Author | |
Genre | nonfiction |
Form | article / essay |
Date added | 2022-01-09 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 771 |
Pisać o pisarzu, to syzyfowe zadanie. Z reguły niewdzięczne, bo - stronnicze. Tym bardziej o nim. O człowieku, który przez długie okresy życia ma zakaz publikowania swoich utworów literackich i kompozycji muzycznych, nad którym ciąży klątwa wzmożonej cenzury.
Truizmem jest powiedzenie, że co pisarz, to osobowość; niekiedy silna, niekiedy nie. Są niezłomni, dysponujący odwagą cywilną, mający ugruntowane zapatrywania i są ugodowcy, zamulacze, i wsteczniacy posiadający paskudnie tępe przekonania, poglądy uzależnione od wiaterków historii. Stefan Kisielewski należy do bezkompromisowych i całym sobą płaci za to wysoką cenę.
Nie tak dawno radiowa Dwójka zaprezentowała jedną z jego pięciu powieści (Widziane z góry). Nadano ją w wyśmienitej interpretacji Jerzego Stuhra. Podzielona na 49 odcinków, stanowi ucztę dla znękanych uszu. Jednak słuchając jej, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że została stworzona w innym rytmie niż dzienniki, w odcieniach nie tak nerwowych i radykalnych, a bardziej kontemplacyjnych. Autor zdaje sobie sprawę: fabułą nie rządzi pośpiech, a treść decyduje o formie.
Co innego dziennik, emocjonalny, skrótowy zapis faktów i spostrzeżeń sporządzonych pod presją chwili, na gorąco, podczas codziennego użerania się z partyjnymi matołami i przymusowych randek z cenzurą, a co innego powieść, gdzie można pozwolić sobie na szerszy oddech, głębsze zastanowienie, opisowy malunek pejzażu, psychologiczny portret, rozbudowę atmosfery; publicystyka, to streszczenie, romans, to rozwinięcie.
Ale woli uprawiać publicystykę. W niej, a zwłaszcza w politycznych felietonach dopatruje się dobrych stron swojego pisania. W nich dostrzega sens. Jednak wie, że sens uprawiania publicystyki jest wtedy, gdy ma ona odbiorcę i autor może liczyć na rezonans. A od czasu nazwania gomułkowskiej ekipy dyktaturą ciemniaków, niszczono go prasowym milczeniem. Początkowo cenzurowały go partyjne myszołowy, w późniejszym okresie dołączyli do stada gnębicieli bojaźliwi obrońcy praworządności z Tygodnika Powszechnego.
Pisze zatem poza PRL, omijając polityczny parnas bęcwałów w walonkach, drukuje u Giedrojcia, w zaciszu paryskiej kultury, po zaściankowej prasie, w małonakładowych, emigracyjnych gazetkach wystrzyżonych z krajowej rzeczywistości. Jest mało słyszalny, a jeszcze mniej – rozumiany. Z kim by nie gadał, wszędzie jest sam: traktowany pobłażliwie przez przyjaciół z opozycji, a przez wrogów z aparatu - jak niebezpieczny pieniacz na furiackich papierach; wszystkim obcy z powodu swojej przenikliwości, wypowiada i o jednych i drugich sądy ostre, bezwzględne, budzące namiętny sprzeciw. I nie tylko o ludziach jest złego zdania, bo i na temat państw wyraża się krytycznie: z uporem przechodzącym w manię twierdzi, że Zachód nie rozumie Wschodu i jest wobec niego nieustraszenie uległy.
Jego teksty nigdy nie są letnie, a zawsze kontrowersyjne. Przepojone polemicznym żarem, pisane z ogniem, nie odnosiły spodziewanego skutku. Choć niekiedy jest to ogień przygaszony nazbyt przedłużającym się stresem; rosnącym poczuciem klęski, bezskutecznym mówieniem do głuchych, pisaniem w kagańcu, tłumaczeniem ażurowym umysłom tej prawdy, że są zniewolone, zeżarte korozją pamięci.
Ma wrażenie daremności pisania swoich tekstów, adresowania ich do ludzi ogarniętych przez samonakręcające się psychozy, żyjących pośród obłudy, przeinaczeń i zakłamanej historii, kreatur pogodzonych ze swoim egoizmem, wegetujących z nawyku do śniętego spokoju, zadowalających się złudzeniami, minimalną stabilizacją i kluczeniem pomiędzy świeczką, a ogarkiem. Wtedy z dzienników przebija gorycz, smutek niespełnienia. A także towarzyszy im zwiększająca się świadomość przemijania lat spędzonych na daremnym OCZEKIWANIU. Na co? Choćby na społeczne refleksje i normalne życie, swobodę wypowiedzi, brak paszportowych dylematów czy zaspokojenie głodu nieskrępowanych podróży.
