Author | |
Genre | horror / thriller |
Form | prose |
Date added | 2010-12-24 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2752 |
– Kto chce się ze mną dziś pobawić? Wszyscy? O niee… tylko jeden… tylko jeden… Jest was tu zbyt wielu… jeden… jeden… – powtarza nieustannie pewien starszy mężczyzna, krążąc po szpitalnym korytarzu.
Na głowie ma przerzedzone siwe włosy sterczące każdy w inną stronę. Wygląda, jakby nie spał, nie jadł i nie mył się od bardzo dawna. Rękoma pociera nieogoloną twarz. Sprawia wrażenie, jakby chciał wydrapać sobie oczy. Wykonuje mnóstwo dziwnych gestów, z których prawdopodobnie nawet nie zdaje sobie sprawy.
– Tik-tak, tik-tak… zegar dzisiaj da mi znak… – stęka, jakby miał zatkany od kataru nos. –…wskazóweczka moja mała… pokaże mi, dziś kogo wybrała… – kontynuuje rymowankę.
– Dobrze się pan czuje? – pyta go przechodząca pielęgniarka.
Siostra Belluco, od ośmiu lat na stanowisku przełożonej pielęgniarek, niedługo skończy dwunastogodzinny dyżur. Wprawdzie słania się na nogach, ale mimo to nie okazuje pacjentom ani zmęczenia, ani zdenerwowania. Pracę w tym szpitalu rozpoczęła siedemnaście lat temu z zapałem godnym podziwu. Chętna ratować cały świat, zawsze służyła chorym całą sobą, nierzadko zaniedbując przez to obowiązki domowe. Wbrew przewidywaniom innych, nie wypaliła się zawodowo, a na jej twarzy zawsze widnieje uśmiech, nawet jeśli czasem jakiś chory doprowadza ją do szału, a ona wewnątrz trzęsie się jak galareta.
Czysta słodycz, ale nie dla wszystkich. Dla podwładnych jest stanowcza i bezwzględna. Nikomu nie żałuje kąśliwych uwag, zwłaszcza jeśli ma po temu ważne powody, a wszystko to w trosce o dobro pacjenta. Chory zawsze był, jest i będzie dla niej na pierwszym planie.
Tak jest i tym razem. Delikatnie otacza ramieniem zagadniętego mężczyznę.
– Nic mi nie jest… Nic mi nie jest… Wszystko będzie dobrze… muszę tylko znów… Muszę ostatni raz zagrać… ale już ostatni… – spogląda na nią przerażony.
Odsuwa się od niej. Mierzy ją wzrokiem od stóp do głów, a kąciki ust wykrzywiają się w dziwnym uśmiechu.
– A może pani zechciałaby… tu i teraz… ze mną zagrać? Tylko jedną partyjkę… w cokolwiek, dostosuję się.
Ona zaś odpowiada:
– Przykro mi, ale nie mogę. Po pierwsze, nigdy nie miałam smykałki do hazardu, a po drugie, wciąż jestem w pracy i mam swoje obowiązki. Proszę tu poczekać – mówi, wskazując oddalone o niecałe dwa metry krzesło – zaraz ktoś do pana podejdzie… i może nawet uda się go panu namówić na szybką partyjkę kierek.
– Do nich potrzeba czterech osób.
– Naprawdę? Sam pan widzi, jaki ze mnie gracz – uśmiecha się życzliwie siostra Belluco, po czym podprowadza mężczyznę do krzesła i pomaga mu na nim usiąść.
Staruszek wspierając się na jej ramieniu, osuwa się na krzesło. Patrzy na ścianę, która jeszcze przed sekundą była taka biała… a teraz ją zabrudził. Pewnie dotknął jej przez przypadek. Znów krew! Cieknie z jego palców i oczu. Ile jeszcze musi to znosić. Kiedy wreszcie wybije ta cholerna piąta?
– Coś jest nie tak? Proszę powiedzieć! Zaraz przyniosę panu wody – mówi siostra Belluco.
– Nic mi nie jest. Nie potrzebuję wody. Tylko ta krew…
– Jaka krew? Jest pan ranny? – przełożona pielęgniarek nie tracąc nawet sekundy zaczyna rozpinać płaszcz mężczyzny.
– Niech mnie pani zostawi! – odpycha jej ręce. – Nic mi nie jest! Krew… krew jest na ścianie… Nie widzi pani?
