Go to commentsChapter Eleven
Text 11 of 25 from volume: What goes around comes around
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2023-06-17
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views324

Matthew wygodnie usadowił się na łóżku, poprawiając laptop, który trzymał na kolanach. Starał się odnaleźć na twarzy brata jakieś wskazówki, które pomogłyby mu zrozumieć jego wczorajsze zachowanie. Powód kłótni z ojcem, na pewno nie był błahy, skoro tego samego dnia wrócił do Stanford, oddalanego o ponad tysiąc trzysta kilometrów.

– Prawie się wczoraj wygadałem… dlaczego nie powiedziałeś, że nie chodzi o wasz romans? – zapytał Matthew z powagą. Rozmówca odwrócił wzrok.

– Nie dbam, o to – oświadczył. – Możesz mu powiedzieć, jeśli chcesz…

Sygnał alarmowy. Sprawa wyglądała na poważniejszą, niż sądził.

– Co ty pierdolisz?! – zagrzmiał. – Mów, co jest na rzeczy!

Patrzenie na Matthew, z jakiegoś powodu było dla Ethana niewykonalne. Jeździł wzrokiem po niewielkim pokoju, skutecznie omijając ekran komputera.

– Okłamał mnie – powiedział po dłuższej chwili.

– W jakiej sprawie?

– Teraz to nieistotne – odrzekł. – Dowiesz się w swoim czasie, obiecuję – Ethan, pierwszy raz zwrócił się bezpośrednio do niego. Matthew poczuł się nieswojo, nie lubił niejasnych sytuacji.

– Jakoś, nie było wcześniej okazji zapytać… jak ty się czujesz? – dodał szybko, by jego brat nie ciągnął już poprzedniego tematu rozmowy.

– Różnie… – szatyn niedbale wzruszył ramionami, opierając głowę na poduszce.

– Teraz, chyba kiepsko, co? – zauważył.

Matt głośno odetchnął.

– Leki są gówniane… potrzebowałbym czegoś mocniejszego – odpowiedział, nie kryjąc podtekstu.

– Matt… proszę cię, nie zaczynaj. – Starszy brat bez trudu zrozumiał aluzję.

Matthew znacząco uśmiechnął się pod nosem.

– Bez obaw – mruknął półgębkiem.

– Słuchaj – powiedział znów Ethan – będę się zbierał.  Jeszcze nie spałem… trzymaj się tam i nie świruj!

Brzmiało, jakby zwyczajnie chciał go spławić. Matthew nie przeciągał dyskusji. Trzymał go za słowo, że niebawem wyjaśni, co tak naprawdę zaszło między nim, a ojcem.

– Jasne… do usłyszenia, nara.

Odłożył komputer na stolik przy łóżku, jednocześnie sięgając po opakowanie tabletek przeciwbólowych.  Było puste. Z impetem wrzucił kartonowe pudełko do kosza i wrócił na miejsce. Objął tułów rękami, układając się w pozycji embrionalnej.  Do pokoju zapukała Margaret.

– Jadę do marketu, chcesz coś? – zapytała serdecznie.

Kiedy zobaczyła go skulonego, pogodny nastrój migiem wyparował.

– Pół litra – wystękał, nie otwierając oczu.

Kobieta poważnie się zmartwiła.

– Mogłabym ci w czymś pomóc?  Może powiadomić twojego wujka?

Matthew spojrzał na nią z zainteresowaniem.

– Pracowałaś w hospicjum, zanim tata zatrudnił cię do pomocy przy mamie, prawda? – zagadnął.

Margaret przytaknęła, dość onieśmielona. Nie spodziewała się takiego pytania.

– Jeśli masz tam jeszcze jakieś kontakty… nie pogardzę oxy… mógłby być też vicodin lub tramadol…

Starsza pani zaniemówiła. Prośba Matthew, zdecydowanie wykraczała poza zakres jej kompetencji. Nie była pewna, czy mówił poważnie.

– Daj spokój… żartuję – przyznał, widząc jej zniesmaczony wyraz twarzy. – Po śmierci mamy, ustaliłaś z tatą, że będziesz zajmować się gotowaniem i porządkiem w domu. Nie musisz się tak angażować w… mój stan zdrowia, nie jestem, kolejnym twoim podopiecznym. Odpuść sobie, przecież nie będziesz miała dodatkowej premii z tego tytułu…

Reakcja Margaret była inna, niż się spodziewał. Kobieta szyderczo parsknęła pod nosem, podchodząc bliżej łóżka, na którym leżał.

– Jak nie przestaniesz odtrącać życzliwych ludzi, którzy chcą dla ciebie dobrze, za chwilę boleśnie zderzysz się z rzeczywistością… mocno się zdziwisz, kiedy nie będzie nikogo, jak już zdecydujesz się wyciągnąć rękę po pomoc…

Nie czekała na odpowiedź. Wyszła, grzecznie zamykając za sobą drzwi.



