Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2023-06-26 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 352 |
Ósmy dzień nowego roku obfitował w niezwykle piękną pogodę. Silne mrozy odpuściły, słońce mogło dłużej zagościć na błękitnym niebie. Termometry wprawdzie nie pokazywały tropikalnych upałów, ale przynajmniej gruba warstwa lodu i śniegu na chodnikach zelżała. Powietrze było przyjemnie rozgrzane, więc mogło się mieć wrażenie, że nadchodzi wiosna, mimo że był dopiero styczeń.
Patterson & Jefferson Legal Group – tak głosił okazały szyld na wysokości pierwszego piętra budynku przy 81 Union Street, więc kobieta nie miała wątpliwości, że dobrze trafiła. Weszła po schodach, przeszła przez wąski korytarz, kierując się do drzwi, na których widniała podobna tabliczka do tej na gmachu. Zapukała, niepewnie wchodząc do środka.
– Dzień dobry... – powiedziała z uśmiechem, uważnie rozglądając się po pomieszczeniu.
– Witam, w czym mogę pomóc? – powitał ją wysoki i stanowczo zbyt opalony, ale za to bardzo sympatyczny blondyn.
– Szukam Jacka Pattersona…
– Ma w tej chwili spotkanie, czy była pani umówiona? pani godność? – zapytał, wracając do biurka, od którego chwilę wcześniej ochoczo wstał. Chwycił elegancki notes w grubej, ciemnogranatowej oprawie, szybko wertując kartki.
– Nie – zaprzeczyła od razu. – Nie byłam umówiona.
Mężczyzna spojrzał na nią z zastawieniem. Przeczesał dłonią niesfornie ułożone, lekko kręcone pukle, odkładając zeszyt.
– Rozumiem – odparł. – W takim razie proszę poczekać… – Znów obdarzył ją łagodnym uśmiechem, wskazując na wygodną sofę w głębi pomieszczenia.
Niedługo potem, drzwi jednego z dwóch, przylegających do siebie gabinetów otworzyły się. W progu pojawiła się rozentuzjazmowana para w średnim wieku. Wyglądali na małżeństwo, sądząc po tym, że trzymali się za ręce. Towarzyszył im Jack.
– Dziękujemy, bardzo panu dziękujemy, do widzenia – mówił mężczyzna z ogromną wdzięcznością ściskając rękę mecenasa. Pan Patterson odpowiedział z dumnym uśmiechem.
– Dzień dobry… – Samantha wstała z kanapy, uświadamiając sobie, że mężczyzna dopiero teraz ją zauważył. Oniemiał, kiedy ją poznał.
– Dzień... dobry… – odparł niechętnie i zaprosił ją do środka, starając się ukryć zakłopotanie przed asystentem. Zamknął drzwi i przeszedł przez pokój, siadając za biurkiem.
– Sam... wybacz moje zaskoczenie, ale nie spodziewałem się ciebie tutaj… – wydukał, siląc się na uprzejmość.
– Wiem. Przepraszam, że jestem bez zapowiedzi. Nie zajmę wiele czasu… – odpowiedziała, siadając w fotelu.
Jack wymownie spojrzał na zegarek.
– Przepraszam cię, ale wydawało mi się, że w czasie ostatniej rozmowy wyraziłem się jasno – sprecyzował.
Samantha wyglądała na mocno rozemocjonowaną. To nie wróżyło niczego dobrego. Domyślał się, jaki mógł być powód tej wizyty.
– Tak – odpowiedziała, wlepiając wzrok w niebieską wykładzinę. – Przyszłam poprosić cię ostatni raz. Potrzebuję, choć kilku informacji, cokolwiek…
– Po, co?!
– Jack… – wydukała, ze łzami w oczach. – To mój syn…
Słysząc to, mężczyzna mocno uderzył otwartą dłonią w blat mahoniowego biurka.
– Urodziłaś go, to prawda – przyznał. – Ale w żadnym wypadku nie czyni to z ciebie jego matki. Zostawiłaś nas samych.
