Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2023-06-10 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 291 |
Dochodziła szósta wieczorem. Pora zmieniła się na zimową, dzień był krótszy, więc na zewnątrz o tej porze panował już mrok. Mężczyzna zamaszyście otworzył drzwi, wchodząc do domu. Dyszał ciężko, nerwowo strzepując z ubrania resztki śniegu. Odetchnął głośno, z jeszcze większym zdenerwowaniem zdejmując ubłocone buty. Odwiesił mokry płaszcz na garderobę.
– Cześć Margaret – rzucił, widząc kilka metrów dalej zgarbioną postać starszej pani.
– Dzień dobry Jack – Gosposia uśmiechnęła się pogodnie, wychodząc mężczyźnie naprzeciw.
– Masz jeszcze numer od tych ludzi którzy naprawiali bramę od garażu w zeszłym tygodniu? Siłowałem się z tym cholerstwem dwadzieścia minut... i tak musiałem zaparkować na podjeździe. Cholera! Partacze! Psia mać!
– Problemy pierwszego świata, ubrudziłeś sobie drogie buciki?
Z oddali dało się słyszeć ironiczny, męski baryton. Sekundę później, w progu salonu pojawił się Peter.
– O, braciszku... mnie też miło cię widzieć – odburknął Jack, udając życzliwość. Margaret posłała gospodarzowi znaczące spojrzenie.
– Nie przejmuj się, twój brat ma chyba gorszy dzień... – szepnęła, przechodząc obok i chyłkiem przedostała się do kuchni. – Numer do partaczy zostawię na lodówce – dodała, tak samo miłym i uprzejmym głosem, jak na początku ich rozmowy.
– Dzięki – odrzekł z uśmiechem, po czym zwrócił się do brata. Mina Petera nie była specjalnie przychylna, więc naturalnym było, że po chwili jego wyraz twarzy, także przeobraził się w markotny grymas.
– Przepraszam cię, że musiałeś czekać… mam trudnego klienta. Zadawał tyle pytań, że czułem się jak na przesłuchaniu – mówił szybko, kierując się do gabinetu.
Peter kroczył za nim w milczeniu.
– Nie wierzę w przypadki, Jack – odezwał się w końcu, kiedy byli już za zamkniętymi drzwiami pokoju.
Jack musiał chwilę pomyśleć, by zrozumieć, co jego brat ma na myśli. Wywnioskował, że kontynuuje temat ich porannej rozmowy. Wyglądało na to, że Pete przeżywał spotkanie z Samanthą bardziej niż on.
– Przeprowadziliśmy się. Nie mogła wiedzieć, że tu mieszkamy – odpowiedział wzruszając ramionami.
Peter, głośno się zaśmiał.
– Proszę cię… aby znaleźć twój adres, wystarczy google…
– I co, może jeszcze zaaranżowała spotkanie Audrey i Matthew? Daj spokój! Nie może niczego żądać, sama podpisała papiery.
Jack spacerował tam i z powrotem. Zakończył swoją wędrówkę przy niewysokim kredensie, biorąc do ręki litrową karafkę, w jednej czwartej wypełnioną alkoholem.
– Proszę, odłóż to! – zaprotestował natychmiast Peter. – Ostatnio czuję się, jakbym odwiedzał rodzinę alkoholików. Za każdym razem, kiedy tu przychodzę ktoś jest pijany, na kacu lub właśnie zabiera się za picie, dość tego!
Mężczyzna nie pochwalał używek. Sam pił okazjonalnie i raziło go, kiedy przekraczano granice, a w tym wypadku, ponad wszelką wątpliwość tak było. Jack niechętnie go posłuchał.
– Czy, wy nie umiecie rozmawiać bez drinka?! – oburzył się. – Wracając do tematu – odchrząknął – masz zamiar, znów się z nią spotkać?
– A powinienem? – spytał, zakładając ręce na piersi.
Peter się zawahał.
– Może warto wyjaśnić wątpliwości?
– Jakie wątpliwości?