Skazany na życzliwą izolację, zmęczony szarpaniną z karłowatymi ludźmi, od których zależy los jego publikacji, wieczny frustrat, sceptyk, cynik i pesymista w jednej osobie, boleśnie odczuwa zmarnowany czas. Jako niespokojny, polemiczny, zadziorny duch i moralizator z powołania, stale popada w twórcze wahania: męczą go rozterki co do wartości swoich dzieł. Broni się przed krasomówczym hamletyzmem i jałowym pustosłowiem, a dostrzegając śmieszność swojej sytuacji, jest wobec niej – ironiczny; kpinkuje z siebie, bo ma uczucie, iż jest jak skryba bez pióra, inkaustu i kałamarza, muzyk bez słuchu i weny, krótko mówiąc: gaduła ukarany milczeniem.
Ratuje się ucieczką w zjadliwy chichot ze wszystkich, którzy wrobili go w ten pasztet. Chroni za parawanem szyderstwa. Opędza przed napadami wściekłości, ponieważ dostrzega absurd pisania do szuflady i chodzenia na kompromisy, groteskę komponowania pod pseudonimem, jałowość poruszania tematów zabronionych, zawartości z góry i od początku do końca lądujących w koszu na prawdę.
Dziennik jest niewyczerpaną kopalnią wiedzy o postaciach, z którymi się spotyka. O ludziach reprezentujących różne dziedziny kultury. Muzykę, prozę, poezję, filozofię, publicystykę. Mówi w nim o znanych i nieznanych wydarzeniach przytaczając fakty z przemijającej epoki. Starczy wymienić kilku: Bacewicz, Penderecki, Lutosławski, Miłosz, Kołakowski, Słonimski, Iwaszkiewicz, Putrament, Gombrowicz, Bartoszewski, Gołubiew, Eile.
Jak umie, tak pisze, a że umie doskonale, to pisze z werwą, przekornie i błyskotliwie, z miażdżącą inteligencją, nie patyczkując się doborem słów, nie stroniąc od kolokwializmów, cytatów i przysłów, unikając ekwilibrystyki znaczeń; prosto z mostu. Dzienniki powstają w ukryciu, w zeszytach, z myślą o późniejszej książce, o druku w sprzyjających warunkach. I myśl ta jest motorem, siłą napędową tworzenia zapisu. Jest też jedyną sposobnością pozostawienia po sobie świadectwa pełniejszego niż doraźna, mocno ocenzurowana bazgranina w reżimowych gazetach, gdzie musi się powściągać, ważyć słowa, mówić szyfrem. Nie dlatego, by kogoś nie urazić, ale dlatego, by nie zamknąć sobie drogi do dalszych wypowiedzi.
Natomiast w dziennikach nazywanych przez niego żółciowymi, pozwala sobie na swobodę ciętych sformułowań, puszcza się na hazard politycznych spekulacji, intymność zwierzeń i nieskrępowane osądy. Częstokroć brutalne, niezasłużone, szczere do przesady, sprawiające przykrość ludziom z którymi ma do czynienia na co dzień. Nie oszczędza w nich nawet przyjaciół i, pomimo przykrych doświadczeń, wciąż nie potrafi powstrzymać się przed wyrażaniem swojego zdania. Wynikają z niecierpliwości, rozczarowań i rozgoryczeń. Są więc dla niego zastępczą formą istnienia, ucieczką przed postępującymi, fizycznymi degradacjami wieku, odtrutką na prowadzone, podwójne życie z cenzurą, artystyczną rekompensatą za osobiste niepowodzenia i zachodzące w nim, biologiczne procesy. W nich jest oswobodzony od tombakowych myśli i zezowatych myśli.
A jednocześnie te niesprawiedliwe opinie o przyjaciołach zdają się sprawiać mu radość, bo jako waleczna istota lubi się przekomarzać. Lubi czytać ich rozjuszone repliki. Na przykład zaczepiony przez niego Tyrmand odpowiada zgryźliwym opisem jego postaci i charakteryzuje go jako zapijaczonego niechluja z fryzjerskim wąsikiem. Na co, dokumentnie uszczęśliwiony Kisiel, wyraża się o Tyrmandzie z wielką czułością. Z czego płynie wniosek, że kruk krukowi nie nasobaczy pod ogon.
Na kartach dzienników porusza temat własnej jesieni życia. Powraca do tego wątku bardzo często, wręcz natrętnie, co jest w miarę zabawne, zważywszy, że o swojej rychłej śmierci i starczej demencji mówi w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat, a czeka go jeszcze dwadzieścia z dużym hakiem. Ma też częste chwile zwątpienia: odmawia talentu własnej muzyce i powieściom, uważając je za przeciętne. Narzeka z tego powodu i złorzeczy, że zamiast poświęcić się zdolnościom publicystycznym, trwoni energię na przygody z pitoleniem. Lecz wbrew temu, jak nisko ceni swoją beletrystykę, dzieła jego przetrwają modne normy cudacznego stylu i szybko wrócą do łask. Co już zaczyna się dziać.