Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2010-09-13 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2861 |
Paryska opowieść
Właśnie położyłem się wygodnie na wersalce odkładając na bok partyturę, kiedy usłyszałem przeraźliwy głos dzwonka u drzwi. Lekko zniechęcony podniosłem głowę, z nadzieją, że to jakaś pomyłka, ale dźwięk powtórzył się.
Po otwarciu drzwi ujrzałem listonosza trzymającego w rękach dużą paczkę.
- Przesyłka dla Pana – wydukał mężczyzna ocierając pot z czoła. – Do rąk własnych. Z Francji. Proszę podpisać.
- Przesyłka? Z Francji? – podwójnie zapytałem. – Dziwne.
Po dopełnieniu formalności postawiłem delikatnie pakunek na stole i usiadłem na krześle. Przez chwilę wpatrywałem się w szary papier pokryty znaczkami i stemplami. Ciekawość jednak zwyciężyła. Rozpakowałem tajemniczy przedmiot. Moim oczom ukazał się stary, wysłużony akordeon. Bardzo piękny. Dziwne, ale wydawał mi się znajomy. Podniosłem go delikatnie jakby miał się rozsypać ze starości. Pod instrumentem leżała biała koperta. Czym prędzej do niej zajrzałem. W kopercie znalazłem list napisany po francusku pięknie wykaligrafowanymi literami. Zacząłem półgłosem czytać:
Drogi Panie
Ten instrument należał do mojego dziadka Jean-Clauda. Dziadek niestety zmarł kilka miesięcy temu. W testamencie polecił mi odnaleźć Pana i wysłać ten akordeon. Napisał, że tylko Pan doceni wartość tego instrumentu.
Dziadek musiał Pana bardzo szanować.
Pozdrawiam
Pierre Romuald
Ten enigmatyczny, krótki tekst sprawił, że zacząłem w myślach przeglądać ostatnie wydarzenia w moim życiorysie. Byłem muzykiem. Kilka lat spędziłem w Paryżu, gdzie dzięki stypendium rządu francuskiego mogłem uczęszczać do Conservatoire de Paris. To był dla mnie niezapomniany czas nauki, ale i zabawy. Zachłysnąłem się paryską bohemą. Pamiętam nocne dyskusje z lampką wina w ręce nad sensem istnienia sztuki. Obcowanie z artystami z całego świata było dla mnie najdoskonalszą szkołą życia. Poznawałem nie tylko muzykę, ale także malarstwo, rzeźbę a przede wszystkim niezwykły klimat miasta, które przygarniało do siebie ludzi wszelkiej narodowości i rasy.
Spojrzałem jeszcze raz na akordeon. Tak. Teraz poznałem ten instrument. W myślach przypominałem sobie barwę jego dźwięku i uśmiechniętego staruszka, który grał na nim. To było na skwerze Montmartre. Zaułek dla spełnionych i niespełnionych artystów. Malarzy, grafików i ludzi o wrażliwej duszy. W drodze do szkoły przebiegałem codziennie przez ten skwer, chłonąc atmosferę tego miejsca. Na rogu placu zawsze spotykałem akordeonistę. Dźwięki akordeonu rozpływały się w powietrzu, stając się nierozerwalnym tłem tego światka. Pamiętam, że zaczarowany tą muzyką zawsze przystawałem na kilka minut przed staruszkiem i rzucałem mu kilka franków do kapelusza. Wtedy wydawało mi się, że gra on tylko dla mnie. Byłem jego wyłącznym słuchaczem. Czułem, że muzyka nie wychodzi spod klawiszy instrumentu ale jej źródło znajduje się głębiej. W sercu staruszka. Mężczyzna miał dumną ale pogodną twarz i wielkie, niebieskie oczy. Odzwierciedlały one miłość do muzyki i ludzi. Z biegiem miesięcy poczułem w starszym człowieku bratnią duszę. Chociaż nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, traktowałem go jako przyjaciela. To musiał być Jean-Claud!
