Go to commentsMa-gić-nie? Bardziej śmiesznie niż straszno. I oczywiśce niezdrowo
Text 41 of 42 from volume: Jak u Beaty z Wolskich Obertyńskiej
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2021-12-23
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views907

W pewnym wieku oraz po określonych doświadczeniach wreszcie zaczyna się mieć wszystkiego dość. Tak, dość. Dosyć dawnego kolokwialnego „pentagonu”, czyli sytuacyj, gdzie „jeden się pęta a drugi goni” niby ci wciąż nieśmiertelni – przedzierający się przez zakopiańskie Krupówki - domniemani turyści.


„Dziesięć jajek, mak w puszce, rodzynki, masło roślinne, proszek do pieczenia…” usłyszałam wczoraj wychodząc z powiatowych delikatesów. Rzuciłam okiem: szara, beznamiętna twarz kobiety w nie do końca określonym wieku, która czytając półgłosem ów rejestr, bardziej zwracała się w przestrzeń niż do towarzyszącej jej – niczym ona - mentalnie przydeptanej - nastolatki.


Bezradosne święta, gdzie akurat obecnego roku niemal każdy bez żadnego wyjątku przyjmuje pozycję smaganego batem galernika, choć przecież Boże Narodzenie, to jednak Boże Narodzenie nawet z całą tą swoją wrzaskliwą, tandetną „magią”. Szczególnie „magią” kretyńskich zakupów wspomaganych widokiem głowonoga-reklamy w osobie pani Doroty W., czyli tzw. dziennikarki z nader toksycznego przekaziora.


Trzeba być wszak obiektywną, bowiem w minionych dekadach tak aktualnie nadużywaną „magię” zastępowało wtedy szaleństwo.

I oto na przykład przyprawiające o migreny „myślenice” typu: czy na pewno się zdobędzie wymarzoną choinkę [najlepiej jodełkę: świeżo ściętą, gęstą, wysoką, oczywiście sobą pachnącą]? Co z karpiem? No i cytrusy produkt niebłahy, nie mówiąc o grzybach, maśle, kawie, kakao, orzechach, miodzie, później kokosowych wiórkach...


Znajomy kierownik Sanepidu [przedwojenny dr wszechnauk medycznych] w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku ganiał tuż przed świętami po podległych mu placówkach handlowych, wydając wodzowskie dyspozycje: „Zapakujecie mi 2 kg masła, trzydzieści jajek, no i przydałby się jeszcze z 1 kg nietłustego boczku. Aha, kontrola wykazała wzorowy porządek „na sklepie i zapleczu”.


Ogony kolejkowe nie były wprawdzie kolorowe, ale niemożliwie kłótliwe. No i należało też do dobrego tonu paradowanie w wieńcach [na szyi, nie głowie] sporządzonych z higienicznego papieru, niewiele miękkszego od papieru ściernego; przy okazji karp uciekał z wiaderka, w drugiej zaś ręce siatka z czterema pomarańczami, które przypłynęły do polskich portów, o czym komunikowały ogólnopolskie dzienniki radiowe radosnymi głosami reżimowych spikerów.


Spotkania rodzinne [oraz nie tylko] obok konsumpcji skrzętnie zgromadzonych dóbr, obfitowały w – a jakże! - w mrożące krew w żyłach wojenne opowieści z jednoczesną prognozą wybuchu III wojny. Wówczas rozmarzeni tą perspektywą Rodzice, już zaraz, teraz i natychmiast pakowali się do Lwowa.


A Bóg – Człowiek, urodzony, oczekiwany, pomijany, zapominany, ponieważ prezenty ważniejsze, szuka(ł) tego miejsca, którego dla Niego nigdy nie było.


Byłam bardzo młoda: może w liceum, może na studiach, gdy przeżyłam – pierwszy i do tej pory ostatni raz – tę swoją jedyną, niepowtarzalną Pasterkę. I musiało minąć naprawdę bardzo wiele lat, żeby tamto wspomnienie utrwalić w wierszu [2004] zatytułowanym „Epifania”:


trzepot srebrnopióry

napowietrzną muzyką

potężniejąca Gloria

Nowonarodzonego kwilenie


dziecięce. Który

chociaż ubogi

ma przecież

u Ojca


niepojętą przestrzeń


Na skrzydłach

anielskich powietrze

gwiaździście uskrzydlone


Smużkę mirry

kadzidlanych grudek

Żywiczny żar

Błysk złota


opublikowanym w tomiku „Radość świętowania albo Ogrody Żupne” [Kraków 2005] i później przekopiowanym na literacki Portal „poezja-polska.pl” [grudzień 2013].


Oj, oberwało mi się okropnie od trzech, przypuszczalnie mocno pokiereszowanych przez los i życie, komentatorów, jednak z pomocą Bożą plus życzliwych mi Czytelników, nie dałam się. Mało tego, że nie dałam, to jeszcze – na szczęście werbalnie – skróciłam o głową nazywaną makówkę pewną panią Herod; diabła popędziłam tam, gdzie zostało mu uprzednio wyznaczone miejsce; na śmietnik w pudle po odkurzaczu wyniosłam czartowskie łańcuchy, wreszcie do kąta wepchnęłam śmierć, natomiast jej kosę wystawiłam za okno, by sobie ciut w grudniowym deszczu podrdzewiała.


  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Podoba mi się i ten kunszt literacki i to wprawne oko i ucho.Tak, wspomnienia i mądrość prozą i wierszem.
Wartościowe, dobre...ważne.
To tyle w slowach, reszta w modlitwie.
© 2010-2016 by Creative Media