– Jest dorosły, ma prawo wiedzieć…
Chciał krzyknąć, lecz wiedział, że za drzwiami znajduje się Adrian i, być może kolejni klienci. Nie powinien ryzykować.
– I co mu powiesz, hę?! – wysyczał. – Może, że wydałaś go na świat, zaraz po tym jak się naćpałaś? Zrzekłaś się praw już w szpitalu… myślałem, że zmienisz zdanie, ale w sądzie wszystko potwierdziłaś, i ty śmiesz nazywać siebie matką? – pytał z niedowierzaniem.
Miał wzrok pełen odrazy. Wyglądał, jakby chciał zwymiotować.
– Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie…
– I słusznie! – zagrzmiał, ponownie wchodząc jej w słowo.
Samantha wstała. Zrozumiała, że nie ma tutaj czego szukać.
– Jeśli już koniecznie chcesz coś wiedzieć… – zawahał się. – Matt jest chory, bardzo – podkreślił.
Kobieta zawiesiła na nim pytający wzrok.
– Czeka go długie i skomplikowane leczenie, dlatego nie potrzebuje w swoim życiu kolejnych rewolucji. Uszanuj to, proszę – mówił już spokojnym głosem.
Pani Evans nic nie odpowiedziała, ale na jej twarzy było widać ogromne przejęcie. Teraz Jack nie miał pewności, czy ta informacja, jeszcze bardziej nie zmobilizuje jej, aby poznać Matthew. Za późno. Pozostało mu mieć nadzieję, że kobieta go posłucha i znów usunie się w cień.
Wytarł z ciała resztki śliskiego żelu, siadając na kozetce. Kobieta w średnim wieku bez słowa przeszła przez gabinet, zajmując miejsce za biurkiem. Miała nietęgą minę i nieprzyjazny wzrok. To chyba nie był jej najlepszy dzień. Matthew również. Złe samopoczucie powróciło jak bumerang. Peter kazał mu zgłosić się na izbę przyjęć, bo sam nie mógł mu pomóc. Widocznie wziął do serca słowa żony, bo od kilku dni przebywali całą rodziną w Aspen.
W szpitalu okazało się, że doktor Miller, także jest poza zasięgiem. Nie mogło go spotkać większe zrządzenie losu. Wisienką na torcie była lekarka, która przyjęła go w zastępstwie. Niesympatyczna, arogancka i cyniczna. Bez wątpienia, zapowiadał się ciekawy dzień…
Rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju weszła młoda pielęgniarka, z uśmiechem kładąc na blacie kilka kartek papieru.
– Czy mamy wolny jakiś gabinet zabiegowy? – zapytała pani doktor, nieprzerwanie patrząc w ekran monitora. Niewysoka blondynka zastanowiła się przez chwilę.
– Chyba czwórka jest wolna.
– Proszę przygotować salę do biopsji, dobrze? – barwa głosu lekarki była wyjątkowo przyjazna. Krwistoczerwone usta ozdobił lekki uśmiech. Ani razu nie zwróciła się do Matthew w ten sposób, a spędził z nią już czterdzieści minut.
Chłopak przeszedł na krzesło, postawione naprzeciw skórzanego fotela, w którym siedziała. Spojrzał pytająco na nieprzyjemną twarz, która nie wyrażała w tej chwili żadnych emocji. Czy mówiła o nim? Przecież udał się tutaj tylko po receptę.
– Przepraszam, ale miałem już to badanie… – mruknął, starając się zwrócić jej uwagę. Kobieta zawzięcie stukała szczupłymi palcami w klawiaturę.
– Wiem – odburknęła, wciąż na niego nie patrząc. – Pobrano wycinki węzłów krezkowych… nie podoba mi się obraz usg… powtórzymy zabieg i sprawdzimy węzły pachwinowe.
Matthew poczuł ucisk w żołądku.
– Jutro wraca Pet… to znaczy doktor Patterson – poprawił się. – Może poczekamy na niego…
Anna Wright błyskawicznie odwróciła się w jego stronę, patrząc lekceważąco. Oparła prawy łokieć na biurku, nonszalancko zsuwając z nosa czerwone okulary.
