Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2020-05-14 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1190 |
Na *Towarzyszu* pływali też starzy kadrowi marynarze, którzy zostali na szkunerze po jego ostatnim rejsie do Argentyny. Misza Makłakow, Estończyk Remel, archangielczyk Smolin - wszyscy znakomici żeglarze - znali swoją profesję doskonale i byli pierwszymi pomocnikami bosmanów. Uczniów było całe mnóstwo i to ludzi o najprzeróżniejszych charakterach. Wielu z nich zostało słynnymi kapitanami: Misza Markow, Sasza Dubinin, Sasza Wietrow, Monia Sołowiow, Wiktor Majewski. Cała ta ludzka masa podporządkowywała się surowej dyscyplinie okrętu szkoleniowego, niezmiennemu od zawsze porządkowi dnia, regulaminowi.
Po tygodniu od mojego zamustrowania szkuner wyszedł z Kercza. Dwa malutkie sapiące z wysiłku holowniki wyprowadziły go na morze. Rozległa się wreszcie długo oczekiwana komenda: *Wszyscy na górę! Żagle staw!* - i statek, wystroiwszy się w biel swojego płótna żaglowego, lekko nachylił się, po czym poszedł naprzód, zachwycając swym olśniewającym pięknem wszystkich zgromadzonych na pokładzie praktykantów.
To było to morze Staniukiewicza, morze Jacka Londona, morze Josepha Conrada, o którym tak wiele czytałem! Rozciągało się przede mną nieskończoną błękitną przestrzenią i oślepiało słonecznym blaskiem. Czasami bywało burzliwe i toczyło swoje wściekłe bałwany, rozbijając się o zwornice kaskadami lśniących bryzgów. W czasie cichych ciemnych nocy tajemniczo połyskiwało, zostawiając za rufą świetlisty ślad zbałwanionej wody. Kiedy na niebie pojawiał się księżyc i kładł swą srebrzystą ścieżkę aż do samego horyzontu, wszystko dookoła stawało się wprost bajkowe, nierealne... Ogromny czteromasztowiec, jeden z ostatnich na świecie - *Towarzysz*!
Musiałem na nim być, by zapamiętać to potem już na całe życie. Zapamiętać wszystkie jego pełne żagle, świst wiatru w olinowaniu, szum wody u burt i zwornicy, kiedy okręt wprost zrywał się do lotu, nachylony od pędu nawet do 30 węzłów na godzinę. Zapamiętałem też komendę kapitana *Wszyscy na górę! Do szkwału gotów! Bom-bramsle i bramsle w dół!* i to, jak, leżąc na brzuchach na rozhuśtanych rejach, z pokrwawionymi palcami, zrzucaliśmy łopocące na wichurze, wyrywające się z rąk żagle. A jaka euforia ogarniała nas po takich alarmach! Wszystko zrobiliśmy tak jak trzeba, na tip-top na czas, my - prawdziwi marynarze... I te niezapomniane wachty przy drewnianym kole sterowym... Toż w twoich rękach spoczywał los zachwycającego okrętu, nieledwie żywej istoty! Od twojej woli i fachowości zależało, by szkuner nie kaprysił, nie strzelał, trzaskał i łopotał, nie gubił wiatru w żaglach... Wszystko to zostało w mojej pamięci tak wyraziście, jakby nie było tych wszystkich następnych dziesięcioleci bez *Towarzysza*. Cudowne, zapierające dech w piersi doświadczenie.