Author | |
Genre | poetry |
Form | blank verse |
Date added | 2023-01-08 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 406 |
jest się, a więc: ciągła niemożność policzenia
do minus jednego, odżeranie się od płaszczyzny
(pozornie gorące ciało roztapia czerń,
zostawia szpetną dziurę kształtem
przypominającą szczątki rozgwiazdy).
rozpacz, cierpienie? prędzej groteskatologia!
mówi się, nie wygadana przez nikogo, litania
niedorzeczności, czyta spis absurdaliów:
świat! szeroki i mdły termin, karuzela, której
nie objąć wzrokiem, okaryna ulepiona ze smalcu,
coś, co brzękło i czasami zadudni, fryzura na pazia,
ostrzyżenie się od garnka
by wyglądać jak Ralph Kamiński,
aspirowanie do bycia mydłkiem, napuszonym
jak indor kapelmistrzem bez orkiestry,
to strzeżenie mydlin, uczenie się ich na pamięć,
skamieniały twaróg w kształcie monstrancji,
dumnie noszone pantalony (oczywiście produkcji
czechosłowackiej, albo radzieckiej).
śmiejmy się! ja? wszystko, co na korbkę, analogowe,
zakurzone i stare, jednocześnie - nieszlachetne, z grubego
plastiku w papuzich kolorach. myśl? siermiężna
i toporna, bo powstała w zaporożcu, rzecz pozornie
ważka, bo znaleziona na strychu i spatynowana,
urządzenie głupio i niepotrzebnie lampowe,
anachroniczne, nagrzewające się podczas dłuższego
użytkowania i wypełniające pomieszczenie, w którym
się znajduje wonią topionego metalu i szkła.
wokół ludzie mający charakter drewutni, przyginani
do ziemi przez siekiery, jakie noszą u szyi,
podskórnie kryci karpiówką,
zdzierający z głów tafle falistego eternitu.
ta legenda może tylko śmieszyć! traktuje o
wszystkim, co urodziło się w balii,
jest myte w dzieży, ma kuper i krzywy dziób
a mimo to udaje pomnik.
nie mogę być inny, jak tylko brzydko pocieszny,
definiowany przez wszelkiego rodzaju pokraczność
dezawangardę. krajobraz z niespodziewanie
wyrastającymi sztachetami, wieś opisana
maczaną w kałamarzu hołoblą, wszystko, co
na swój dyskotekowy sposób jest bandyckie,
nadąsane i w pąsach - to (pewnie) też ja.
antypowaga: nagrywam bezgłos na pocztówkowe
winyle, definiuję historię jako szklankę
w równym stopniu napełnioną krwią, co fluidem.
to coś, co wbrew sobie udaje Marylę Rodowicz,
ucieka ze sceny Festiwalu w Sopocie i Opolu,
by po chwili wrócić brzydsze
i jeszcze bardziej babcine.
wydzieram kartkę z dawno niewydawanego
pisemka dla nastolatków. wkładam do ust, żuję.
zaraz ogarnia mnie ta cała cepeliowość Los Angeles,
zachwycam się wzniosłymi tekstami Gracjana
Roztockiego, widzę matrioszkowe, pokraśniałe
policzki kobiet, które ostrzykują się wazeliną,
bo nie stać je na botoks, te talerze ozdobione
ręcznie malowanymi podobiznami Wierki Sirdiuczki.
jest się, a więc: śmietnik,
czerwona gwiazda lśniąca na czubku choinki,
na gałęzi której powiesił się klaun, ta paradność
starych komputerów, sztuczna inteligencja
i nierozerwalnie związane z nią słowa ceber, łupiny,
cembrowina. gliniane garnki marki bugatti,
żętyca don perignon, kozak tańczony w seledynowych
gumowcach, cała wielkomiejskość i jej próchniejące
szczudła, high life, z którego przebija strzecha i polepa.
my? pojazdy leżące obok siebie na wrakowisku:
papamobile-driftowóz i najmniejszy ścigacz świata
(ledwie trzy atomy poruszane niemożebnie
cienką igłą).
udawaj cały świat, co masz do roboty?
- leci na przestrzał okruch trybikowej filozofii,
kroi płaty czarnego mięsa, rozcina kosmos, sufit
sutereny, w której nie da się istnieć
w pełni i na poważnie
(a i w zasadzie: jaki byłby w tym cel?).