– Potrzebuje pan, aby trzymał pana za rękę? – prychnęła. – Duży z pana chłopiec. Doktor Patterson nie będzie tutaj potrzebny, poradzimy sobie.
Momentalnie zrobiło mu się duszno. W normalnej sytuacji, nie omieszkały odpowiedzieć jej równie impertynencko, ale teraz nie miał do tego głowy. Przesunął spoconymi dłońmi po udach, zachłannie łapiąc oddech. Nie wspominał tego badania zbyt dobrze. Obecność wujka, byłaby dla niego ogromnym wsparciem. Wściekł się, że zaplanował urlop akurat w tym momencie. Doktor Wright powiedziała jeszcze kilka zdań, ale nie zarejestrował wszystkiego.
– Oddział? – powtórzył. – Mam tutaj zostać?
– Tak, dostanie pan pokój z widokiem na morze… – znów użyła ironii.
W wyrazie dezaprobaty pokręciła głową i wróciła do uzupełniania kartoteki.
Otworzył oczy, biernie patrząc w sufit nad sobą. Był odrętwiały. Zastanawiał się, co bardziej boli; posiniaczone ręce, kręgosłup, podbrzusze, czy zbezczeszczona godność? Skupiał myśli, wokół ostatnich wydarzeń. Niestety, pamiętał wszystko nazbyt dobrze. Przez ostatnie dwadzieścia osiem godzin czuł się jak poniewierana, maltretowana i na koniec zmieszana z błotem, szmaciana lalka. Po wyjściu z gabinetu pani doktor wszystko potoczyło się bardzo sprawnie. Miało skończyć się na jednym, ciut inwazyjnym badaniu, ale oczywiście coś musiało pójść niezgodnie z planem. Tego obawiał się najbardziej, utraty kontroli nad własnym ciałem.
Dźwignął się do pozycji siedzącej. Zacisnął zęby, czując każdy mięsień pleców z osobna.
– Cześć. – W trzyosobowej sali pojawił się wujek Peter. Nie widział, kto znajduje się obok Matthew, bo łóżka były oddzielone parawanem. Trzecie miejsce, po przeciwnej stronie było puste. – Słyszałem, że wymęczyli cię wczoraj… – powiedział, używając wesołego, nawet lekko drwiącego tonu.
Wyraz twarzy Matthew był pełen przygnębienia. Opuchnięte i przekrwione oczy, całkowicie uzupełniły wycieńczony obraz jego osoby. Mężczyzna zrozumiał, że skończył się czas na żarty.
– Mówiłeś, że to będzie niegroźna infekcja pęcherza i wystarczy antybiotyk… – wymamrotał.
Spuścił głowę, wskazując wzrokiem na plastikową torebkę, do połowy wypełnioną płynem, w kolorze słomkowym.
– Przykro mi… – Peter z ubolewaniem spojrzał na metalową ramę łóżka, na której zawieszono worek od cewnika. – Czasem to jedyne wyjście…
Chłopak odetchnął, czując jak przez jego ciało przechodzą zimne dreszcze. Wolał nie drążyć tematu.
– Jak narty? – zapytał, symulując zainteresowanie. Mężczyzna słabo uśmiechnął się pod nosem.
– Dobrze… odpoczęliśmy trochę – odpowiedział lakonicznie. – Słuchaj, Matt… – zawahał się – jak postawimy cię na nogi, koniecznie musimy wrócić do tematu chemii i naświetlań. Zanim to nastąpi, trzeba omówić pewną, bardzo ważną kwestię…
Matthew wolno przesunął dłońmi po zmęczonej twarzy.
– Nie teraz, Peter. Proszę, nie teraz…
Chłopiec w pośpiechu pokonał długi hol, kierując się do salonu. Drzwi były otwarte, więc już z daleka zobaczył na stole, jeszcze zamkniętą butelkę czerwonego wina. Uśmiechnął się do siebie, przekraczając próg pokoju. Na kanapie siedzieli jego rodzice. Kiedy tylko pojawił się w zasięgu ich wzroku, zaciekła dyskusja nagle ustała.