– Jesteś absolutnie pewien, że nie ma zamiaru wrócić do twojego życia?
Nastała chwila przejmującej ciszy.
– Lepiej to załatw. Jak dużo, ważnych spraw teraz prowadzisz? Klienci, chyba czytają opinie, o swoich prawnikach? – zapytał retorycznie. – Nie potrzebujesz skandalu, a zdrada, to zdrada….
– Byliśmy z Jessicą w separacji, o krok od rozwodu…
– A potem, magicznie się zeszliście… – zauważył – zresztą, nieważne! Miałeś wtedy dwadzieścia trzy lata i dopiero zaczynałeś karierę. Gdyby teraz to wyszło... nie chcę nawet myśleć, jak wpłynęłoby to na twój wizerunek.
– Przechodząc z zagadnień trudnych... do trudniejszych – Jack zgrabnie podjął nową myśl. – Rozmawiałeś z tym lekarzem? Jak mu tam, Miller?
Peter twierdząco skinął głową.
– Matt był u niego wczoraj, nie mówił ci? – zdziwił się.
– On nic mi nie mówi! – warknął. Czasem mam wrażenie, że ten chłopak urodził się, tylko po to, aby mnie gnębić… – żalił się, znów przechadzając się po pokoju – ukarać, tylko nie wiem za co! To mój syn, lecz czasem go nienawidzę! Buntuje się, nie po to, by osiągnąć jakiś konkretny cel... robi to, aby napawać się widokiem, kiedy doprowadza mnie do ostateczności!
– Co tu dużo mówić, wdał się w matkę – zażartował Peter. Miał nadzieję na rozluźnienie napiętej atmosfery. Jack go nie słuchał. Był zaabsorbowany swoim monologiem...
– Jest nieodpowiedzialny, wredny i bezczelny – wymieniał, stopniowo podsycając frustrację – czasem myślę, że gdybym cofnął się o te dwadzieścia cztery lata to….
– Nie! – wtrącił niezwłocznie jego brat. – Dobrze wiesz, że zachowałbyś się dokładnie tak samo. Matthew zawsze był…. trudnym dzieckiem – zgodził się. – Ale kochasz go tak samo jak Ethana…
– Jak te wyniki? – westchnął, kompletnie odchodząc od tematu rozmowy. Nie zaprzeczył i nie potwierdził słów Petera. Nie miał ochoty zagłębiać się w kwestię rodzinnych więzi. Być może obawiał się, że powie coś, czego mógłby żałować.
– Nienajgorsze... można zaczynać naświetlania…
Jack, z trudem przełknął ślinę.
– W gruncie rzeczy to dobra wiadomość – Peter próbował go pocieszyć. – Matthew ma silny organizm, poradzi sobie.
– To może ty z nim o tym pogadaj, ja się na to nie piszę…
To, co powiedział Peter nie było dalekie od prawdy, ale bez względu na to, jakich środków by użył i jaki sztab ludzi postawił na nogi, nie miał bezpośredniego wpływu na efekty leczenia. Nauczył się już, że w jego zawodzie pozytywne nastawienie i wiara pacjenta oraz najbliższych to podstawa w skutecznej terapii. Ten przypadek był znacznie trudniejszy z uwagi na to, że żadna ze stron nie chciała współpracować...
Nim wszedł do domu, jego uwagę przykuł samochód, niedbale zaparkowany na podjeździe. Nie należał do niego, taty, Elizabeth, ani Ethana. Nie musiał długo zastanawiać się, kim jest właściciel białego suva, prestiżowej marki. Tylko dziś miał w telefonie cztery nieodebrane połączenia od tej osoby. Mężczyzna włóczył się za nim jak cień i doprowadzało go to już do szewskiej pasji.
Był spragniony, więc od razu sięgnął do lodówki po wodę. Usłyszał za plecami czyjeś kroki, ale się nie odwrócił. Przyssał się do plastikowej butelki, łapczywie pochłaniając zawartość.