Jego wzrok mówił wszystko. Strzelał iskrami i jedyne czego żałował, to że te iskry nie były w stanie porazić człowieka, na którego patrzył.  Nie musiał niczego mówić, aby młodszy brat wiedział, że mocno  się naraził.

– Peter... wiem, wiem – mówił, ospale przecierając ręką zmarnowaną twarz.  Leniwie przeciągnął się na krześle, ciężko wzdychając. – Dałem ciała.

– I to jeszcze jak! – obruszył się Peter. – Powiedziałeś mu wszystko?

– A, co miałem zrobić? Usłyszał najważniejsze fragmenty rozmowy z Sam… zresztą brnięcie w kolejne kłamstwa nie byłoby fair.

– Myślisz, że pójdzie z tym do Matta?

– Powiedział, że nie – westchnął. – Ja pierdolę, kurwa mać!

Ukrył twarz w dłoniach, wydając z siebie stłumione jęknięcie. Ostatnie wydarzenia, zaczynały go przerastać. Peter, niewiele mógł mu doradzić. Prawdę mówiąc, nie miał żadnego pomysłu na wyjście z tej sytuacji.

– Słuchaj – Pete niepewnie się odezwał. – Wczoraj spędziłem godzinę na rozmowie z mamą… jest pewna myśl …

Jack spojrzał na niego z zaciekawieniem, choć wyraz twarzy mógł wskazywać na zniechęcenie.

– Tylko nie mów, że powiedziałeś im o powrocie Samanthy… – Nie miał już siły się denerwować. Głos był wyprany z emocji.

– Nie, absolutnie – zaprzeczył od razu. – Zależałoby im, abyś odwiedził ich z Matthew. Oboje tego potrzebujecie, musicie się odciąć, odpocząć…

– Daj spokój – Jack machnął ręką. – Przecież dopiero, co od nas wrócili.  Poza tym mam pracę.

– Twój wspólnik może się tym zająć, od tego go masz. Kancelaria nie zawali się przez tydzień twojej nieobecności.

Jack nie miał wątpliwości, że brat ma rację. Przez cały czas szukał wymówek, dzięki którym mógłby odsunąć wizję krótkiego urlopu w odległą przyszłość. Główny problem stanowiło poczucie obowiązku, zakrawające o pracoholizm. Zrozumiał, że został postawiony przed faktem dokonanym i w zasadzie nikt nie pytał go o zdanie.

Minęła chwila, w czasie której analizował wszystkie `za` i `przeciw`.

Peter wyciągnął z kieszeni kartkę z rezerwacją. Nieźle sobie to zaplanował. Wyglądało na to, że jedynym zadaniem jego i Matthew, było spakowanie walizek.



Clearwater to niewielkie miasto położone w zachodniej części Florydy, nad Zatoką Meksykańską. Słynie głównie z piaszczystych plaż oraz pięknych widoków. Wspaniała lokalizacja na rodzinne wakacje, czy jak w przypadku Johna i Susan Patterson, idealne miejsce na spędzenie zasłużonej emerytury.  John był prawnikiem, a konkretniej sędzią Sądu Rejonowego Seattle, jego małżonka natomiast zajmowała kierownicze stanowisko w jednej z większych korporacji w tym samym mieście.  Oboje ciężko pracowali, aby było ich stać na dwupiętrową willę przy samej plaży, w turystycznej miejscowości.  John od ponad roku, a Susan od maja bieżącego roku, mogła cieszyć się brakiem zawodowych zobowiązań.  Chociaż od rodzinnego miasta dzieliło ich ponad pięć tysięcy kilometrów, starali się na bieżąco uczestniczyć w życiu dwóch synów; regularny kontakt telefoniczny oraz obowiązkowe przyjazdy na święta, czy urodziny. Wyjątek stanowił okres urlopowy, w czasie którego, to oni zapraszali do siebie Petera lub Jacka z rodziną.  Sami woleli jeździć na wakacje we wrześniu, październiku lub listopadzie – wtedy bilety lotnicze były najtańsze, dzięki czemu mogli zapuścić się w najodleglejsze zakamarki globu.