– Tatusiu? – podjął z szerokim uśmiechem – Mógłbyś zawieźć mnie do Matthew? – zapytał pełen werwy, kontrolnie zerkając na dwa, puste kieliszki, aby mieć absolutną pewność, że tata nie będzie mógł wymówić się spożyciem alkoholu. Mężczyzna westchnął ociężale, nerwowo zakładając nogę na nogę.
– Steve... dopiero wróciłem z pracy, chciałbym odpocząć.
– Wróciłeś godzinę temu… – poprawił go z dezaprobatą. – Tak szybciutko, chciałbym…
– Matt jutro wraca do domu. Pojedziemy tuż po szkole do wujka Jacka, dobrze? – Do rozmowy wtrąciła się Amanda. Jej ciepła barwa głosu była w stanie załagodzić nawet największe nieporozumienie. W pierwszym odruchu, Steve chciał przytaknąć matce, lecz złowrogi wzrok ojca sprowokował dalszą wymianę zdań.
– Pokłóciłem się z nim w jego urodziny, nie miałem racji, chciałbym tylko go przeprosić.
W salonie znów dało się słyszeć zgnuśniałe westchnienie.
– Możesz zrobić to jutro. Ja i mama chcemy zrelaksować się po ciężkim dniu – powiedział, już nieco bardziej stanowczo. Steve nie zamierzał tak łatwo się poddać. Wciąż miał nadzieję, że uda mu się przekonać Amandę, która była tym bardziej uległym rodzicem.
– Proszę, przecież to zajmie chwilę…
– Idź do swojego pokoju Steve! Nikt cię tam nie zawiezie o tej porze! Jak będziesz nalegał, jutro też nikt z tobą, nigdzie nie pojedzie! – wykrzyknął, w wyniku czego również jego żona nerwowo podskoczyła na miejscu. Ona była głową rodziny, ale nie dało się ukryć, że to Peter był szyją tego domu. Tak naprawdę, to on podejmował większość decyzji, również tych, które dotyczyły wychowywania dzieci. Chociaż na pierwszy rzut oka nie było tego widać, był bardzo zaborczy, zawsze miał ostatnie słowo i nie znosił sprzeciwu. Amanda nie chciała się do tego przyznać, ale nie miała zbyt wiele do powiedzenia w tym związku. Chcąc nie chcąc musiała się podporządkować dominującemu mężowi.
Steve pomału się wycofał. Taki ton jego ojca oznaczał, że nie będzie już w stanie niczego ugrać tego wieczoru. Musiał skapitulować. Obrzucił tatę nieprzychylnym wzrokiem i bez słowa wyszedł z pokoju. Zatrzymał się tuż za rogiem. Chciał wiedzieć o czym rozmawiali nim przyszedł. Prawdopodobnie mówili o sprawach rodzinnych, bo gdyby chodziło o pracę, na pewno nie zamilkliby jak jeden mąż, kiedy tylko pojawił się w salonie. Miał dość traktowania go jak dziecko. O niczym mu nie mówili, a kiedy dopytywał – zbywali go zdawkowymi odpowiedziami. W efekcie o wszystkim dowiadywał się na szarym końcu, najczęściej przypadkiem. Jego siostra, Natalie nie tylko była obeznana we wszystkich tematach, które poruszali, ale najczęściej sama brała udział w tych potajemnych konwersacjach. Nie raz przyłapał ją i mamę jak szeptały, schowane gdzieś w kącie. Czasami rozmawiali we troje, a gdy on wchodził do pomieszczenia, w którym się ukrywali od razu zmieniali temat. Ich entuzjazm był wtedy tak wymuszony i sztuczny, że chyba lepiej byłoby gdyby w ogóle zamilkli, bez ogródek dając mu do zrozumienia, że nie życzą sobie, aby im towarzyszył.
– Chyba przesadziłeś... nie byłeś dla niego zbyt surowy? – zabrzmiał, nieco ściszony głos matki.
– Przesadziłem?! Amando, żartujesz sobie?! Czy ty nie widzisz jak on nami manipuluje?!