– Krzywo zaparkowałeś... – odezwał się, kiedy już udało mu się zaspokoić pragnienie. W dalszym ciągu stał tyłem do swojego rozmówcy, ale w odbiciu szybki, kuchennej szafki zobaczył Petera, który stał w progu.
– Zdarza się, nawet najlepszym – podsumował, zajmując miejsce przy kuchennym stole.
Matthew, w końcu się odwrócił. Nonszalancko oparł się biodrami o blat kredensu, zakładając ręce na piersi. Czekał na rozwój sytuacji, bo oczywistym było, że wujek nie zagaił go bez powodu.
– Gdzie byłeś? – zapytał spokojnie.
Matthew nie miał pewności, czy dobrze usłyszał. Jakim prawem pytał go o takie rzeczy?
– Na mieście… – odparł pretensjonalnie.
Mężczyzna przyjrzał mu się uważnie.
– Długo jeszcze będziesz bawił się z nami w kotka i myszkę?
– O co ci chodzi? – fuknął.
– Nie marnuj naszego czasu. Doktor Miller ma wielu, poważnie chorych pacjentów, ma co robić… – Słysząc to, Matthew nienaturalnie parsknął śmiechem. Od razu wiedział, jaką sytuację Peter mu wypomina.
– Obowiązuje was w ogóle jakaś tajemnica lekarska? – żachnął się. – Widzę, że układy w tym szpitalu są na porządku dziennym…
– Jakoś nie miałeś nic przeciwko tym układom, kiedy przychodziłeś na wizyty i badania bez kolejki. – Peter skutecznie zamknął usta Matthew tym argumentem. Chłopak wyraźnie się zmieszał i nic już nie odpowiedział na trafną uwagę.
– Jak mogłeś go, w ogóle o to prosić ? – pytał z oburzeniem.
– Daj spokój, przy nowotworach stosuje się medyczną marihuanę…
– W opiece paliatywnej.
– Proszę cię. Jedna recepta, by go nie zbawiła – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Pewnie sam się szprycuje, prawda jest taka, że najwięcej uzależnień jest wśród was, lekarzy.
Peter bardzo powoli przesunął dłońmi po twarzy. Nawet jego cierpliwość, kiedyś się kończyła.
– To jednak prawda, że łatwiej rozmawia się tobą, kiedy wypijesz – mruknął rozżalony.
Matthew pyszałkowato uśmiechnął się pod nosem.
– Kiedy zaczynasz naświetlania? – zapytał Peter.
– Po co pytasz, skoro wiesz?
– Wiem to, co powiedział mi Christian – wyjaśnił. – Podziękowałeś mu za rzeczowe omówienie wyników i powiedziałeś, że wrócicie do tematu po świętach… – Peter nie ukrywał, że jałowa rozmowa z bratankiem budziła już w nim irytację.
Matt spojrzał na niego w sposób, który jasno mówił, że nie ma mu już nic więcej do zakomunikowania w tym temacie.
– Więc, wiesz już wszystko – odrzekł.
– Czas działa na twoją niekorzyść.
– Czas, jest tylko szczególną formą przestrzeni... pozwól mi chociaż mieć złudzenie, że mam w tym wszystkim na coś wpływ…
Uciął rozmowę filozoficzną konkluzją. Zasadniczo, w obliczu nieskończonego wszechświata jesteśmy, nie więcej niż fragmentem kosmicznego pyłu. To wcale nie człowiek jest w epicentrum potężnego uniwersum. Ludziom brakuje pokory, zapominają jak życie bywa ulotne. Spowolnienie procesu leczenia było dla Matthew szansą na spędzenie, choćby kilkunastu dni na własnych zasadach. Być może to ostatni moment, kiedy sam mógł decydować. Czas przecież biegnie inaczej w różnych miejscach, wszystko zależy od obserwatora. Matthew znalazł swój sposób, aby go zatrzymać.
Peter chciał rozwinąć dyskusję, ale co chwilę dzwoniący telefon przypominał mu, że ponad czterdzieści minut temu miał wrócić do obowiązków.