Staruszek skinieniem głowy wskazuje zabrudzone miejsce. Belluco spogląda tam, a następnie patrzy na kobietę – pacjentkę, która tak jak i ona usiłowała dopatrzeć się plam krwi na ścianie. Obie z lekkim zdziwieniem wzruszają ramionami.
Zdaje się, że dziwny mężczyzna zapomniał już o swych przywidzeniach, bo oto znów zaczyna swą wyliczankę, wpatrując się w ścienny zegar:
– Tik… tak… tik… tak…
Wyraźnie widzi, jak tarcza zegara powiększa się, a drobny napis „Quartz”, tuż nad szóstką, wygina się, przypominając wielkie, czerwone usta. Żadna ze wskazówek teraz nawet nie drga.
– Czy on stanął? – mężczyzna zrywa się z krzesła i podbiega do zawieszonego na wprost niego zegara. Wpatruje się w niego wzrokiem pełnym obłędu. Uderza jedną ręką w ścianę, a drugą cały czas przytrzymuje coś pod płaszczem.
– Rusz się! No dalej! Nie rób mi tego… nie teraz, kiedy jestem tak blisko! – krzyczy rozpaczliwie.
W tym momencie, jakby na jego zawołanie, rozlega się głośne „sztyk” i duża wskazówka zegara przesuwa się nieco w górę. Staruszek, najwyraźniej uspokojony, wpatruje się w nią jeszcze kilka sekund, a następnie wraca na swoje miejsce. Zegar wskazuje czternastą czterdzieści.
Siostra Belluco stoi jeszcze przez chwilę przy prawdopodobnie chorym psychicznie mężczyźnie, chcąc się upewnić, czy można go zostawić na moment bez opieki, po czym podchodzi do dyżurki i stanowczym tonem nakazuje jednej z pielęgniarek, by wezwała doktora Lucchin – lekarza psychiatrę. Nie podoba jej się to, że nikt wcześniej nie zwrócił na tego człowieka uwagi. Nie omieszka później zbesztać swoich podwładnych. Nigdy nie wiadomo, do czego są zdolni tacy jak on. W swojej dość długiej karierze zawodowej widziała już różne rzeczy i wie, że takich ludzi nie należy lekceważyć.
Zerka dyskretnie w stronę staruszka, bujającego się na krześle w przód i tył i szepczącego wciąż pod nosem „tik-tak”.
Już ja dam popalić tym nieodpowiedzialnym szczylom (w domyśle podwładnym). Jeśli ten facet jest zdesperowany, niezrównoważony psychicznie, a na takiego wygląda, to przecież w każdej chwili może wybuchnąć jak bomba.
Dokładnie w tej samej chwili, gdy sformułowała swą ostatnią myśl, dostrzega, że mężczyzna trzyma coś dużego pod płaszczem. Wygląda to na dość sporych rozmiarów pudełko. Jej ostatnia „bombowa” myśl nabiera coraz bardziej realnych kształtów. Nie wie, czy czekać, aż zjawi się lekarz, czy na wszelki wypadek zawiadomić ochronę. Decyduje się na to drugie. Każda sekunda może być teraz cenna.
Belluco szybkim krokiem podchodzi do spacerującego przy automacie do kawy strażnika.
– Przepraszam, mógłby mi pan pomóc? Tam, w korytarzu – wskazuje palcem staruszka – siedzi mężczyzna. Widzi go pan? Nie wiem, co ukrywa pod płaszczem, ale przypomina to pudełko. Zachowuje się dość dziwnie. Wezwałam już psychiatrę, ale nim się zjawi, wolę, żeby rzucił pan na niego okiem… ale dyskretnie. Nie chcemy przecież żadnego zamieszania. Może się okazać, że to bomba. Parę miesięcy temu mieliśmy tu gościa z granatami. Mam nadzieję, że to nie jest powtórka z rozrywki, ale wszystko jest możliwe.
– Który to? – pyta strażnik. – Ta łazęga?
Belluco ignoruje obelgę, zaciskając jedynie pięści.
– Jest spokojny, więc proszę zająć się nim delikatnie, bez robienia mu krzywdy i wzbudzania niepotrzebnej paniki.
– Oczywiście. Dyskrecja to moje drugie ja, złotko! – odpowiada strażnik, prężąc się jak rasowy kogut. Dla podtrzymania swego image puszcza do niej zalotnie oczko.
