Go to commentsBalanga
Text 27 of 29 from volume: Podpatrzone w Starej Hucie
Author
Genrehumor / grotesque
Formprose
Date added2012-02-01
Linguistic correctness
Text quality
Views3715

Balanga


Czasami Wyspa Ciszy w Starej Hucie, otoczona kręgiem różnorodnych drzew oraz zawierająca inne jeszcze magiczne kręgi, łączące z tajemniczymi duchami kosmosu, oddzielającymi i izolującymi ją od mknącego gdzieś bez zastanowienia świata pazernej ludzkiej cywilizacji,  zamienia się w pełną radosnych głosów, szczebiotów, śpiewów i muzyki, wyspę Balanga.

Największa z wypraw na wyspę Balanga, ma zazwyczaj miejsce w początkach czerwca, w okolicach imienin gwiazdeczki z konstelacji Lwa, Wiesławy. Wiosna wyprowadza już wtedy na świat wszystkie swoje przebogate zapachy, kolory i dźwięki, po młodnikach rodzą się sarny i dziki. W stawie rechoczą i kumkają żaby oraz chlapią się wesoło dzieci, a las zaczyna już pachnieć grzybami. Ich niewielka ilość wystarcza, aby skosztować już pierwszego w roku rosołu ze świeżymi kurkami i borowikami.  Mają już za sobą najwcześniejszy smakołyk każdej wiosny na łące – zabielaną słodką śmietanką, a jednak ostrą, zupę szczawiową, z rosnącego wkoło dziko szczawiu. Pływają w niej biało - ciemnożółte okręciki połówek jajek, zbierane od szczęśliwszych niż fermowe kur, gdyż mających okazję być obiektami pożądania  koguta, uganiającego się za nimi  po podwórzu zagrody i zataczającego wokół nich wielce wymowne, miłosne kręgi. W szczawiówce ciemnieją kostki pożywnej i aromatycznej, swojskiej kiełbasy, czasem pływa przeznaczone do smakowitego obgryzania jakieś skrzydełko, czy szyjka kurczaka.

Doroczne imieniny pogodnej ulubienicy wszystkich, gwiazdeczki Wiesławy, stanowią okazję do spotkania większego niż zazwyczaj kręgu ludzi przy ognisku i przynoszą czasami jakieś kosmiczne albo kulinarne odkrycie.

Elegancki, w białej koszuli i pod krawatem, wiecznie młody osiemdziesięciolatek, chart Władek Krutyń,  zjawia się zazwyczaj w samo południe, na wszelki wypadek z niezawodnymi skrzypcami.  Zaś zapobiegliwy i nie mniej elegancki łoś, Władek Karbowski, przyjeżdża pod las w towarzystwie łosicy Heli i z harmoszką. Panie mecenas, dwie orlice Ircia i Krysia, wspomagane przez przemyślną księgową, sarenkę Myk- Myk, imienniczkę solenizantki, obchodzącą imieniny w innym czasie oraz  sekretarkę, łasiczkę Dancię, wśród uroczych i dowcipnych szczebiotów i chichów, pomagają gospodyni w rozwiązywaniu kulinarnych łamigłówek. Wyrywają z grządek rzodkiewki, natkę selera, pietruszki i  koperku, szczypiorek, lubczyk i pory, niezbędne do urozmaicenia przygotowywanych właśnie potraw.

Roześmiane dziewczyny co jakiś czas obchodzą wszystkich gości z tacami, pełnymi mrugających wesoło do każdego, kolorowych kanapeczek. Rączy koń Jasiu i wielki bizon Boguś z sąsiedztwa, z całym swoim suto zakrapianym dostojeństwem, pomagają wybierać miejsce na wkopanie licznych prezentów od gości, wśród których najwięcej jest zazwyczaj, ulubionych przez Wiesię kwitnących krzewów ozdobnych, których skład trzeba co roku uzupełniać. Okoliczni mieszkańcy bowiem, tak je sobie upodobali, że dbając o piękno również swoich podworek, lubią się często nimi podzielić.

Jeleń Wicio Żarnik i jeż Jasiu, wspomagani przez borsuka Alka, z oddaniem i pasją, zgodnie z doświadczeniem, sięgającym tajemnych kręgów kilku epok i posiadanymi kwalifikacjami, rozpoczynają niezawodne, wielogodzinne, aktywne czuwanie przy nieruchomej platformie bufetu, z magicznymi płynami – ciemniaczkiem i jaśniaczkiem, czerwoną Zofią, służącą do płukania cholesterolu z żył, tonikiem, Heleną czereśniową, i wiśniową, mineralką oraz łódkami – Bolsem, Sobieskim, Panem Tadeuszem, Białą damą i innymi spirtno - odlotowymi napojami. Od czasu do czasu, na ogół z niezawodnym wyczuciem, spece od płynnych postaci światów i ich licznych modyfikacji, po mistrzowsku wyznaczają wszystkim porę podejścia „do płota”, gdzie mieści się wielobarwny krąg płynów i zakąsek.