Umarł? A ten instrument? Dlaczego podarował go właśnie mnie? Myślałem przez dłuższą chwilę. Musiałem znaleźć odpowiedź na to pytanie! Decyzja wyjazdu do Paryża była już nieodwołalna. Musiałem tylko zarezerwować bilet. Sięgnąłem po telefon.
***
Podróż samolotem minęła bardzo szybko. W trakcie lotu myślałem o swoim życiu, które obecnie przeciekało mi przez palce. Zastanawiałem się, dlaczego nie cieszy mnie już muzyka. To był przecież nie tylko mój zawód, ale pasja, której chciałem poświęcić resztę życia. Traciłem motywację do pracy twórczej, a nie chciałem być tylko rzemieślnikiem rutynowo stawiającym śmieszne znaczki na pięciolinii. To zabawne, ale w moim bagażu znajdował się futerał z akordeonem Jean-Clauda. Musiałem go zabrać ze sobą. Stanowił klucz do rozwiązania zagadki. Czułem się z nim raźniej.
Paryż przywitał mnie wietrzną, ale słoneczną pogodą. Popatrzyłem na niebo. Było inne niż w Polsce. Bardziej lazurowe. Po zakwaterowaniu w tanim hotelu, przebrałem się i wyruszyłem na miasto. Chciałem znowu odwiedzić te wszystkie miejsca, które na zawsze pozostały bliskie mojemu sercu: Luwr, park luksemburski, aleja Champs Elysees, Sacre Coeur i oczywiście Montmartre. Wałęsałem się uliczkami wsłuchamy w śpiewne głosy paryżan i starałem się zapamiętać każdą chwilę tego spaceru, aby później móc ją odtworzyć z pamięci. Moje młode lata powracały. To miasto dodawało mi skrzydeł. Małe, kawiarniane stoliczki oblegane przez młodych, radosnych ludzi nadawały niezapomniany koloryt tej stolicy. Wydawało się, że czas biegnie tutaj znacznie wolniej niż gdzie indziej. Powoli wszedłem na Montmartre. Lekko zmęczony usiadłem przy wolnym stoliczku i zamówiłem małą kawę i śniadanie. Popijając czarny płyn z porcelanowego naparstka i zagryzając rogalikiem, obserwowałem plac na przeciwko mnie. Rozłożone sztalugi malarzy królowały na tej niewielkiej przestrzeni. Obrazy pokrywały całe powierzchnie ścian i wystaw. Turyści przeciskając się przez ciasne uliczki zaczepiani byli przez artystów grafików próbujących namówić ich na pozowanie do szybkiego portretu. Powietrze było aż gęste od tytoniowego dymu zmieszanego z wonią farb akrylowych. Skinąłem na kelnera i gdy podszedł zapytałem:
- Szukam Pierra Romualda. Gdzie mogę go znaleźć?
Mężczyzna popatrzył na mnie podejrzliwie i odrzekł:
- A w jakiej sprawie? Pan nie jest Francuzem.
Uśmiechnąłem się pod nosem, mój akcent jednak lekko zardzewiał.
- Nie, jestem z Polski. Znałem kiedyś jego dziadka. Chciałem porozmawiać z Pierrem w ważnej sprawie.
- A tak. Staruszek Jean-Claud. Bardzo nam go brakuje. Ale cóż. C`est la vie – Francuz zamyślił się przez chwilę – Pierre przychodzi tutaj dopiero około dziewiątej wieczorem. Tamten stolik w rogu to jego ulubione miejsce.
- Dziękuję – skinąłem głową.
Więc jednak znalazłem go. W tym miejscu. Dobrze wywnioskowałem ze stylu kreślenia liter w adresowanym do mnie liście, że jego autor jest grafikiem. Może malarzem? Podekscytowany powróciłem do hotelu i czekając na wieczorne spotkanie wziąłem bardzo zimny prysznic.
