Kątem oka widziała jak rzucali na nią ukradkowe spojrzenia.

Z początku bawiło ja to, lecz po paru minutach zaczęło drażnić.

Berta była odziana w bluzkę z krótkim rękawem w kolorze khaki marszczonej na biuście, żakiet i spódnicę za kolana. Jej szpilki dźwięcznie stukały, gdy przemierzała długi korytarz. Raptem mężczyźni zatrzymali się przy gabinecie Majora Richarda Apryl. Poprawiła żakiet, zapięła guziki. Zapukała do „bramy przyszłości”.

Usłyszała ostry ton.

Wejść!

Zastała jego obłożonego papierami, skupionego na ich czytaniu. Minęły dwie minuty. Dreptała w miejscu z nogi na nogę niecierpliwiąc się tym, że mężczyzna milczy i zupełnie nie zwraca na nią uwagi.

Po dokładnej analizie osoby siedzącej prosto przy biurku stwierdziła, że jest nieziemsko przystojny. Kruczoczarne włosy przystrzyżone na „irokeza”. Mundur leżał na nim znakomicie, szerokie ramiona.

Mmmmm. Chciałabym się w nich schować.

Zachichotała w duchu.

Mężczyzna odłożył papiery, nieco zaskoczony, wyglądał jakby przypomniał sobie o jej istnieniu. Zazwyczaj pracując nad papierami, zupełnie wyłączał się z otoczenia.

- Przepraszam panią najmocniej. Moje zachowanie nie ma wytłumaczenia. Proszę usiąść. Napije się może pani kawy?

Przecząco pokręciła głową.

- W takim razie przejdźmy do sedna sprawy.




ROZDZIAŁ PIĘTNASTY


Pojawił się znikąd. Dzięki umiejętności przemieszczania się, mógł być wszędzie. W odstępach paru sekund potrafił odwiedzić kilka miejsc.

Jedyne co go zdradzało to cień, który ukazywał jego mroczną postać. Dlatego działał w ciemnych zaułkach.

Demoniczna postać jaką przybierał gdy tylko zapadał zmrok budziła w nim instynkt, głód jakiemu mało kto może się oprzeć.

Ludzie? – prychnął w myślach. – To prymitywna rasa istniejąca na tej Ziemi. Jedyne istoty którymi pragnął władać to kobiety.

Kobiety rzecz nabyta. – stwierdziła czarna dusza.

Jego uśmiech spowity srebrnym blaskiem Księżyca w witrynie sklepowej ukazywał potworną na w pół zakrytą szczękę. Uzębienie, które napawało trwogą tych co napotkał na swej drodze. Kły białe jak owcza wełna, w którą zapewne by się wgryzł, gdyby był Np. wilkiem.

Ale nie jestem. – zaniósł się przeraźliwym śmiechem.

Zazwyczaj wybierał blondynki, ale jeśli trafiła się inna to też taką nie wzgardził.

Pragnął je demoralizować, napędzać w nich strach, sprawiać ogromną przyjemność, a jednocześnie ból. Szukał tej jedynej jak wszyscy. Takiej, która pomoże mu stworzyć rodzinę. Dom. Imperium, którym będzie władał przez długie lata dzięki potomstwu. Nie wiedział ile ma czasu, gdyż został stworzony przez swojego Mistrza, Ojca. Nie ma go wśród żywych. Zapewne zasłużył sobie na to.

Będąc dzieckiem nie rozumiał tego co z nim robił.

Dziś? Jest jemu głęboko wdzięczny. Stał się wolny.

Z rozmyślań wyrwał go słodki głos blond włosej Tracy. Od jakiegoś czasu przygotowywał się na to spotkanie. Wiedział gdzie mieszka, co je na śniadanie, jakich ma znajomych. Pracowała na drugiej zmianie w Pubie Crash. – Wypadek. - Jaka wspaniała nazwa, pasująca do jego wybranki.

Auto zaparkowane miała tuż za rogiem mizernej knajpki, w ciemnym zaułku…


***


Choć była to bezwietrzna, gorąca noc. Tracy poczuła silniejszy powiew wiatru, który przyprawił ja o gęsią skórkę. Spojrzała na pobliskie drzewa. Liście lekko się poruszały, lecz te w dali zdawały się nieruchome. Przyspieszyła kroku.

Auto jest tuż za rogiem. – powtarzała zlękniona.

Pełno tu wariatów.

Muszę rzucić tą robotę.

Do jej uszu dobiegł jakby szelest poruszającej się osoby.

Jeszcze tylko parę kroczków. – pocieszała się.

Dotarła do samochodu, drżącymi palcami wyjęła kluczyki z torebki. Czuła, że ktoś ją obserwuje. Napawa się jej strachem.