Niedźwiedź  z tytułem docenta, Mieciu, którego życiowa, archaiczna wręcz spontaniczność, kręcone krótkie włosy i atletyczna budowa predysponują do zagrania historycznej roli Marka Antoniusza, dokonuje co jakiś czas sugestywnej i  wielce wymownej oceny elektroenergetycznych, magnetycznych, mechanicznych, fizycznych i bioenergetycznych urządzeń i sił, wprzęgniętych w pomieszczeniach i na podwórzu, w misterium otaczającej natury. Mnożąc rady i porady, udzielane dla gwiazdeczki  Wiesi i borsuka Alka w nieuchwytną nieskończoność, z wielką ochotą i znajomością rzeczy, zbiera co jakiś czas niewielki legion ochotników, aby dokonywać wypraw w niespodziewane miejsca, w celu wykonania konkretnych, drobnych i grubszych napraw. Nawet wujek, lis Maniuś, przerywa wtedy któreś ze swoich rutynowych gospodarskich zajęć, aby wesprzeć nader wątłe w stosunku do zamiarów, siły ochotników.

Zespół „Władek razy dwa” lub jak kto woli, „Władek plus Władek”, po wstępnym  siebie oliwieniu i osłuchaniu ciał instrumentów, rozpoczyna pełną nostalgii i uczuć, śpiewogrę na skrzypkach,  harmoszce i melodyjnych, nie tylko w mowie, wschodnich  strunach swoich gardeł, przy akompaniamencie głosów to jednego, to kilku z coraz bardziej rozbawionych uczestników, którzy wspierają wokalnie zespół w chwilach, gdy udaje się wejść grajkom w temat, lub nastrój słuchaczy. W powietrzu, coraz bardziej rozhuśtanym, odświeżanym co jakiś czas przez melodyjne głosy ptaków, zaczynają unosić się idące w świat, od kamiennego kręgu ogniska, od węglowego grilla z lakierowanej na wiśniowo blachy i od gazowej kuchenki zainstalowanej  w baraczku,  aromatyczne dymy i pary, wzmagające apetyt.

Nad ogniskiem wisi powieszony przez borsuka Alka  kociołek, przywieziony onegdaj z krainy hajduków, z magicznego Hajduszoboszlo, w którym bulgocze apetycznie ostry gulasz po węgiersku, z czerwoną fasolą. Pod pokrywą grilla na rozżarzonych węglach, w aluminiowej folii, smażą się przeznaczone na odświętną ofiarę, w maśle i cebuli, przyprawione solą, papryką i pieprzem, dzwonki karpi, linów, byczków, czyli sumików karłowatych i karasi. Na kuchence gazowej, w baraczku oznaczonym tabliczką „Administracja”, gotuje się rytualny rosół i piecze ofiarne mięso z królika. W wędzarni skwierczą i nabierają złotego koloru, połcie boczku i słoniny,  nóżki i skrzydełka kurczaków, a czasami sznury węgorzy i dzwonki karpi.  Co jakiś czas, gwiazdeczka Wiesia lub borsuk Alek, przy pomocy gości, doglądają garnków, ogniska, rożna lub kuchenki. Trzeba podłożyć opału do ogniska, grilla czy wędzarni, pomieszać rosół, gulasz, czy przewrócić pieczące się mięso, albo ryby.

Ludzie, jak zagadkowe planety, krążą po podwórzu wśród drzew, przysiadają na chwilę to tu, to tam; siadając lub stojąc, łączą się w dwu - trzyosobowe rozmowne konstelacje, jedna albo dwie pary gwiazd, tańczą. Wszyscy gromadzą się co jakiś czas na chwilę przy napojach, serwowanych przez jeża Jasia i jelenia Wicia i wtedy cichnie nawet orkiestra, ale po wlaniu w siebie kolejnej dawki któregoś z rytualnych  płynów, rozchodzą się do swoich zajęć, albo ruszają do tańca. Kulminacyjnym momentem, w którym nastąpi pełna integracja wszystkich ciał niebieskich, będzie najpierw pora obiadu, w czasie której trzeba usiąść wszystkim razem na jakiś czas, pod seledynowym dachem werandy. Po południu, pojawiają się ze swoich  dalekich kosmicznych kręgów, z życzeniami i na  kilka godzin pogawędek i wymiany doświadczeń o świecie, żubr Bolek Łaskawy z gołębicą Stasią i  ryś,  Wacek Pszczelarz. Zaczyna się, przybierająca momentami dość dramatyczne formy słowne, i do nocy trwa, trudna, ale malownicza, próba integracji mgławic Miasta, z konstelacjami Wsi.