– Trzymaj się… wrócimy jeszcze do tej rozmowy – rzucił przed wyjściem.
Matt uśmiechnął się życzliwie i przytaknął, ale tylko dla świętego spokoju. Miał nadzieję, że nie będzie ku temu okazji.
Ciężko było jej się skupić na rozmowie. Widok, roztaczający się naprzeciw, zapierał dech w piersiach. Podziwiała piękną architekturę miasta, na tle akwenu, łączącego wody jeziora Washington i zatoki Puget. Tego dnia był piękny, słoneczny dzień, niebo prawie bezchmurne, więc w oddali, doskonale uwidocznił się zaśnieżony szczyt, majestatycznego Mount Rainier. Nie mogła oderwać wzroku od panoramy Seattle, która nawet o tej porze roku potrafiła zachwycić najbardziej wybrednych turystów. Mierzący, blisko sto dziewięćdziesiąt metrów budynek, na którego szczycie się znajdowali, był wizytówką miasta. Space Needle, miał równie futurystyczną nazwę, co wygląd. Składał się z wąskiego, stalowego słupa, zakończonego wymyślnym spodkiem. Wnętrze tarasu widokowego, wcale nie było mniej imponujące. Szklane panele, oprócz ścian pokrywały również podłogę. Dzięki temu goście mieli wrażenie przebywania w przestworzach.
Tym razem, to Audrey wyszła z inicjatywą spotkania. Mieszkała tutaj już prawie dziewięć miesięcy, a wciąż nie udało jej się odwiedzić najważniejszych punktów na mapie serca stanu Waszyngton.
– Wstyd, że dopiero teraz tutaj dotarłam… – powiedziała, nie odrywając wzroku od przeszklonej ściany.
– Wiosną jezioro pokrywa cała masa żaglówek, jachtów, kajaków i hydroplanów – nadmienił. – Chyba wolę je w zimowym wydaniu.
Matthew dopił resztę kawy z niewielkiej filiżanki, ukradkiem przenosząc wzrok na swoją towarzyszkę. Musiał przyznać, że Audrey wyglądała naprawdę bardzo atrakcyjnie. Miała na sobie dopasowaną fioletową bluzkę, spod której delikatnie wystawał czarny top, a całość uzupełniał casualowy żakiet. Nieznacznie odsłonięty dekolt zdobił srebrny wisiorek z fioletowym oczkiem. Elegancko, ale niezbyt formalnie. Prezentowała się niezwykle naturalnie. Proste pasma długich, brązowych włosów zamieniły się w miękkie loki, swobodnie opadające na ramiona. Chociaż prawie nie miała makijażu, uwagę zwróciły gęste i długie rzęsy. Kształtne usta były ledwie muśnięte błyszczykiem, ale to wystarczyło, by pobudzić męskie zmysły. Dziewczynie niczego nie brakowało, lecz było w niej coś, co sprawiało, że Matthew nigdy nie wrzuciłby jej do tego samego worka, co Caroline, czy innych, przypadkowych dziewczyn, z którymi się spotykał. Sprawiała wrażenie skromnej, pruderyjnej i niewinnej, a zarazem szalenie pewniej siebie, wyzwolonej i dumnej. Nienaganna figura, piękny uśmiech, zniewalające spojrzenie, znakomite maniery i gołębie serce. Czego chcieć więcej? Przede wszystkim, ujęła go swoją ponadprzeciętną inteligencją. Mógł rozmawiać z nią na wiele ciekawych tematów, z takich kategorii jak polityka, sztuka, czy nauka. Bez trudu mógłby ją poderwać... ale. No właśnie, było jedno „ale”. Audrey Evans bardzo mu się podobała, lecz nie w aspekcie seksualnym. Był prawie pewien, że zanudziłby się z nią w łóżku. Nie wydawała się zdolna do erotycznych akrobacji. Nie pociągała go na tyle, by snuł bałamutne fantazje na jej temat. Z drugiej strony, może powinien potraktować to jak wyzwanie?