W przeciwieństwie do niej, Peter się nie hamował. Co więcej, ton jego wypowiedzi był na tyle sugestywny, że ktoś znajdujący się w pobliżu, mógł odnieść wrażenie, że te słowa mają być słyszalne dla jak największej liczby osób.
– Peter… – znów było słychać stłumiony głos Amandy. Kobieta najwyraźniej próbowała skarcić męża, ale przez ton podszyty strachem, zabrzmiało to raczej jak wołanie o pomoc.
– Co Peter?! Obchodź się z nim dalej jak z jajkiem, a sama zobaczysz! Już zapomniałaś jak histeryzował rano, że nie chce jechać na rehabilitację?! Jeśli teraz nauczy się, że ze względu na swoją niepełnosprawność zawsze dostanie taryfę ulgową, to w dorosłym życiu bardzo się rozczaruje!
Steve trząsł się ze złości. Tak bardzo chciał znów tam wejść i wykrzyczeć ojcu, że nie ma racji. Rozmowa ucichła. W tle dało się słyszeć już tylko stłumiony dźwięk korka wystrzelonego z butelki, a zaraz potem szelest rozlewanego wina.
Korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Poziom stresu jeszcze nie opadł u niego od momentu, w którym wsiadł do taksówki pod obstrzałem wścibskich spojrzeń sąsiadów z domu obok. Chyba mocno zdziwili się, kiedy oznakowany samochód zaparkował na ich podwórzu, skoro najpewniej nikt z domowników nie zamawiał przewozu. Steve celowo powiedział dyspozytorce, że prosi o taksówkę pod numer 264, chociaż mieszkał pod numerem 270. Rodzice nie zorientowali się, że wyszedł, bo wciąż byli pochłonięci rozmową. Wyjechał przez tylne drzwi, od strony kuchni. Ukradkiem przejechał przez ogród i dostał się na posesję państwa Walsh.
Teraz, ile sił w rękach mknął długim korytarzem, co rusz czując na plecach pytające spojrzenia pielęgniarek i lekarzy. Być może był przewrażliwiony, a może najzwyczajniej osoba niepełnosprawna w jego wieku, będąca bez opieki w szpitalu, zwłaszcza o tej porze, budziła powszechną konsternację. Innym powodem mógł być prosty fakt, że godziny odwiedzin dobiegały końca i nikt z personelu nie spodziewał się już gości.
Poczuł ulgę, kiedy znalazł się w pokoju kuzyna. Matthew uśmiechnął się serdecznie na jego widok, ale zamiast się przywitać, patrzał jeszcze przez chwilę w dal, najpewniej oczekując kolejnego przybysza.
– Przyjechałem sam – zaczął, uprzedzając jego pierwsze pytanie. Chłopak szerzej otworzył oczy, pełen zdumienia.
– Jak to? Twoi rodzice się zgodzili?
Steve spuścił wzrok, wchodząc w głąb pomieszczenia. Zatrzymał się przy oknie. Kiedy Matthew nie otrzymał żadnej odpowiedzi, skłoniło go to do wnikliwszej analizy.
– Serio?! – warknął patrząc na niego z potępieniem, bo domyślił się już jak przedstawiała się sytuacja. – Nie powiedziałeś nikomu, że tu jesteś?! Steve... dzwoń do rodziców... – nakazał, nie przyjmując słowa sprzeciwu.
Chłopiec buntowniczo założył ręce na piersi. Kiedy Matthew chciał ponownie go skarcić, sprytnie wszedł mu w słowo.
– Chciałem tylko żeby mnie tutaj podwiózł! Wydarł się, że jest zmęczony po pracy, a potem powiedział mamie, że wszystko na nich wymuszam, bo jestem niepełnosprawny, a to nieprawda! – wykrzyknął, z trudem powstrzymując złość. Jego policzki zrobiły się purpurowe, w oczach rozbłysnął gniew.
Matthew domyślił się, że Steve mówi o swoim tacie. Słuchał go cierpliwie, starając się zachować możliwie jak największą bezstronność. Chłopiec kontynuował.