Siostra Belluco jest jak zwykle gotowa do ciętej riposty, zwłaszcza że mało kto śmie używać w stosunku do niej lekceważących zwrotów. Tym razem jednak nie zamierza wdawać się w beznadziejne dyskusje z tym, śmiechu wartym, ważniakiem.
Strażnik Quirino Buoso jest wysokim, postawnym mężczyzną. Już w przedszkolu, jak to zwykli mali chłopcy, marzył, by zostać policjantem, ale on, w przeciwieństwie do większości z nich, postanowił urzeczywistnić swe pragnienia i w wieku dziewiętnastu lat zdawał po raz pierwszy do szkoły policyjnej. Niestety, mimo wzorowo zdanych egzaminów odrzucono jego kandydaturę. Kilkakrotnie ponawiał próby, ale efekt za każdym razem był taki sam. Oficjalny powód to: nieumiejętność poprawnej oceny sytuacji. On jednak wie, że wymyślili to na poczekaniu. Bali się go i tyle. Za nic nie pozwolą wprowadzić w swe szeregi wzorowego obywatela – kogoś, kto w przeciwieństwie do nich brzydzi się korupcją i innymi machlojami. To banda nieudaczników, która zamiast łapać przestępców, ze strachu i dla własnych profitów ukrywa się za paragrafami.
Z tego właśnie powodu Buoso musiał poszukać sobie innej roboty. Przez kilka lat imał się różnych zajęć, najczęściej takich, w których mógł komuś zaimponować swą nienaganną kondycją fizyczną. Jednak przy tak doskonałej aparycji nie tracił czasu na kobiety. Od czasu do czasu robił wypad na miasto, ale w celu „opróżnienia worka z nasieniem”, jak to zwykł nazywać. Nic, co przeszkodziłoby mu racjonalnie myśleć. Zaspokojenie żądzy to jedynie sposób na oczyszczenie ciała i umysłu – coś, bez czego idealny żołnierz (policjant) nie mógłby się w pełni poświęcić realizacji wyższych celów.
W końcu jednak znalazł coś, w czym bardziej mógł zastosować wpajane latami przez ojca zamiłowanie do walki. Od dwóch lat pracuje w firmie ochroniarskiej. Na początku tkwił w budce na parkingu, ale miesiąc temu przydzielili mu bardziej odpowiedzialne stanowisko na terenie szpitala. Tu znacznie częściej trafiają się pijani kierowcy i ich kumple ćpuni, którzy aż się proszą, by poczęstował ich pięścią lub pałką. Buoso żyje jednak nadzieją, że pewnego dnia również szpital zamieni na jakiś bardziej atrakcyjny obiekt.
W tej chwili jakaś siostrzyczka poprosiła go o pomoc. Jest dumny, że może wreszcie zadziałać i pokazać swoje umiejętności. Najlepiej, jakby mógł jeszcze użyć broni. Wtedy już w najbliższych wiadomościach byłoby o szpitalnej strzelaninie, a on mógłby udzielić kilku wywiadów, nadmieniając „skromnie” o tym, jak uchronił ludzi przed wielkim niebezpieczeństwem.
Tymczasem pielęgniarka ponagla go, przerywając mu dalsze samouwielbianie się:
– Długo będziesz tak tu sterczał, złotko? – Belluco nie jest w stanie dłużej trzymać swego ciętego języka za zębami. – To nie jest Bin Laden, tylko starszy, schorowany człowiek!
Urażony złośliwością „mądralińskiej”, podciągnąwszy nieznacznie spodnie za pasek, powolnym, niby obojętnym krokiem, rusza w stronę dyżurki pielęgniarek. Tam nieopodal, skulony na krześle, siedzi mężczyzna ukrywający pod płaszczem tajemniczy przedmiot. Już na pierwszy rzut oka widać, że każdy mięsień Buoso napięty jest do granic możliwości, a on sam gotowy do odparcia niespodziewanego ataku.
– Co za palant! – kręci głową pielęgniarka. – Ech… – wzdycha –…może lepiej jednak było poczekać na doktora…
W tym momencie mężczyzna siedzący naprzeciw zegara spogląda w bok i zauważa idącego – w jego kierunku – szpitalnego bodyguarda. Wyraźnie widzi, jak nie spuszczając z niego wzroku, powoli kładzie rękę na kaburze pistoletu, a następnie ją odpina.