***
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy gnany ciekawością pędziłem na spotkanie. Światło nadawało uliczkom czerwono-pomarańczowe zabarwienie. Kolory mieszały się ze sobą bajkowo zmieniając znajome już w ciągu dnia budynki. Zbliżając się do wzgórza można było wyczuć nienaturalny spokój. Czas nie miał teraz żadnej władzy nad przechodniami. Turyści spacerowali leniwie i raz za razem pstrykali zdjęcia aparatami a właściciele sklepów z pamiątkami szerokim uśmiechem zapraszali na zakupy. W końcu przede mną ukazał się plac, który od setek lat wzięty został we władanie przez artystów. Nieśmiało poruszałem się pośród rozstawionych sztalug, gdzie młodzi ludzie w poplamionych farbą podkoszulkach doskonalili swoje dzieła. Zacząłem chłonąć atmosferę. Usiadłem przy pobliskim stoliku małej restauracji na środku placu i przyglądałem się otoczeniu. Widziałem stare i młode twarze z wymalowaną na nich pasją tworzenia rzeczy dla nich najważniejszej. Przelania na płótno ich wizji świata. Sposobu odczuwania rzeczywistości, myślenia i kochania.
W pewnym momencie zobaczyłem wchodzącego do restauracji mężczyznę, który usiadł w rogu lokalu. Na umówione skinienie ręki kelner od razu postawił na stole butelkę absyntu. Nawet nie wiedziałem, że można tutaj dostać taki trunek. Mężczyzna miał około dwudziestu pięciu lat, modny trzydniowy zarost i nieco zmięte ubranie. Nie wyróżniał się pośród obecnych tutaj ludzi, tylko smutne i bardzo podkrążone oczy wskazywały - oprócz nałogu alkoholizmu - na dręczące go problemy. Kelner wzrokiem pokazał mi, że to jego właśnie szukam. Powoli podniosłem się z krzesła i ruszyłem w kierunku wskazanego stolika.
- Dzień dobry. Pan Pierre Romuald? – zapytałem, starając się wyraźnie wymawiać zgłoski.
Osobnik zastygł przez chwilę w bezruchu w kieliszkiem przyklejonym do ust, po czym spojrzał na mnie ciekawie.
- Tak. A kto pyta?
- Jestem Michał. Z Polski. Znałem pańskiego dziadka. To właśnie ja dostałem jego akordeon. Czy może mi Pan to wytłumaczyć?
- To była ostatnia wola staruszka. To wszystko. Na próżno się fatygowałeś tak daleko.
Usiadłem na wolnym krześle i po chwili namysłu wziąłem stojącą na stoliku butelkę alkoholu i nalałem do dwóch kieliszków.
- Skoro przeszliśmy na ty, to może się napijemy. Od dawna nie czułem w ustach smaku tego trunku – powiedziałem przyjaźnie.
Moje zachowanie skruszyło chyba resztki nieufności wobec mojej osoby, bo Pierre odparł.
- To absynt. Alkohol niespełnionych artystów. Chcesz do nich dołączyć?
W odpowiedzi wychyliłem kieliszek jednym haustem. Przyjemnie zapiekło mnie w gardle. Spojrzałem w wielkie oczy mojego nowego kolegi i spytałem.
- Niespełnionego? Dlaczego?
Pierre wyjął z kieszeni zmiętego papierosa. Zapalił, i po chwili wypuścił z ust kłęby dymu. Zastanowił się i odrzekł.
- Kiedyś byłem malarzem. Od dzieciństwa malowałem obrazki. Białe kartki były dla mnie wyzwaniem. Musiałem je szybko zabazgrać. Tak powstawały malowane domy, drzewa, pieski i kotki. Moim rodzicom to się nie podobało. Ciągle powtarzali żebym się więcej uczył, a nie tracił czasu na głupstwa. Tylko dziadek widział w moich bohomazach coś więcej. Sam grał na akordeonie, a więc był artystą. Rozumiał moja pasję. Kiedy nagle w wypadku samochodowym zginęli moi rodzice, dziadek wziął mnie do siebie na wychowanie. Aby ukoić ból zatraciłem się w malowaniu. Z czasem Jean-Claud zaczął posyłać mnie do szkoły plastycznej. Do dziś nie wiem skąd brał pieniądze na moje kształcenie. Dziadek był pierwszym krytykiem moich prac. Zawsze mawiał, że oprócz techniki dobry artysta musi posiadać duszę, której część zawsze pozostaje w stworzonym dziele. W tym czasie dużo malowałem, doskonaliłem swój warsztat, ale zawsze uważałem, aby barwne plamy opowiadały jakąś historię lub ulotne zdarzenie, którego ślad dzięki mojej twórczości pozostanie na dłużej w pamięci. Wtedy to miało jakiś sens. Miało jakiś sens.
