Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2022-01-20 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 635 |
Ostap spojrzał na dziadka Panikowskiego. Dopiero teraz zauważył, że pod jego marynarką nie ma już drogiego eleganckiego półkoszulka i zamiast niego na Boży świat wyziera jedynie jego goła ptasia pierś. Jak podcięty, nie odzywając się ani słowem, Wielki Kombinator zwalił się na krzesło i zatrząsł się, łapiąc rękoma powietrze. Z jego gardła wyrwały się wulkaniczne pomruki, z oczu popłynęły łzy, i śmiech, w którym znalazły swe odbicie i zmęczenie całej nieprzespanej ciężkiej nocy, i wielkie rozczarowanie przegraną walką z Koriejko, tak żałośnie sparodiowaną przez obu mlecznych braci - przerażający śmiech wstrząsnął całym schronem. Pikowane kamizelki zadrżały jak listki na osice, niewzruszony lektor jednak jeszcze głośniej i bardziej wyraziście kontynuował swój wykład o chemicznych środkach trujących.
Wyzwalający, oczyszczający ten śmiech sprawił, że Bender poczuł się tak świeżo i młodzieńczo jak nowo narodzony klient zakładu fryzjerskiego, który zaliczył wszystkie jego tortury: i kontakt z brzytwą, i znajomość z ostrymi nożyczkami, i wyrównywanie odstających włosków płomieniem, i spray po oczach wodą kolońską, a nawet przyczesanie brwi specjalną do nich szczoteczką. Świeża oceaniczna fala zalała jego serce, i na pytanie Bałaganowa, jak tam milioner?, odparł, że wszystko idzie świetnie, jeśli nie brać pod uwagę faktu, że ten nieoczekiwanie mu zwiał i to w niewiadomym kierunku.
Mleczni bracia nie zwrócili na te słowa należytej uwagi, bo się ucieszyli, że ich sprawka z odważnikami skończyła się tak lekko.
- Widzi pan, Bender, - rzekł pełnomocnik ds. kopyt, - tę panienkę na widowni? To z nią chodził zawsze Koriejko na spacery.
- A więc to jest ta Zosia Sinicka? - z naciskiem zauważył Ostap. - Toż to rzeczywiście *pośród szumów balu, nagle przypadkiem...*
I szybko przepchał się do sceny, grzecznie przerwał wykładowcy i, dowiedziawszy się od niego, że gazowa ich niewola potrwa jeszcze być może nawet półtora godziny jak nie dwie, podziękował mu, po czym przysiadł się do Zosi. Już po chwili panienka przestała patrzeć w namalowane okna. Nieprzyzwoicie głośno się śmiejąc, próbowała wyrwać z rąk Bendera swój własny grzebień. Co się tyczy Wielkiego Kombinatora, to ten, sądząc po ruchu jego warg, coś do niej wciąż bez przerwy mówił.
Tymczasem do schronu przyprowadzono też inżyniera Talmudowskiego, który przed młodymi prześladowcami próbował się osłaniać swoimi dwiema podróżnymi walizami. Jego pokryte rumieńcem czoło lśniło od potu i błyszczało jak świeżo usmażony racuszek.
- Nic nie mogę na to poradzić, towarzyszu! - tłumaczył się dyżurny sanitariusz. - To są manewry! Trafił pan w epicentrum strefy skażenia.
- Ależ ja jechałem dorożką! - kipiał gniewem inżynier. - D-o-r-o-ż-k-ą! Śpieszę na dworzec w interesach. W nocy spóźniłem się na pociąg. Czy teraz też mam się spóźnić?
- Ale, drogi towarzyszu, niechże pan będzie rozsądny!
- Ale, do diabła, czemu mam być rozsądny, skoro jechałem dorożką! - pienił się Talmudowski.
Tak się zasłaniał tą swoją dorożką, jakby to była jakaś forteca, która sprawia, że jesteś bezpieczny nawet w zwarciu z chloropikrynami, bromacetonem i benzolem bromu. Nie wiadomo, jak długo trwałaby ta jego krzykanina, gdyby nie to, że do schronu wszedł kolejny zagazowany i, sądząc po obmotanej bandażem jego głowie, także przy okazji ranny. Na widok nowego gościa Talmudowski umilkł i czym prędzej zręcznie zanurkował w gromadkę pikowanych kamizelek. Niestety, przybysz natychmiast zauważył jego krępą figurę i skierował się wprost do niego.
- Wreszcie was dopadłem, inżynierze! - zawołał złowieszczo. - Jakim prawem opuścił pan nasz zakład pracy?
Talmudowski rozejrzał się na wszystkie strony swoimi malutkimi oczkami dzikiego odyńca i, zorientowawszy się, że wszystkie drogi ucieczki odcięte, usiadł na swoich walizach i zakurzył papierosa.
1931