– Przyjechałem, bo mam wyrzuty sumienia. Przepraszam… za to co powiedziałem w twoje urodziny. Wcale tak nie myślę, ale chciałem wtedy, żeby było ci przykro...
Po tym wyznaniu, Matt nie miał serca podnosić głosu na chłopca, ale uznał, że sprawą priorytetową jest, aby jego rodzice dowiedzieli się, że jest tutaj, cały i zdrowy. Nie miał pojęcia jak udało mu się wyjść z domu niezauważonym, zwłaszcza, że poruszał się na wózku. Był pewien, że rodzice umrą ze strachu, kiedy zorientują się, że go nie ma. Nie miał wpływu na to, co zrobił młodszy kuzyn, lecz mimo to czuł lekkie wyrzuty sumienia i brał całą odpowiedzialność za jego nieodpowiedzialne zachowanie.
– Steve... wiem, wiem, że wcale tak nie myślisz. Nie jestem nawet na ciebie zły, wszystko w porządku – zapewnił go.
Steve głośno pociągnął nosem. Sporo go kosztowało, aby powstrzymać łzy, które uporczywie zbierały się w kącikach oczu. Matthew bez słowa wyjął spod poduszki telefon, szybko wystukując coś na ekranie. Kiedy skończył, usiadł na skraju łóżka, patrząc na niego z powagą.
– Dobra... – przybrał stanowczy ton głosu, wyraźnie dając kuzynowi do zrozumienia, że ma zamiar podjąć z nim poważną rozmowę. – Co się stało? Pokłóciliście się ? O co?
– On uważa, że nie poradzę sobie w życiu! Stwierdził, że wykorzystuję swoją niepełnosprawność i manipuluję ludźmi! Poza tym, o niczym mi nie mówi! Dowiedziałem się dziś od Natalie, że jesteś w szpitalu! – syknął, robiąc kwaśną minę.
Matthew uniósł brew w geście zastanowienia. Nie miał już najmniejszych wątpliwości, że Steve tylko histeryzował. Znał swojego stryja i z pewnością ostatnie, o co kiedykolwiek by go posądził to dyskryminacja swojego niepełnosprawnego dziecka. Peter był wymagającym perfekcjonistą, ale nie tyranem.
– Steve… – zaczął, biorąc głęboki wdech. – Jestem pewien, że twój tata nie to miał na myśli, zapewne…
– Oczywiście, że to miał na myśli! – Rozgniewany nastolatek, nie miał zamiaru pozwolić, by Matt skończył wypowiedź. Uważał, że tylko jego racje są słuszne i nie dopuszczał do siebie innej wersji wydarzeń. Matthew pozostał bezsilny. Nie chciał się z nim przekrzykiwać, aby dowieść czyje argumenty mają więcej słuszności. Postanowił zmienić temat, aby nieco rozluźnić atmosferę, która powoli stawała się nie do zniesienia.
– Okej... może porozmawiamy o szkole?
Kolejne piętnaście minut upłynęło na niezobowiązującej rozmowie o codzienności. Szkoła, koledzy i dziewczyny z okolicy na jakiś czas zaprzątnęły ich umysły. Matthew mimochodem wspomniał o Audrey, a Steve postanowił zręcznie podchwycić temat. Chciał jak najwięcej dowiedzieć się o tej dziewczynie i przy okazji wybadać na jakim etapie jest ich znajomość.
– No to... spałeś z nią? – Steve nie do końca przemyślał pytanie. Było nie tylko zbyt osobiste, ale wypowiedziane z jego ust brzmiało, naprawdę wulgarnie. Matthew spłonął ognistoczerwonym rumieńcem. Na ogół nie krępowały go takie pogawędki, ale założył, że tego typu rozmowy będzie prowadził z młodszym kuzynem, najwcześniej za kilka lat. Z opresji wybawił go Peter, który właśnie pojawił się w sali.
– Musiałeś postawić na swoim, co?! – wykrzyknął już od progu. Zaskoczony chłopiec spojrzał na niego w milczeniu.