Czasami pojawia sie któryś z latających nisko samolotów rolniczych, patrolujących okolice w porze upałów, by wcześnie ostrzec przed pożarem, albo zrzucających na oniemiałe ze zmęczenia i ciągłej niepewności swego losu pola, lasy i łąki, porcje szczepionki przed wścieklizną. Kilka razy zatacza nad łąką nazywaną „Wisienka pod lasem” koło, włączając się jakby w korowód  obchodów święta Wiesławy, zapowiadających już nadciągające letnie upały. Z kabiny samolotu widać wystającą głowę pilota, najpierw jak główka zapałki, a potem jak głowa ważki, aż wreszcie można rozpoznać w górze uśmiechniętą twarz przyjaciela, pilota, z którym kiedyś, na początku pełnej zakrętów drogi w te strony, nie znając jeszcze tej łąki, przebalangowali w Krośnicach niejednego Sylwestra. Szczególnie zapamiętali go z niezapomnianych noworocznych „poprawin”, kiedy to sympatyczny i nieco zwariowany „lotczik”, zwabiony muzyką Władka, „wkupywał się” w  towarzystwo, przynosząc pod pazuchą srebrzystą butelkę i opowiadał tak długo o egzotycznych  lotach nad Afryką, dopóki nie namierzyła go czujna małżonka. Na samym początku, kilka razy zaskoczył ich mile, zrzucając na wyspę Balanga, niczym jakieś ulotki, kolorowe kartki z życzeniami dla solenizantki. Przezwali go Kukuruźnik. Od jakiegoś czasu, gdy wskutek kosmicznej gospodarki lewych i prawych rządów, jak większość innych, „padła” również podniebna firma „lotczika”, już nie przylatuje nad łąkę, a oni przestali jeździć na  Sylwestrowe obrzędy do Krośnic. Za to do tej pory wybuchają śmiechem, gdy wspominają anegdotę o kukuruźniku. Na pytanie, co to jest kukuruźnik, jeden z elokwentnych miejscowych  młodzieńców podrapał się po głowie i po głębokim namyśle, z chytrym uśmieszkiem odpowiedział – to musi być coś wspólnego z głową, kojarzy mi się z określeniem kuku na muniu.

Wieczorem zaczyna się muzykalna kolacja nad stawem, pod własnoręcznie przez Wiesię i Alka uplecionymi i już poszarpanymi przez idące od zachodu wichury, trzcinowymi parasolami. Na zakończenie kolacji, grajków zaczyna wabić magia wody w świetle zachodzącego słońca. Jest ona tak silna, że w pewnym momencie musi nastąpić wstąpienie orkiestry w wody stawu. O zachodzie, stojąc po pas w stawie,  grają na pożegnanie zmęczonemu słońcu. Wczesną nocą, nadal grając w blasku księżyca, grajkowie pogrążeni w stawie, wyglądają jakby byli przypływającymi apostołami, wszystko ogarniającej muzyki.

Nie przerywając gry, artyści, spragnieni większego wreszcie dystansu od reszty towarzystwa, przechodzą po jakimś czasie na drugą stronę  stawu. Ich muzyka, cichnąc dla najbliższych słuchaczy i przybrzeżnych tancerzy, odbija się od powierzchni stawu i rozpływa po całej łące, dopływając aż do zabudowań na brzegu Starej Huty.  Mieszkańcy przed snem popatrują w stronę lasu, pomrukując z półuśmiechem - „wiadomo, rozrywkowy zakręt”...  Nikt nigdy dokładnie nie wie, w którym momencie nocy następuje powszechny, całkowity odlot w kosmos, na skrzydłach ptaków snu. Dla jednych, jest to odlot zaledwie do wschodu słońca i do upragnionego łyku piwa,  dla innych do świeżej jajecznicy późnego poranka , dla jeszcze innych, do rosołu samego południa, gdy z licznych cienistych kryjówek, wywabi ich wreszcie poranne, nieśmiałe jeszcze, słoneczko.

  Contents of volume
Comments (5)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Oj działo się tam wiele, oj działo, a wszystko tak swojsko i sielankowo.
avatar
Niezwykle pięknie i barwnie opowiedziana historia. Tak wiele się tutaj dzieje, wszystko tu przyciąga uwagę. Podpatrzyłam też parę rzeczy. Do gulaszowej nigdy nie dodawałam czerwonej fasoli, spróbuję następnym razem. Mam nadzieję, że małżonek mnie nie skrytykuje.
Takie imieniny to jest coś! Coraz rzadziej ludzie się tak bawią.
avatar
Na balandze Polska cała
Wszystkie zęby przehulała,
Przehulała siwe włosy,
Przepiła kokosy :)
avatar
Jak się wystrzelić w Kosmos bez rakiety kosmicznej

na samym gazie i dopalaczach

??

Hmmm... pomyślmy... Niech zagadkę...

POLAK POTRAFI

jak jego protoplasta Twardowski

polecieć /na kogucie/ nawet na Księżyc

??
avatar
Ta cała gombrowiczowska elegancja śmietanki towarzyskiej na balandze u Borsuka kończy się tam, gdzie zawsze, czyli w rowie... gdzie zaczynają się plecy.
© 2010-2016 by Creative Media