– Będę musiała się pomału zbierać… – powiedziała, kątem oka patrząc na zegarek.
Matthew zaaprobował jej decyzję skinieniem głowy. Kiedy kelner pojawił się w zasięgu wzroku, natychmiast poprosił o rachunek. Wyjątkowo nie miał ochoty przedłużać spotkania. Czuł się nieco gorzej, a godzinę temu minęła pora, w której miał zażyć leki.
Audrey śledziła wzrokiem szczupłego mężczyznę, który szedł w ich kierunku z terminalem płatniczym. Szybko obliczyła koszt swojego obiadu i kawy, wyciągając portfel. Nie zdążyła porozumieć się z Mattem w kwestii rozliczenia. Błyskawicznie uregulował płatność, nawet nie patrząc na paragon. Na koniec wrzucił do skórzanego etui kilka banknotów i prędko wstał od stołu.
– Prześlij mi numer konta – zagadnęła speszonym tonem, kiedy zbierali się do wyjścia.
Żałowała, że nie omówili sposobu zapłaty na samym początku ich spotkania. To była droga restauracja i obawiała się, że chłopak zapłacił, również za jej zamówienie z czystej przyzwoitości.
– Daj spokój – uśmiechnął się – ty stawiasz kolejny obiad. Ta restauracja to był mój pomysł.
Dziewczyna spojrzała na niego pełna zakłopotania.
– Kupiłeś też wejściówki… nie jest tutaj tanio…
– Luz – zaśmiał się. – Wypłata wpadła na konto, mogę znów szastać!
To niezaprzeczalna aluzja do ich wcześniejszego spotkania na stacji benzynowej. Chłopak, w dalszym ciągu zachodził w głowę, jakim cudem udało mu się wydać tyle pieniędzy w ciągu kilku godzin.
Kwadrans później byli na Lake Washington Boulevard. Zanim wysiadł z samochodu, kolejny raz spojrzał w jej oczy. Teraz, w jego wzroku nie zabrakło kokieterii.
– To, co? W niedzielę, o tej samej porze, kolejna wycieczka? Tym razem, to ja przyjadę po ciebie…
Audrey się zaczerwieniła. Czy on proponował randkę? – pomyślała, czując przyspieszone uderzenia serca.
– Jasne… zdzwonimy się… – wydukała.
Matthew objął lewą ręką zagłówek od strony kierowcy, nieznacznie się przybliżając. Dziewczyna odruchowo przygryzła wargę, delektując się zapachem jego orientalnych perfum. Ich usta dzieliły centymetry. Delikatnie ją musnął, ostrożnie przesuwając wolną dłonią po zarumienionym policzku.
– To… do zobaczenia… – powiedziała, odsuwając go na bezpieczny dystans. Chciała kontynuować, ale purystyczna natura wzięła górę nad pożądaniem.
Matthew zalotnie oblizał usta, nie odrywając od niej wzroku.
– Do zobaczenia w niedzielę – odpowiedział i niechętnie wrócił do domu.
Usłyszał kłótnię taty i Ethana. O, ile w przypadku tego pierwszego podniesiony ton go nie dziwił, o tyle jego brat rzadko z kimkolwiek wdawał się w awantury. Matthew uśmiechnął się pod nosem, nasłuchując. Od razu domyślił się, co jest powodem ich sprzeczki. Po dosłyszeniu kilku, ostrych epitetów, zobaczył wściekłego brata, który szedł, trzymając w ręce pokaźną torbę.
– Już wracasz do Stanford? – zagaił, powstrzymując śmiech. Chłopak spiorunował go wzrokiem.
– Pozdrów Megan… – dodał zgryźliwie.
Ethan zignorował jego komentarz i wyszedł bez słowa.
W salonie zobaczył ojca, który siedział na kanapie, wpatrzony w ekran telefonu.
– Co się stało? – zapytał z udawanym przejęciem.
Jack podniósł wzrok. Jego twarz była spokojna i opanowana.