Nie ma na co czekać. Mężczyzna w płaszczu zrywa się z krzesła i wielkimi susami, potrącając wchodzących pacjentów, biegnie w kierunku wyjścia.
Strażnik z bronią w ręku, przygotowany do ataku terrorystów, zaciekłej strzelaniny, do nalotu bombowego i wielu innych zagrożeń, nie spodziewał się jednak, że jego cel po prostu czmychnie jak szczur. Postanawia go nawet nie gonić. Tylko by się ośmieszył, wszczynając pościg za niedołężnym staruchem. Wie, że facet wystraszył się nie na żarty i że już tu nie wróci.
Buoso chowa więc pistolet do kabury, zapinając ją z cichym trzaśnięciem. Uśmiecha się, wygładzając koszulę munduru. Odwraca się… i widzi, jak parę osób stojących w pobliżu, z wybałuszonymi oczami wpatruje się w niego bez słowa. Jest wśród nich przemądrzała pielęgniarka i jakiś doktorek. Reszta to pacjenci oczekujący na wizytę.
– Brawo! Widzę, że spisał się pan na medal! – mówi facet w białym kitlu, szczerząc żółte od nadmiaru nikotyny zęby.
– Przepędziłem go na cztery wiatry! – odpowiada Quirino Buoso, dumny ze swego wyczynu.
Jaka szkoda, że nie zdążył się jeszcze pochwalić swoimi strzeleckimi umiejętnościami. Już miał zrobić krótki pokaz małego „pif paf”, oczywiście „na niby”, gdy lekarz zwraca się do niego ponownie:
– Proszę mi tylko powiedzieć, od kiedy to wyskakujemy na naszych pacjentów z gnatem w ręku? – uśmiech z twarzy „doktorka” znika jak przebita bańka mydlana.
– Miał coś pod płaszczem! Jakieś pudło. To mogła być bomba! Sama tak pani mówiła! – strażnik spogląda teraz z wyrzutem na siostrę Belluco.
– Tak, ale wspominałam też coś o dyskrecji, ale najwyraźniej nie ma pan pojęcia, co to pojęcie oznacza.
– Przecież zaczął uciekać! Gdyby nie miał nic do ukrycia… Ludzie, pomyślcie trochę, mógł mieć bombę!
– Owszem, mógł. Teraz jednak facet jest poza naszym zasięgiem. Być może uciekł daleko stąd, a być może czai się na parkingu, a my nadal nie wiemy, czy to była bomba czy nie!
Dopiero teraz do strażnika dochodzi sensowność słów wypowiedzianych przez lekarza.
– Wydaje mi się, że nie była, bo jakby facet przyszedł tutaj… – zaczyna się tłumaczyć, ale na myśl o własnym błędzie zaczynają mu się pocić dłonie.
Ludzie zgromadzeni w szpitalnej poczekalni, wysłuchawszy rozmowy, chwytają swe rzeczy w pośpiechu, po czym oddalają się w kierunku parkingu. Oczywiście po drodze wymieniają się między sobą uwagami na temat zdarzenia, którego byli świadkami. Tylko kilku śmiałków pozostaje przed drzwiami wejściowymi, wypatrując potencjalnego zamachowca, a może tylko oczekując sensacji w postaci głośnego „bum”, nie zastanawiając się nad ryzykiem.
– I coś pan najlepszego zrobił? Ludzie wyjdą teraz na ulicę i zaczną wzbudzać panikę. Nie obchodzi mnie, co się panu wydaje! Rozumie pan? Jak chce się pan pobawić w kowboja, to proszę jechać na karnawał do Wenecji! Rozpoczyna się za dwa tygodnie! Szpital to nie miejsce na takie wygłupy! Mam nadzieję, że wie pan, co teraz należy zrobić.
Doktor Lucchin, bo takie nazwisko widnieje na jego plakietce, obejmuje delikatnie najbliżej stojącą pielęgniarkę, zmienia ton głosu i rozpoczyna kolejny już tego dnia flirt, jakby zapominając o zaistniałym przed momentem zajściu i wciąż istniejącym niebezpieczeństwie:
– Siostro Monico… czy mogłaby mi siostra pomóc…
Strażnik Buoso zna przepisy. Wie, że teraz powinien zawiadomić karabinierów. Nie zamierza jednak tego robić. Musiałby opisać całe zdarzenie, ale oni na pewno by go nie zrozumieli. Są jak tych dwoje – pielęgniareczka i ten doktorek. Na pewno zaczęliby sobie z niego kpić. W jednej chwili z bohatera zrobili pośmiewisko. Takich rzeczy się nie wybacza.