- Kto tam jest? Czego chcesz? Pieniędzy? Bierz wszystko, daj mi odjechać.

Odpowiedziała jej cisza. Myśląc, że ponosi ją wyobraźnia, wsadziła kluczyk do drzwi, przekręciła.

W odbiciu szyby zobaczyła skrzydlate monstrum z czerwonymi ślepiami. Chciała krzyknąć, lecz nie potrafiła wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Monstrum zahipnotyzowało ją. Kazał się jej odwrócić. – zrobiła to. Początkowy strach przeradzał się w pociąg seksualny do niego. Po chwili zaczęła się uśmiechać. W swej wyobraźni miała przed oczyma pięknego anioła, mężczyznę. Poczuła się jak nastolatka, zawstydziła się. Pragnęła go dotykać, pieścić. Świat stanął w miejscu.

Monstrum przytuliło kobietę do siebie, oplótł ją kościstymi ramionami i rozpłynęli się w powietrzu.

































ROZDZIAŁ SZESNASTY


Dzwonek telefonu komórkowego o drugiej nad ranem nie wróżył dobrych wieści. Do emerytury dzielił go malutki krok - jeden durny miesiąc. Nie chciał brać na barki żadnej nowej sprawy, aż tu telefon w środku nocy. Praca szeryfa wychodziła mu bokiem. Potrzebował spokoju.

Po krótkiej chwili wahania odebrał połączenie.

- Halo. Mówi szeryf Robert Moore. Słucham?

- Witam. Tu Walsh. Przepraszam, budzę pana w środku nocy, ale mamy denatkę.

Moore westchnął ciężko.

- Rozumiem, że nie obejdzie się bez mojej osoby?

- Obawiam się, że nie. Inaczej nie zawracałbym panu głowy.

- W porządku. Która to z kolei?

- Trzecia, łączą je te same obrażenia.

- Gdzie się jesteście?

- Zna pan miejsce nie opodal mostu wyspy Achill?

- Kojarzę. Zadzwoń za piętnaście minut, dalej mnie poinstruujesz.

Rozłączyli się.




Wyspa Achill.


Cieszyło go to, że sępy z aparatami i mikrofonami nie zwęszyli jeszcze tematu. Spokój będzie im potrzebny, by skupić się na sprawie kolejnego morderstwa.

Robert Moore podszedł do Wolsha, klepnął go w ramię. Wystraszony policjant nerwowo odwrócił się.

- Ach! To pan?

- A któż by inny?

Odparł spokojnie Moore.

- Zaprowadź mnie do denatki.

Kobieta miała tę samą pozę co dwie poprzednie. Układ ciała denatki był dość dziwny, jakby przeżyła najprzyjemniejszy seks na ziemi. Oczy otwarte, usta ułożone w uśmiechu, podkreślone czerwono-krwistą szminką. Dłonie zakrywały piersi, które uprzednio zostały wycięte. Morderca musiał zabrać je ze sobą jako trofeum. Do tej pory nie znalazł odpowiedzi. Nogi rozpostarte, zgięte w kolanach, stopy stały na ziemi. Z pochwy wydzielał się specyficzny odór i zielona maź, która wypływała i wyraźnie wyżerała wnętrze.

Moore miał już serdecznie dosyć tego zwyrodnialca. Nie rozumiał jednej kwestii.

Jak on umieszczał kwas w pochwie?

Te kobiety naprawdę musiały cierpieć.

Ale dlaczego miały uśmiech na twarzy?

Czy to przeciwieństwo ich bólu?

A może morderca chciał pokazać, że jest górą i po prostu śmieje się z nich.

Przez głowę przewijały się różne pomysły. Mysli krążyły, chciały dociec prawdy. Niestety z braku dowodu stali w miejscu.

Cwaniaczek jest dobrze przygotowany.

Elegancko zaciera ślady.

Jedyne co znalazł, to odcisk jednej stopy. Ale nie stopy człowieka. Odlew, który został już wcześniej zrobiony był wielkości dwóch stóp rosłego faceta, a palce zagięte niby szpony i było ich cztery. To nie było normalne.

Może naśladowca w ten sposób chce nas zmylić.

Albo mają do czynienia z istotą, której nie ma w żadnym atlasie zwierząt.

Wolsh podszedł do szeryfa. Widząc w oczach zapytanie, szybko rzekł:

- Denatka to Tracy Seth. Pracowała jako kelnerka w Pubie Crash. Ludzie z okolicy mają o niej dobre zdanie. Miła, pracowita, uczynna dziewczyna. Nie karana. Samotna.

Niegdyś uczęszczała do miejscowego gimnazjum więc była tutejsza. Nigdy nie przekroczyła granic Irlandii.

- I nie przekroczy.

- Rzekł cicho Moore.

Milczenie przerwał dzwonek komórki szeryfa. Moore z niechęcią odebrał połączenie.