Pierre zamilkł zaciągając się resztkami papierosa. Gwar dookoła nas stopniowo narastał. Plac zapełniał się. Ale czegoś mi tutaj brakowało.
- Dlaczego przestałeś malować? – zapytałem.
- Po śmierci dziadka zrozumiałem, że nie mam już dla kogo malować. Turyści potrzebują tylko kolorowego obrazka do powieszenia na ścianie, aby później z dumą chwalić się nim przed znajomymi. Po jakimś czasie obrazek pokrywa kurz, a ich duma przenosi się na inną, nowszą pamiątkę z ich wojaży. Czy ktoś patrząc później na obraz zastanowi się co on przedstawia? Zwróci uwagę na posunięcia pędzla? Równowagę kolorów? Odnajdzie duszę obrazu?
Nie widziałem co mam powiedzieć. W gruncie rzeczy czułem to samo. Także powoli traciłem swoją wielką miłość – muzykę. Nie wypełniała mi już ona każdej chwili jak dawniej. Przestałem komponować, tak jak wcześniej przestałem grać na instrumentach. Akordeon i fortepian poszły w zapomnienie. A przecież dawniej cieszyłem się każdą napisaną frazą muzyczną, potrafiłem szukać nowych brzmień melodycznych, improwizować. Tak. Wiedziałem co Pierre chce mi powiedzieć. Obaj w pewnym względzie straciliśmy serce do tego, co było dla nas najważniejsze. Rozglądnąłem się dookoła. Już wiedziałem czego mi wcześniej brakowało w tym miejscu. Muzyki. Moja pamięć podsunęła mi obraz grającego na placu Jean-Clauda. To on był tutaj muzyką. Malował dźwiękiem obrazy nie gorzej od swych kolegów malarzy. Może był dla nich natchnieniem, a może tylko dopełnieniem ich wizji twórczych? Zrozumiałem jedno. Był tutaj ważny. I teraz go zabrakło.
Spojrzałem na Pierra. Zobaczyłem tylko wrak człowieka, który marnował swój talent. Tak, jakbym zobaczył swoje lustrzane odbicie. Musiałem to zmienić.
- Wiesz – powiedziałem – nie pij więcej. To nie jest lek na twoją chorobę. Spójrz na niebo. Co widzisz?
Pierre powoli podniósł głowę. Jego kąciki ust niezauważalnie się podniosły.
- Księżyc, otulony w chmury. Migające gwiazdy na niebieskim kobiercu. Piękny widok.
- Potrafisz to namalować?
- Naturalnie.
- A widzisz! A ja nie potrafię! Człowieku, masz dar, jaki posiada tylko garstka wybrańców. Nie marnuj go. Jeśli nie chcesz malować dla innych, maluj dla siebie. Dla tych którzy naprawdę odczytają obrazy. Odkryją ich przesłanie. Jesteś artystą. Malowanie to twój obowiązek!
Mężczyzna patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. W jego głowie zapewnie przewijały się tabuny myśli. Rozważał moje słowa. Czułem, że go powoli przekonuję. Zmieniam jego dotychczasowe życie.
- Obiecaj mi, że będziesz tutaj jutro w południe. Ze sztalugą i farbami. Słyszysz !?
- Dobrze. Będę – powiedział cicho Pierre.
- I bądź trzeźwy – dodałem.- Nota bene, chyba wiem skąd pochodziła część pieniędzy na twoje wykształcenie. Dziadek zbierał datki za swoje granie. Kilkanaście monet było także moich. Więc mnie też jesteś coś winien. Rozumiesz?