Matthew poczuł ulgę, że nie musi już odpowiadać na niezręczne pytanie Steve’a.
– Oddaj telefon i klucze! – Peter wyciągnął otwartą dłoń w kierunku chłopca.
– Ale…
– Dawaj! – wrzask mężczyzny rozniósł się echem w całym pokoju, w wyniku czego nawet Matthew przeszył zimny dreszcz. Steve posłusznie wykonał polecenie ojca. Nie miał odwagi wypowiedzieć słowa sprzeciwu.
– Dzięki za wiadomość… – tym razem zwrócił się do swojego bratanka. Głos był życzliwy i pełen wdzięczności.
– Porozmawiamy w domu! Ruszaj do windy! – Mężczyzna wymierzył wskazujący palec prawej dłoni na drzwi, przeszywając syna złowieszczym wzrokiem. Steve spuścił głowę, pokornie spełniając jego żądanie.
Kiedy obaj byli już na korytarzu, Matthew wybiegł z łóżka i w ostatniej chwili załapał Petera za ramię.
– Pete... uspokój się. Pogadajcie na spokojnie, daj mu się wytłumaczyć… – prosił, starając się pomóc w rozwiązaniu tego niedorzecznego konfliktu. Jego interwencja przyniosła efekt odwrotny do zamierzonego.
– Nie wtrącaj się! Nie będziesz mi mówił, jak mam wychowywać własne dziecko! – Momentalnie zrzucił jego dłoń ze swojego ramienia. Znów przeobraził się w despotę.
Jennifer wsparła się na przedramieniu koleżanki. Chodniki jeszcze były śliskie, mimo że od kilku dni trwała gołoledź i większość lodu zdążyła się rozpuścić. Ostrożnie kroczyła w swoich kozakach na piętnastocentymetrowych obcasach, co rusz patrząc pod nogi.
– Myślę... wydaje mi się, że powinnaś niedługo odpuścić sobie takie obcasy… – Audrey starała się zwrócić koleżance uwagę w możliwie, jak najłagodniejszy sposób. Tak wysokie buty w jej stanie, na pewno nie były wskazane. Dziewczyna nie miała nic przeciwko obuwiu na podwyższeniu, ale osobiście, jej górną granicę stanowiły dwunastocentymetrowe szpilki, wyłącznie ciepłą jesienią, wiosną lub latem. Zimą ograniczała się do niewysokich botków lub zupełnie płaskich traperów. Z wielkim podziwem obserwowała panie, które z kocią gracją poruszały się w niebotycznych obcasach, niezależnie od warunków atmosferycznych. Kiedy Audrey zauważyła karykaturalny chód Jennifer, zdała sobie sprawę, że jej również nie można zaliczyć do tej grupy kobiet. Dziewczyna z ledwością mogła wyprostować nogi w kolanach, a gdy tylko napotkała pod stopami jakąś nierówność, wyginała ciało w wymyślnych pozach. W końcu, obie dotarły do ławki w pobliskim parku. Koleżanka z niewysłowioną ulgą opadła na twarde i niewygodne siedzenie.
– Racja. Zmęczyłam się. Niewygodne buty – wysapała, z braku lepszego zajęcia zerkając w ekran telefonu.
– Jak wrażenia? – spytała panna Evans, obdarzając Jennifer ciepłym spojrzeniem. Dziewczyna głośno odetchnęła.
– To dopiero początek, niewiele było widać…. pani doktor powiedziała, że wszystko w porządku, ciąża rozwija się prawidłowo…
Audrey przysiadła obok koleżanki, znienacka kładąc na jej plecach swoją, drobną dłoń.
– Widzisz? Mówiłam, że wszystko będzie w porządku…
– Tak... póki co… – Jennifer spojrzała na nią sceptycznie.
– Powiedziałaś już komuś? – zapytała, ignorując pesymistyczną uwagę. Bardziej interesowało ją, czy któryś z domowników w końcu dowiedział się o ciąży. Jennifer nerwowo przygryzła dolną wargę, patrząc w ziemię.