Jest mu wstyd – nie z powodu tego, co zrobił, bo przecież wie, że w gruncie rzeczy zareagował właściwie, ale dlatego, że go publicznie upokorzono. Jak ten Lucchin śmiał go w ogóle pouczać? Co on wie o ochronie? I jeszcze ta szpitalna dziwka… Przez cały czas się uśmiechała. Już on zetrze z jej twarzy ten przeklęty uśmiech. Zaciska pięści na samą myśl. Trzeba tylko wybrać odpowiedni moment.
Quirino Buoso wychodzi przed szpital. Tam natyka się na gromadzących się przed wejściem gapiów.
– No już! Nie ma na co się gapić! Idźcie do domu.
– Ale tu jest bomba! – krzyczy jeden z młodych mężczyzn z przyszykowanym do robienia zdjęć telefonem komórkowym.
– Nie ma żadnej bomby. To był fałszywy alarm.
– Jasne, zawsze tak mówicie! Gdzie ona jest?
– Człowieku, myślisz, że bym tu tak spokojnie stał? – odpowiada pytaniem na pytanie Buoso, po czym na dowód tego, że nie ma żadnego zagrożenia, wyciąga paczkę papierosów i zapala jednego z nich, z nogą spokojnie opartą o ścianę budynku szpitalnego.
Jego postawa chyba przekonała zgromadzony tłum, bo już po kilku minutach ciekawscy zaczynają się rozchodzić.
Buoso spluwa na chodnik gęstą, przesiąkniętą nikotyną ślinę, a następnie gasi papierosa o podeszwę buta. Nigdy nie palił – przynajmniej nie dla własnej przyjemności. Nie zamierza ulegać nałogowi zatruwającemu jego organizm. Mimo to paczkę marlboro ma zawsze przy sobie. Znajomym powtarza, że kiedyś był nałogowcem, ale porzucił to dla hartowania silnej woli. W rzeczywistości pozwala mu ona na zawieranie nowych znajomości. Tym razem paczka tego paskudztwa pomogła mu wzbudzić zaufanie zgromadzonych przed szpitalnym wejściem ludzi. Całe szczęście, że poszło tak łatwo. Przy drugim papierosie już by zwymiotował.
Teraz strażnik musi odetchnąć świeżym powietrzem… no i sprawdzić, czy faktycznie gdzieś za rogiem nie ukrywa się ten przybłęda. Lepiej, żeby nie wpadł teraz w jego ręce, bo całą swą złość wyładowałby właśnie na nim. W końcu… to wszystko zaczęło się od niego.
***
W tym samym czasie starszy mężczyzna, rozglądając się nerwowo dookoła, dobiega do najbliższego skrzyżowania. Pochylony nad czymś, co ściska pod płaszczem, skręca w prawo i kieruje się na otwarte pola, porośnięte trawą. Jedynie wzdłuż pobliskiej ulicy rosną gęste krzaki. Właśnie tam postanawia poczekać.
Tak niewiele brakowało, by ten zły człowiek z pistoletem powstrzymał go. Pewnie zamknąłby go w jakimś małym, ciemnym pomieszczeniu i rozpoczął przesłuchiwania. W najlepszym wypadku zabrałby mu pudełko, a wtedy…
– Co by się stało? Czy to byłby koniec? Czy mógłby od tak po prostu zabrać grę… nie zagrawszy w nią nawet? Która może być godzina? Pewnie nie później niż czternasta pięćdziesiąt. Jeszcze tak długo… tak długo… tik… tak… tik… tak… wskazóweczko moja mała… tik… tak… pokaż, kogo dziś wybrałaś. Tik… tak… tik… tak… – kuli się na zimnej, wilgotnej ziemi, nie wypuszczając z rąk nawet na moment tajemniczego przedmiotu. Jeszcze dziś, za dwie godziny musi wrócić do szpitala.
ratings: perfect / excellent
Jakżeż szczęśliwy i piękny byłby świat, wolny od głupców i szaleńców!