Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2020-07-06 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2014 |
Pracuję razem z Jurą Raćkowskim i Garyłowem jako trojka szkap obozowych. Czasami te *szkapy* są wymieniane, a wtedy do naszego zaprzęgu trafia albo Kolia Nikitin, albo Rościsław Wachtin. Gawryłowa nigdy nikt nie wymienia, bo jest z nas wszystkich, jak to mówią, najsilniejszym koniem zaprzęgowym. Każdego rana o 8:00 schodzimy na podwórze komendantury, nakładamy na siebie szory i sznurowane szelki od wozu - i tak pod ochroną wermachtowca Klima wyjeżdżamy za bramę zamku. Naszym zadaniem jest przywiezienie obozowym wilczurom mięsa, odebranie poczty dla komendanta i garnizonu, z mleczarni zabieramy jedną kankę chudego mleka dla lazaretu, z kiosku codzienny plik prasy i wszystko to, co na bieżąco idzie z miasta do zamku.
Klim jest wysoki, chudy i wiecznie nabuzowany. Jako niezdolny do służby wojskowej - ma defekt, gdyż utyka na jedną nogę i słabo widzi - pozostał w służbie więziennej już na stałe. Mieszka w Weisenburgu i dlatego kurczowo trzyma się roboty w obozie. Jest bardzo związany ze swoją rodziną i strasznie boi się skierowania na front wschodni, dlatego ze skóry wprost wyłazi, żeby pokazać komendantowi, jaki to z niego surowy i zdyscyplinowany służbista. Klim *rozmawia* z nami tylko krzykiem, popycha nas kolbą automatu, bije często po plecach. Zawsze się śpieszy, bo lubi pogadać sobie ze swoimi znajomkami w miasteczku, a później wciąż pogania nas w drodze powrotnej pod górę, kiedy ciągniemy swój załadowany wóz, bo gazety przecież trzeba dostarczyć komendantowi na czas.
Z miasteczka do naszego zamku prowadzą dwie drogi: jedna *langer Weg* o długości około 8 kilometrów asfaltową spiralą, a ta druga *kurzer Weg* - trzy kilometry po prawie pionowej stromej kamienistej leśnej ścieżce. Schodzimy zawsze tą drugą - *kurzer Weg*. W ten sposób szybciej jesteśmy w Weisenburgu. Schodzi się przyjemnie, bo wóz jest pusty, i idziemy przez piękny stary las. Dookoła rosną potężne sosny, pachnie igliwiem, trawami, leśnym kwieciem... Nie wiem, czym jeszcze tak cudownie tam pachnie... Może wolnością... I pogoda jest tutaj lepsza niż na górze. Latem prawie zawsze świeci piękne słoneczko, którego tak nam wyżej brakuje. Idziemy, pełną piersią wdychamy cudowne leśne aromaty, nie zwracając uwagi na warczenie Klima, kulejącego za nami z tyłu ze swoim automatem.
Szybko wjeżdżamy do miasta. Wszystko już tutaj na pamięć znamy, każdy dom, każdy zaułek i każdy placyk. Przecież od roku codziennie tędy jeździmy zawsze tą samą trasą: mleczarnia, poczta, rzeźnia, piekarnia Meyera, kiosk z prasą - po czym różnymi kursami tędy, siędy lub owędy po całym Weisenburgu w zależności od tego, jakie dodatkowe dyspozycje otrzymał Klim w komendanturze.
Stopniowo nasz wóz zapełnia się i robi coraz cięższy, więc szybko trzy nasze *szkapy* zaczynają robić bokami: jesteśmy zmęczeni i coraz częściej przystajemy.
Wyjeżdżamy z miasteczka, i serce mi zaczyna bić z trwogi: którą z tych dwóch dróg każe nam taszczyć wóz nasz wściekły woźnica?