– Nie, potrzebuję jeszcze trochę czasu…
Audrey przewróciła oczami.
– Ile? Osiem miesięcy? – prychnęła, zmuszając koleżankę, aby odwzajemniła spojrzenie. – A ojciec dziecka? On też musi się dowiedzieć, jak najszybciej.
– Proszę cię! Matthew sam jest dzieckiem!
Audrey nie była pewna czy się nie przesłyszała. Na dźwięk tego imienia jej serce zabiło szybciej.
– Kto?
Przeczesał gęste, jasnobrązowe włosy, zatrzymując szczupłe dłonie na brodzie pokrytej kilkudniowym zarostem. Błękitne tęczówki przybrały teraz odcień wzburzonego morza. Gwałtownym ruchem przyłożył kciuk i palec wskazujący do kącików oczu, czując intensywne pieczenie. Nie planował teraz zakładania rodziny, ale nie wykluczał tego w przyszłości. Odchrząknął głośno, zbierając skołatane myśli.
– To jest pewne? – zapytał, starając się utrzymać nieporuszony wyraz twarzy.
Peter się zawahał. Nie umiał udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
– Może to dobrze – powiedział Matthew po chwili namysłu. – Może nie warto przekazywać takich genów dalej – dodał, głosem podszytym drwiną. Obracanie takich sytuacji w żart, było skutecznym sposobem na rozluźnienie atmosfery.
– Rozważ zamrożenie nasienia…– podsunął jego wujek. Jak zawsze, biła od niego powaga i czysty profesjonalizm. Matt cicho zaśmiał się pod nosem.
– W wieku dwudziestu czterech lat – westchnął. – Nie ma innego, równie skutecznego leczenia?
– Nie na tym etapie…
Chłopak przygryzł spierzchnięte usta. Chciał mieć nad wszystkim kontrolę i samodzielnie podejmować decyzje, ale nie tego rodzaju.
– A mniej efektywne metody, które nie pozbawią mnie płodności? – zaśmiał się.
– Nie przyłożę ręki do czegoś, co moim zdaniem nie ma odpowiedniej skuteczności… – odrzekł rzeczowo Peter.
Nastała krótka chwila milczenia. Najwyraźniej, starszy z mężczyzn stracił resztki cierpliwości.
– Krótka piłka – wypalił rozdrażniony. – Zgadzasz się, czy nie? Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, ale jakoś musisz stawić temu czoła.
Matthew skrzyżował ręce na piersi, patrząc mu prosto w oczy. To był raczej złudny wybór.
Uznanie - choć czytałem tylko początek .... ale wrócę :-)
ratings: very good / medicore
Piosenkę Justina o tym samym tytule znam. Fajna ale nie stanowiła inspiracji. Przysłowie nawiązuje do relacji głównego bohatera z otoczeniem.
Anglojęzyczni bohaterowie, numeracja i akcja tocząca się za oceanem to wyłącznie mój kaprys... chyba łatwiej było mi napisać tą historię odwołując się do "amerykańskiego klimatu". Bynajmniej nie jest to materiał na książkę, ale gdyby był pewnie zmieniłabym "Matthew" na Mateusza. Nie traktuję tej twórczości zbyt poważnie, ale fabuła mi się podoba, więc postanowiłam się nią podzielić. Staram się być konsekwentna w działaniu, więc skoro już piszę o Matthew, Jacku i Peterze to zamiast "rozdział" będzie "chapter" i zagraniczny tytuł... może trochę pokrętne wytłumaczenie, ale dla mnie ma sens.
Wydaje mi się, że powieść realistyczna (obyczajowa), do jakiej można by zaliczyć tą historię powinna głównie skupiać się na bohaterach. Drugorzędną kwestią jest tutaj miejsce, bo w tym wypadku nie ma to większego znaczenia. Czy gdybyśmy zamienili Seattle na Warszawę, zmieniłoby to fabułę? Nie wydaje mi się. Akcja toczy się we współczesnym świecie. Nazwa miasta, ulic i miejsc są prawdziwe, więc chyba wszystko gra :-)