– Pokłóciłem się z twoim bratem… – odpowiedział łagodnym głosem.
Ukrywanie prawdziwych emocji było kluczową umiejętnością w jego zawodzie, lecz mimo to Matthew był pod wrażeniem stoickiego spokoju jaki prezentował. Żałował, że nie wrócił wcześniej, być może załapałby się na najciekawsze sceny z przedstawienia.
– Mogę wiedzieć o co? Coś poważnego? – dociekał. Był przekonany, że zna powód, dla którego panowie się poróżnili. Udawał współczucie, a tak naprawdę cieszył się z ich nieszczęścia.
– Nie mam ochoty teraz o tym rozmawiać. – Mężczyzna niedbale wzruszył ramionami.
Matthew poczuł się do głębi rozczarowany. Był przekonany, że reakcja taty, na wieść o tym, że narzeczona zdradza go z własnym synem będzie, nieco bardziej żywiołowa. Tymczasem, mężczyzna był oazą spokoju. To kompletnie nie miało sensu. Do dziś pamiętał piekło, jakie mu urządził, gdy w dziewiątej klasie pożyczył jego kartę kredytową. To był pierwszy, ale nie ostatni raz, kiedy ojciec go uderzył. Ethan zawsze był wzorowym synem, niemniej jego obecne postępowanie biło na głowę, wszystkie wcześniejsze dokonania Matthew.
Uznał, że natrętne drążenie tematu wyda się podejrzane, więc dyskretnie podpytał Margaret o całe zajście. Kobieta z miną pokerzysty stwierdziła, że nic nie wie, a nawet jakby, to nie ma zamiaru mieszać się w rodzinne sprawy. Elizabeth nie było w domu. Ostatecznie, zaniechał dalszych działań, czekając aż Jack sam zainicjuje rozmowę
Nie był pewien, jak zareagować na widok pary, która namiętnie obejmowała się w zasięgu jego wzroku. Godzinę temu słyszał, że Elizabeth wróciła. Miał nadzieję, że prędko spakuje walizki i w końcu wyniesie się z ich domu. Teraz, obserwował ją w czułych objęciach ojca, który niespiesznie rozpinał malutkie guziki jej śnieżnobiałej bluzki.
– Elizabeth? Co ty tutaj jeszcze robisz? – wypalił, niewiele zastanawiając się nad tym, co właśnie powiedział.
Słysząc dźwięk jego głosu, w popłochu od siebie odskoczyli, niczym para nastolatków, przyłapana na miłosnych igraszkach. Obydwoje spojrzeli na niego z niemałą konsternacją.
– Mieszkam? – oznajmiła, chociaż ton wypowiedzi wskazywał na zapytanie.
W mgnieniu oka poprawiła wygniecine ubranie, patrząc na Matthew wyczekująco. Chłopak oniemiał. Minęła dłuższa chwila, nim zadał kolejne pytanie.
– To, o co chodzi z tobą i Ethanem? – zwrócił się do ojca.
Mężczyzna założył ręce na biodrach, przyglądając mu się z namysłem.
– Przecież mówiłem, że nie mam ochoty rozmawiać na ten temat – odpowiedział, wyraźnie niezadowolony. – Co ma do tego Liz?
Jeśli sprzeczka obu panów nie była związana z panną Brown, a najwyraźniej tak było, Matthew powiedział zdecydowanie za dużo. Zasiał w ojcu ziarno niepewności, które kiełkowało, z każdą sekundą. Jack przerzucił pytające spojrzenie na narzeczoną.
– No właśnie… też nie rozumiem, co masz na myśli… – wykrztusiła niepewnie, unikając kontaktu wzrokowego.
Matthew z trudem powstrzymywał się od parsknięcia śmiechem. Wykrzywił usta w karykaturalny sposób, zastanawiając się, jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
– Wybaczcie, coś musiało mi się pokręcić. Miłego wieczoru, dobranoc – rzucił na jednym wydechu i szybko uciekł w przeciwną stronę.
1 – Herbert George Wells.