- Rozumiem – automatycznie odpowiedział Pierre.
Po krótkim pożegnaniu pobiegłem do hotelu. Była piękna, ciepła noc. Miałem wrażenie, że dzisiaj stało się coś wielkiego. Jakiś przełom. W myśleniu, patrzeniu na świat, hierarchii wartości. Zrozumiałem, co jest ważne w życiu. Rozgorączkowany pościeliłem łóżko i otworzyłem okno. Położyłem się na posłaniu i patrzyłem na gwiazdy. I tak nie mógłbym teraz usnąć, a przecież jutro czekał mnie ważny dzień.
***
W samo południe stawiłem się w umówionym miejscu. Już z daleka zobaczyłem Pierra. Jakże innym był teraz mężczyzną. Jego twarz promieniała. Wyglądał jakby ktoś dodał mu skrzydła, pełen werwy i ochoty do życia. Przywitałem się z nim serdecznie.
- Co tam dźwigasz? – zapytał.
- Zobaczysz – odparłem. – Gdzie się rozłożyłeś z klamotami?
- Tutaj na rogu. Chodź. Zobacz.
Ujrzałem poplamioną sztalugę na której stał zagruntowany już obraz. Obok w wielkim nieporządku walały się niedokręcone tubki z farbami, szpachelka i dziesiątki pędzli. Ten fantazyjny bałagan był uroczy. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Wiesz – zaczął mówić Pierre – wiele myślałem o tym, o czym rozmawialiśmy wczoraj. Może masz rację …
- Nic nie mów. Stań przed sztalugą – ostro przerwałem. – Teraz zamknij oczy. Przypomnij sobie twarz swojego dziadka. Przypomnij sobie każdy szczegół, zmarszczkę, odcień skóry … . A teraz otwórz oczy i namaluj to, co zobaczyłeś. Wszystko masz w głowie. A jeśli tam nie znajdziesz, to znajdziesz w swoim sercu. Spróbuj.
Pierre posłusznie wykonywał moje polecenia. Kiedy otworzył oczy myślał przez chwilę i zaczął szkicować. Po kilku pociągnięciach pędzlem przestawał, zamykał oczy i kontynuował pracę. Jego spokojne i skupione oblicze wskazywało na to, że znowu jest w swoim żywiole. Szczęśliwy i zarazem dumny z tego co robi.
Odszedłem cichutko kilka kroków obok i wyjąłem akordeon z futerału. Usiadłem na małym krzesełku i nieśmiało zacząłem grać. Na dźwięk instrumentu Pierre wychylił się zza sztalugi i szeroko uśmiechnął. W jego oczach dostrzegłem też małą łezkę, która samotnie spłynęła po policzku. A mój akordeon stopniowo zyskiwał pewność siebie. Skoczne nutki zaczęły wtapiać się w atmosferę placu. Stawały się tak jak powietrze, niezbędnym elementem życia. Oplatały artystów i cieszyły ich uszy. Natychmiast przede mną zaczął zbierać się tłum gapiów. Ich radosne twarze dodawały mi odwagi i sprawiały, że wreszcie czułem się potrzebny. Byłem pewien, że robię to, co kocham. Gram nie tylko dla siebie, ale innych ludzi, którzy doceniają moją muzykę.
Dzięki Jean-Claudowi i jego prezentowi zrozumiałem, że odnalazłem w końcu swoją drogę w życiu, którą chcę podążać. Spojrzałem ukradkiem na Pierra. On chyba też odnalazł. Dlaczego to mnie właśnie spotkało? To był niesamowity dar z zaświatów. Nie miałem już żadnych wątpliwości. Staruszek dobrze to sobie wykombinował. Podniosłem głowę i mrugnąłem zawadiacko do niego. Myślę, że odwzajemnił ten gest. A muzyka unosiła się wysoko nad nami. Aż po dachy Paryża.
ratings: very good / very good
ratings: very good / very good
Czyta się bardzo dobrze.