Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2022-06-29 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 726 |
Na początku szło mi pod górkę. Reszta klasowej ferajny trzymała się ode mnie na dystans. Tylko Wiktor godził się na moje towarzystwo. Gdyśmy się poznali, siedział tuż przy tablicy, a ja - stolik za nim, tak, że zobaczyłem jego twarz dopiero na przerwie. Z początku nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Lecz całe to odczucie uległo zmianie, gdy podszedł. Nie powiedział ani słowa o mojej kontrowersyjnej prezencji, tylko, jakbyśmy znali się od lat, poczęstował mnie papierosem. Przyjąłem bez sprzeciwu, co mnie zatkało, bo, po pierwsze, nie palę, a po drugie, byłem nieoswojony z życzliwością. Bałem się jednak odmówić, zaprzepaścić niespodziewaną okazję zawarcia nowej znajomości, toteż udałem, że bez odrazy wdycham dym i dopiero po dzwonku pojechałem na salę.
I wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałem, że byłem zaślepiony krzywdzącymi sądami: upychałem wszystkich do jednej przegródki. Odkryłem, że i wśród zdrowych zdarzają się wyjątki, a przy odrobinie dobrej woli mogę przemóc dotychczasowe uprzedzenia i zaprzyjaźnić się z nimi. Później wspólny papieros stał się tradycją naszych monosylabowych spotkań.
Dopiero po tygodniu odezwał się do mnie. Na lekcjach nie pytano go, bo sprawiał wrażenie, że zna odpowiedź. Inni tak, reszta była odpytywana: popisywała się i wpadała na nieuctwie. Natomiast on stronił od wyrażania poglądów i początkowo sądziłem, że ich nie posiada. A kiedy już zdecydował się odezwać, zyskałem pewność: dysponował niejednym.
*
Już następnego dnia przeprowadziłem z Mamą rozmowę. Byłem zasadniczy, nieugięty, pełen skamlącej elokwencji. Przytaczałem argumenty, szermowałem aspektami, apelowałem, przekonywałem, że człowiek musi mieć kogoś, kto by go akceptował; przecież chce, bym miał znajomych. Wzruszała ramionami, mówiła, że Wiktor jest „taki jakiś” i nie kończyła – jaki. Co miała na myśli, pozostawało zagadką. Chyba nie godziła się, że zajął moje serce, a może były tego inne powody, nie wnikałem. Wreszcie ustąpiła, wysprzątała mi pokój, prześcieliła łóżko. Przygotowała kawę, były ciasteczka, zezwoliła nawet na muzykę i spotkaliśmy się.
Przyszedł odprasowany i ogolony. Dla mnie miał notatki, coś jakby ściągi z zaległych lekcji, Mamie przyniósł wiązankę, ponudził z nią o upałach i efekcie cieplarnianym. Nie omieszkał też wyrazić się o ekologii. Wspomniał o genach i Emilu Zoli, co było lekkim przegięciem, bo choć Mama czytała to i owo, biedny Emil nie nadawał się do dłuższej konwersacji, a genetyka należała do jej słabszych stron, odniósł więc mizerny efekt.
Naprawił swój błąd, zagadał go przytomnie, szybko i chytrze nawrócił do rozważań o nieśmiertelnej pogodzie, aż Mama zeszła z pomnika i podążyła do kuchni. A gdy nareszcie zostaliśmy sami, mogłem pokazać mu zawartość zdezelowanego odkurzacza pamięci, komputera marki „fiut”, składaka opatrzonego mianem „ostatni dzwonek”.
Wyciągnąłem też swoje zbiory. Pokazywałem wielobarwne obrazki z przyrody, śmieszne zwierzątka żyjące w lasach sponiewieranych przez deszcz, a on wyrażał uprzejme zdumienie, prawie podziw i niemal zachwyt nad różnorodnością form istnienia. Lecz już w trakcie oglądania scen z życia ssaków i pluskwiaków, po zapoznaniu go z ich zwyczajami, gdy przeszedłem do bibliotecznych działów z literaturą, malarstwem i muzyką, przerwał mi dotychczasową prezentację i rzekł, że w chwilach wolnych od zajmowania się duperelami, czyta niemało i trudno mu rozgryźć, dlaczego musi to aż tak długo trwać, czemu z taką mordęgą przebiegają w nas procesy uczenia się subtelności, szlachetności i człowieczeństwa, natomiast wielokrotne powtarzanie tych samych błędów idzie nam gładko i bez zastrzeżeń.
My, żarłoczne pasożyty wyposażone w baniak z inteligencją, dysponujący nieważnym bąblem umieszczonym na wierzchołku naszego cielska, my, obdarowani naroślą nazywaną mózgiem, my, zdobywcy i grabieżcy, nie mamy prawa porównywać się do zwierząt, i gdyby to od niego zależało, zakazałby ludzkiemu robactwu pełzania po Ziemi, a mówi mi o tym jako żarliwy humanista po literackim technikum.
Ludzie, twierdził, nie potrafią żyć bez wojen. Uwielbiają gramolić się na pomniki dla zdobywców. Podbijać wraże tereny i gnębić cudze połacie. Jego zdaniem, świat nie miał nigdy inklinacji do roztropnych działań, zazwyczaj przedkładał ekonomiczną rozpustę chęci nad awitaminozę logicznych możliwości. Co wszelako nie przeszkadzało ludziom umierać za jego aktualne hasła, tracić energię, dobytek i zdrowie w walce o obronę jego transparentów, występować, miotać się i zagrzewać do boju.
W tym celu skrzykiwano zmęczonych nędzą i głupotą. Wiadoma sprawa, nędzą własną, a głupotą wrogów. W tym celu rzucano przed ludzi ochłapy pieśni nawołujących do wyrównywania krzywd. Jednoczących armie sprawiedliwych i dających, komu trzeba, należny odpór.