- Słucham?

Przez dłuższą chwilę Walsh przypatrywał się szeryfowi jak gestykuluje dłońmi i odpowiada: „tak” lub „nie”.

Po paru minutach ponownie schował telefon do tylniej kieszeni.

- Walsh. Jedziemy do New Yorku.

- Że co? Gdzie? Co się stało?

- Nie ekscytuj się tak.

Rzekł nie wzruszony.

- Odnalazły się piersi naszej zmarłej. Tylko teraz musimy porównać do której należą.

Walsh bez słowa usiadł za kierownicą dżipa i wraz z szeryfem ruszyli do miasta wielkich możliwości.






ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY


Pora lunchu zbliżała się wielkim krokiem. Choć pracowała nad ważnym artykułem dla The Best News. Czuła, że musi odpocząć, nabrać sił. Dzięki wtyczce w policji miała dostęp do najnowszych informacji. Tytuł artykułu od paru dni huczał w jej głowie. Tysiące myśli robiły wielką dziurę, pustkę jakiej od dawna nie miała. Poprzez te powracające sny stawała się coraz mniej skupiona na swej pracy. Terminy gnały jak szalone, a ona tkwiła w martwym punkcie.

Carl przystojny policjant z którym znała się praktycznie od dzieciństwa, rok temu wyznał, że kocha ją do szaleństwa. Przez pewien czas utrzymywała dystans, gdyż nic do nie go nie czuła. Pewnego dnia nadszedł moment poważnej rozmowy. Dzięki wyrozumiałości Carla nadal są przyjaciółmi.

Praca w redakcji dawała Kornelii ogromną radość. Tematy pełne akcji, śledzenia, wypatrywania nieścisłości, od najmłodszych lat inspirowały i dlatego brnęła do celu swej kariery.

Edward Ample bardzo kochał swoją córkę. Nadal jest oczkiem w jego głowie. Kariera, którą budowała nie zawsze była prosta. Choć ojciec był właścicielem redakcji, to traktował ją z góry jak pozostałych pracowników, nie ułatwiał, nie podpowiadał. Był stanowczy i twardy. Zawsze powtarzał by się nie poddawać i brnąć z całej siły do celu. Jego hardość była dla Kornelii motywacją, którą jest do dziś.

Właśnie miała wychodzić z biura, gdy ktoś energicznie zapukał. Odskoczyła wystraszona, otworzyła drzwi i ujrzała swoją asystentkę Marry. Zaskoczenie malowało się na twarzy dziewczyny rumieńcem.

- Co się stało Marry?

- Przepraszam, jeśli wystraszyłam, ale przyszedł do pani pewien dżentelmen i domaga się wizyty.

- Był umówiony?

- Właściwie nie, ale jest taki uparty. Proponowałam aby umówił się z panią na konkretny termin. Uprzedziłam, że jest pani bardzo zajęta. Niestety jest pewny siebie i arogancki.

- W porządku. Gdzie on jest?

- Powiedział, że będzie czekał na panią w kawiarence redakcyjnej na parterze.

- Co za typ.

Zdumiała się Kornelia.

- No dobrze.

Złożyła dłonie jak do modlitwy.

- Jak w takim razie go rozpoznam?

- Powiedział, że panią zna i sam się ujawni. Dziwne, prawda?

- Faktycznie dziwne. Mary niczym się nie przejmuj, wracaj do pracy. Pójdę porozmawiać z tym panem. Z reszta i tak wychodziłam na lunch.

Kornelia wsiadła do windy, nacisnęła odpowiedni guzik i po paru minutach srebrne drzwi otworzyły się z głośnym plum.

Na wprost ukazała się kawiarenka „Sweet”. Na szczęście zajętych było kilka stolików. Przy jednym z nich tyłem do niej siedział mężczyzna o kruczoczarnych włosach. Zaczytany w jej ostatnio napisanym artykule. Mijając go spoglądała nań ukradkiem. Nie zwykła pierwsza zaczepiać nieznajomych. Chodź w swoim fachu jest to nie odrębna część działania.

Usiadła przy stoliki przy oknie, gdzie na okrągłej białej koronkowej serwetce stał nie duży flakon ze storczykami. Kusiły one swoim zapachem, by na nie choćby raz spojrzeć.

Jednym skinieniem dłoni przywołała kelnerkę, która po chwili podeszła by zebrać zamówienie.

- Dzień dobry pani Ample. Na co dzisiaj ma pani ochotę?

- Hmm. Może dwa jajka po wiedeńsku, chlebek z masłem. Do tego kawa plus kawałek sernika.

- Doskonały wybór. Wrócę za parę minut.

- Znakomicie.

Kornelia zerknęła na przechodniów za oknem, których z każdą minutą przybywało.








  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media