Przyjazd Matthew i Jacka, o tej porze również stanowił wyjątek. Początek grudnia to czas przedświątecznej gorączki w domu i w pracy. Susan i John byli perfekcjonistami, więc zanim wyruszyli do najbliższych, musieli mieć absolutną pewność, że gwiazdkowe prezenty zadowolą, nawet najbardziej wybrednych członków rodziny. Niekiedy, poszukiwania idealnego upominku trwały nawet dwa miesiące! Jack oprócz, rzecz jasna przygotowań do świąt Bożego Narodzenia, był zobligowany dopiąć na ostatni guzik wszystkie formalności w kancelarii. Znajdował się w na tyle komfortowej sytuacji, że  bez problemu mógł zlecić wykonanie sporej części zadań osobom trzecim, i tak też zrobił. Mimo wszystko, nie miał ochoty na wakacje w środku zimy.  W tej chwili chyba nikt z rodziny nie myślał o świętach i towarzyszącej im beztrosce. Sprawy zawodowe, także zdawały się być przykrywką od prawdziwego powodu, który spędzał mu sen z powiek. Pochłonęły go problemy rodzinne, z którymi musiał  się uporać w pierwszej kolejności.

Susan, również od kilku dni nie mogła spać spokojnie.  Prawdę mówiąc, od czasu ich powrotu z uroczystości Dziękczynienia, trapił ją stan zdrowia Matthew. Kobieta była ucieleśnieniem empatii i współczucia, więc nie mogła nie wtrącać się w życie swoich dzieci i wnuków, kiedy działo się coś złego. Uważała, że najgorsze, co mogłaby zrobić wraz z mężem, to zostawić ich sprawy własnemu biegowi. John był mniej wylewny, ale całkowicie zgadzał się z małżonką w tej kwestii.

Pogoda w Clearwater była nie najgorsza, jak na tę porę roku.  Rzecz jasna, nie można było liczyć na tropikalne upały, ale z powodzeniem nadawała się na rejs łódką, trening windsurfingu, czy choćby spacer wzdłuż plaży.

Od czasu przyjazdu Matthew do dziadków minęło kilka dni. Chłopak zawsze miał dobry kontakt z seniorem rodu i żałował, że dopiero teraz postanowił spędzić z nim więcej czasu. Gdyby się tak głębiej nad tym zastanowić, John był chyba jedyną osobą, z którą łączyły go szczere i pozytywne relacje. Może to dlatego, że byli tacy sami?

Podczas swojego pobytu w tym urokliwym miejscu Matthew był w nadspodziewanie dobrym nastroju. Jego samopoczucie fizyczne również uległo diametralnej poprawie. Nie miewał nieznośnych bólów głowy ani mdłości, które towarzyszyły mu, na co dzień w Seattle.  Być może miało to związek ze zmianą klimatu lub dopiero teraz zaczęły działać lekarstwa, które brał od, nieco ponad dwóch tygodni. W każdym razie, czuł się wyśmienicie i miał nadzieję, że pozostanie tak, jak najdłużej.

Tego wieczoru wszyscy zebrali się na tarasie domu, by wspólnie zjeść kolację i porozmawiać o bieżących wydarzeniach. Jak dotąd, jeszcze nikogo nie opuścił szampański nastrój.  Żywiołową pogawędkę, co chwilę przerywały salwy donośnego śmiechu.

– Matthew, pozwól na sekundę... chciałbym o czymś z tobą porozmawiać – zagadnął tajemniczo John, przyjaźnie uśmiechając się do wnuka.

Matt wstał od stołu, podążając za żwawym staruszkiem, który zdążył już przejść przez taras i wejść w głąb salonu.  Chociaż, nie zastanawiał się jaki temat miał zamiar z nim poruszyć, zdziwiło go, że chciał to zrobić na osobności. Kiedy Matthew był przekonany, że za chwilę obaj usiądą na miękkich pufach postawionych w centrum okazałego pokoju, mężczyzna niespodziewanie wyszedł z pomieszczenia, kierując się na piętro domu. Zdezorientowany, poszedł za nim, aż dotarł do ogromnej sypialni. Stanął w progu, zastanawiając się, po co dziadek go tutaj przyprowadził. Mężczyzna, zwrócony do niego tyłem, otworzył jedną z szuflad lakierowanej komody. Matthew stał zbyt daleko, aby dostrzec, co znajdowało się w środku, ale mógłby przysiąc, że dziadek dźwignął podłużną klapkę, która wyglądała jak podwójne dno. Niedługo potem wszystko stało się jasne, bo John trzymał w ręku małą, kwadratową puszkę, której zawartości na pewno nie chciał wystawiać na światło dzienne.

– Pomyślałem sobie, że... w czasie rozmowy możemy sobie nieco umilić wieczór… – napomknął, powoli ukazując zawartość metalowego pudełka.

Matthew nie wierzył własnym oczom – zdecydowanie nie znał dziadka od tej strony. Dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że w opakowaniu był susz marihuany. Zamarł, nerwowo rozglądając się na boki, jakby próbował  upewnić się, czy to czasem nie jakaś niewybredna prowokacja. Ktoś ewidentnie chciał sprawdzić jego reakcję na tę niemoralną propozycję. W głowie mu się nie mieściło, że robi to ta sama osoba, która kilkanaście minut wcześniej, wyrwała mu z ręki lampkę wina, a wczoraj zakazała palenia papierosów, nie tylko w domu, ale i w zasięgu wzroku.