*
Nie podejrzewałem go o wygłoszenie takiej ilości oskarżeń. Toteż pro forma i dla uspokojenia atmosfery, nie kontynuując niebezpiecznego wątku, dyskretnie tylko mówiąc, że zdarzają się wyjątki, ludzie wiedzący, do czego służą mózgowe fałdy, pokazywałem mu swoje ukochane zdjęcia, przedstawiałem kopie rzeźb i portrety filozofów, kasety z lekturami, wirtualne książki do czytania i słuchania, a Wiktor poddawał się wyciszeniu, łagodniał i nagle otworzył się. Zmienił temat: przeszedł na osobiste wyznania i zaznaczył, że nie spodziewał się znaleźć u mnie aż tak dużego archiwum. Jest otumaniony jego rozmiarami i jeśli mu pozwolę, to będzie do mnie zachodził częściej.
Oczywiście, nie miałem zastrzeżeń, a i Mama zdążyła się do niego przekonać. Poczęła nawet wyrażać się o nim lepiej. Gdyż z Wiktora był nie lada spryciarz: wiedział, jak z nią rozmawiać. Wyczuł, że jest chciwa na komplementy i z premedytacją zarzucał ją „duserami”. Nic zatem dziwnego, że wkrótce stał się powszednim gościem, niemal domownikiem nocującym u nas. To znaczy, w moim pokoju, gdzie Mama wstawiła łóżko po ojcu.
*
Często, podczas nocy, prowadziliśmy wstępne, relaksacyjne gadki o niczym. Układaliśmy się w hamletowskich pozach i rozprawiali o gęsiach na łańcuchu. Co nas prowokowało do krzykliwej wymiany zdań lub co nas dołowało, bo po każdym krasomówczym bajdurzeniu, uderzaliśmy w czułostkowe tony z emfazą w tle.
Rezultatem owego uderzania było to, że po paru godzinach intensywnej gadaniny, padaliśmy z wyczerpania. Ja wkrótce zasypiałem, on zrywał się z legowiska skoro świt i cwałował do pracy. A kiedy wracał, zaczynaliśmy od nowa. Nigdy nie mówił, gdzie spędza godziny pomiędzy pobytami u mnie. Pod tym względem zachowywał milczenie. Lecz był tajemniczy nie tylko w tej sprawie, bo i w kwestii rodziny, bo i tego, gdzie mieszka, jak mu leci.
Raz tylko wyrwałem z niego coś w rodzaju wyznania: oznajmił, że lubi sobie połazić to tu, to tam. Ogląda ludzi stłoczonych przy wystawach. W skupieniu przystaje przed witrynami księgarń, antykwariatów, sklepów z pozłacanymi drobiazgami. Zerka na tytuły książek, których nie będzie miał. W uśmiechach i przeprosinach ustępuje miejsca przy oknie, w którym odbijają się kałuże i sylwetki tłoczących się obserwatorów. Odchodzi w ciszy, znika w tłumie. Na podwórzu jakiegoś domu, skryty za śmietnikiem, podziwia mrok i przelotny deszcz. Deszcz wkrótce obumiera i ulice zaludniają się na jego cześć, jak gdyby tylko po to, by miał znowu kogo przepraszać i komu się kłaniać.
*
Jednego wieczora siadł przy moim łóżku, chwycił mnie za rękę i oznajmił, że musi ze mną pogawędzić. Zaczął od filozoficznych rozważań o czasie. Trochę mnie to zdumiało, bo czas nie stanowił przedmiotu naszych dotychczasowych gadek. Byłem jednak ciekaw, jak sobie z nim poradzi, toteż zamieniłem się w przysłowiowy słuch.
Popatrzył na mój księgozbiór i oznajmił, że przeczytanie tak dużej dawki tekstów jest uzależnione od ilości posiadanego czasu. Osobiście nie należy do gatunku zapobiegliwych i zdaje sobie sprawę, że za mało chodził wokół swoich interesów. Ale podkreśla: trudno znaleźć człowieka, który by nie chciał odkryć sensu swojego życia. Nie tego, że jest Wielki i Nieodzowny, dysponuje charakterem ze spiżu, ma zagwarantowany czas istnienia, bo na taką opinię zasługuje tylko dureń, tylko, jak być człowiekiem skazanym na uczciwość, gdyż ciągle słyszy, że kto nie wrzeszczy na swój temat, ten nie istnieje. Innymi słowy: kto nie zarabia, ten jest fajtłapa, a kto jest fajtłapą, ten zamiast „witaj, kasa” słyszy „żegnaj, rozum”.
Zacznie od zerwania z dotychczasową pracą, bo chce zmienić swoja egzystencję. Być jak ja, tyle że bez bonusów w postaci chorowania. Chciałby też poznać Historię, krainę bezkresu dziejów, otwartą dla mnie, a dla niego wciąż hermetyczną. Chce też poruszać się po niej swobodnie, bez gorsetu faceta gmerającego w bajkowej szafie.
*
I tak sobie siedzieliśmy, w ciszy i milczeniu, gdy nagle oznajmił, że się wyprowadza. Wątpi, czy kiedyś tu wróci, jednak nie ma innego wyjścia, tylko zmienić klimat. Odkrył w sobie naturę włóczykija. Z pracy zrezygnował. Zanadto go absorbowała. Podejmie w innym mieście, lecz będzie to nic poważnego, może na wolnym powietrzu, strzyżenie trawników, malowanie ławek, robótka w zoo czy cokolwiek dorywczego. W takim razie czas się żegnać i jako wykwalifikowany powsinoga dziękuje nam za wszystko, a zwłaszcza za to, że nie pytaliśmy o rodzinę.