Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2021-12-22 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1081 |
Na pewno nie miałam więcej niż 10 lat, kiedy zdarzył się ten jedyny w swoim rodzaju wigilijny dzień: pochmurnie oksydowany oraz srebrno biały, a wtedy w ciepłym mieszkaniu Rodziców na krótko zagościło szczęście.
Tęsknota za tęsknotą przepięknie pachniała tym, czym pachnie typowe, niczym wyjęte z sentymentalnej widokówki, Boże Narodzenie. Ja obserwowałam wirujący śnieg, natomiast Domownicy [z wyjątkiem dużo starszej ode mnie Siostry, którą na szczęście dokądś wyniosło] słuchali płynącego przez radiowy głośnik opowiadania Jana Parandowskiego w interpretacji Andrzeja Szczepkowskiego.
Mimo że sama jeszcze nieduża, osobliwie nie tolerowałam głosu tego pana; według mnie – fałszywie lepkiego niczym łączony z flegmą sztuczny miód. Mama podzielała moje zdanie, Tata z kolei twierdził, że się niepotrzebnie czepiamy „biednego człowieka”. Wszak tym razem pan Szczepkowski wybrzmiewał „mitycznie” oraz „mistycznie”.
Opowiadanie miało tytuł „błażek”, którym tak niegdyś nazywano we Lwowie kościelne gasidło, i tego właśnie „błażka” zażyczył sobie na gwiazdkę narrator-bohater opowieści – sześcioletni Dunek.
W świetle prozy wymienionego Autora, to jego dom przypominał szczęśliwą ślimaczą skorupkę, nad której bezpieczeństwem czuwały dwie, o idealnie dobrych sercach, Panie: sędziwa Babka Maria i wielce konkretna Mama Julia. Ojca tam nie było.
Nim jednak Dunek został posiadaczem wymarzonego gasidła, wcześniej musiał się mentalnie przedrzeć przez wszystkie przygotowania, gdzie „odurzony zamętem i zapachami” o niczym innym nie myślał, tylko „jak się dobrać do migdałów, którymi są obsypane złociste warkocze strucli.”
- Złociste warkocze strucli, cóż za piękne skojarzenie – westchnął Tata. Zupełnie jakbym słyszał naszego Anioła [znaczy mnie, ponieważ – podobno – umiałam barwne i ciekawie opowiadać].
Narodzenia Pańskie bywają przeróżne i równocześnie wszystkie – bez jakiegokolwiek wyjątku - niezmiennie prawdziwe. Że częstokroć podkolorowane bądź nawet na swój sposób – zmyślone? W tych Świętach nie ma jednak fantazji ani też wygładzania na siłę zmarszczek z przeszłości. One w nas trwają. (Pod)świadomie. Do bólu. Częstokroć do serdecznego płaczu:
„A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?)
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którym żeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: „Gdzieś pan był tyle lat?”
„Wędrowałem przez głupi świat.”
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
że już wzeszła Gwiazdka na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście,
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
blask swieczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata, płynie
kolęda na okarynie:
LULAJŻE, JEZUNIU
MOJA PEREŁKO,
LULAJŻE, JEZUNIU,
ME PIEŚCIDEŁKO.”
Konstanty Ildefons Gałczyński: „Przed zapaleniem choinki”, 1947