– To jakiś żart? Podpuszczasz mnie?

– Przestań! – zaśmiał się, wyciągając z kieszeni opakowanie papieru, służącego do przygotowania skrętów.

– Tylko nie myśl sobie, że popieram narkotyki! – zasygnalizował pewnym siebie głosem. – Uważam, że zapalenie jointa, raz na jakiś czas to nie przestępstwo. Oczywiście, twoja babcia twierdzi inaczej, dlatego nie waż się jej mówić, bo będę spał na kanapie. Ojcu też nic nie mów. Zawsze miał z tym problem, a przecież sam nie jest idealny…

Chłopak zawiesił wzrok na niewielkim zawiniątku, które John pozostawił na komodzie. Mężczyzna  znów położył na  małej bibułce odpowiednią ilość suszu i zwinął na kształt rynienki, delikatnie uklepując liście palcami. Następnie zwinął bletkę, tworząc coś na podobieństwo papierosa.  Schował pełen jeszcze woreczek marihuany do metalowego pudełka, z kolei pudełko z powrotem do schowka. Starannie wytarł mebel, aby w żadnym wypadku nie pozostawić resztek narkotyku. Kiedy upewnił się, że wszystko posprzątał, podał jednego ze skrętów wnukowi.

– No nie mów, że nigdy nie paliłeś! – burknął, z udawanym wyrzutem, na co Matthew zaśmiał się pod nosem, pokornie biorąc papierosa do ręki.

Ostatecznie uznał, że nawet jeśli propozycja dziadka okaże się pułapką, nie będzie zgrywał świętoszka. Robił w swoim życiu gorsze rzeczy i cała jego rodzina doskonale o tym wiedziała.

– Gdzie ty chcesz to zapalić? – zapytał.

John bez zawahania wskazał balkon w sypialni, który znajdował się po przeciwnej stronie do tej, na której był taras. Matthew domyślił się, że dziadek miał już wszystko, wnikliwie zaplanowane. Jego żona nie pochwalała nałogu, więc lata ukrywania się, uczyniły go mistrzem kamuflażu.

Spędzili na balkonie, co najmniej kilkadziesiąt minut, w czasie których zdążyli porozmawiać  o studiach, pracy, przeszłych i obecnych wydarzeniach, kolegach, kobietach i pogodzie. Kiedy byli już dostatecznie rozluźnieni, John odważył się poruszyć temat, który był  dla Matthew kompletnym tabu.

– Słuchaj... rozmawiałem z wujkiem…. wiem jaka jest sytuacja... zgodzisz się na to leczenie – głos brzmiał poważnie, a ton był rozkazujący.

Matthew odetchnął głośno.

– Dziadku ja już podjąłem decyzję – odpowiedział, unikając jego wzroku.

Mężczyzna nie dawał za wygraną.

– Kocham swoje dzieci najbardziej na świecie… – powiedział bez ogródek, zwracając tym wyznaniem uwagę chłopaka.

Zarówno John jak i jego młodszy syn, nigdy nie byli zbytnio uczuciowi, więc to kolejna nowość dla Matthew, który dotąd miał dziadka za wyrafinowanego służbistę.

– Jeszcze bardziej kocham wszystkie swoje wnuki – dokończył, zawieszając na nim wzrok.

Matthew kochał dziadka i z pewnością, on darzył go równie mocnym uczuciem, ale w tej chwili brał poprawkę na wszystkie, rzewne wyznania, jakie padały z jego ust.

– Do szaleństwa  kocham Steviego, Natalie, Ethana i ciebie, Matthew. Uwierz mi, że zrobiłbym dla was wszystko. W tej chwili, mam w dupie twoje zdanie, bo popełniasz ogromny błąd, synu. Jeśli przerwiesz leczenie, umrzesz, a jeśli umrzesz  nigdy sobie tego nie wybaczę. Dlatego zgodzisz się na naświetlania i co tam jeszcze trzeba. Dopilnuje tego, choćbym miał osobiście cię ubezwłasnowolnić!

Po tym wyznaniu Matthew z uśmiechem na twarzy zawiesił rękę na ramieniu dziadka, który stał przed nim ze śmiertelnie poważną miną. Miał ochotę mocno go uściskać.

–  Ja też cię bardzo, mocno kocham. Jeszcze porozmawiamy na ten temat, ale wracajmy już do reszty, bo zaraz zaczną nas szukać, a jesteśmy kompletnie zjarani, dziadku.

– Nie waż się puścić pary z ust... – dodał staruszek, po czym, dość chwiejnym krokiem ruszyli do wyjścia z pokoju.





  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media