Go to commentsChapter Twenty Two
Text 22 of 25 from volume: What goes around comes around
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2023-07-24
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views271

Jack dopił resztę kawy, uświadamiając sobie, że nie pamięta kiedy ostatnio spożywał jakikolwiek inny napój bez zawartości kofeiny.   Drżącym ruchem odstawił filiżankę, czując solidne uderzenie gorąca.  Dzienny limit na dawkę energii w płynie został osiągnięty.

– Przykro mi – westchnął. – Uprzedzałem, że tak to się może skończyć. Zawsze miał niewyparzoną gębę…

Samantha wzruszyła ramionami, mocniej obejmując dłońmi porcelanowy kubek. Wykrzywiła usta w uśmiechu, który bardziej przypominał szczękościsk.

– Z drugiej strony, czego mogłam się spodziewać?

Mężczyzna głośno parsknął.

– Bez względu na wszystko nie powinien się tak do ciebie odzywać. Nie bierz tego do siebie. Nie wiem, czy on kogokolwiek szanuje…

Byli w salonie jej domu. Kobieta nerwowo się poruszyła, wlepiając wzrok w seledynowe obicie tapicerowanej kanapy, na której siedziała.  Wypiła herbatę, z hukiem odkładając puste naczynie.

– Z twoją żoną też miał takie relacje? – zapytała niepewnie, pocierając palcem niewielką, brunatną plamę, którą wypatrzyła na oparciu.

– Nie… – odparł zamyślonym głosem.

To pytanie uzmysłowiło mu, że Jessica  była jedyną osobą w rodzinie, przed którą Matt czuł respekt. Nigdy nie podniósł na nią głosu, a już na pewno nie powiedziałby jej tego, co wczoraj usłyszała Samantha.

– Pewnie mocno przeżył jej śmierć…

– Wszyscy przeżyliśmy – odpowiedział stanowczo.

Jack doskonale wiedział do czego Sam zmierza tym spostrzeżeniem. Bardzo nie lubił, kiedy ludzie usprawiedliwiali grubiańskie zachowanie życiowymi problemami.  Idąc tym tokiem rozumowania, on również powinien wyładowywać negatywne emocje na każdej napotkanej osobie, tak jak zwykł  to robić jego ojciec. Z jakiegoś powodu John zawsze oszczędzał starszego syna i żonę. Może właśnie dlatego jemu obrywało się z podwójną siłą, kiedy tata wracał pijany z uroczystego bankietu, służbowego spotkania lub pracy.  Wydawało mu się, że w dorosłym życiu nie powieli błędów wychowawczych własnego ojca. Tak było – do momentu, w którym Matthew wszedł w wiek dorastania i zaczął sprawiać problemy. Gdy podnosił na niego rękę z goryczą przypominał sobie o napadach agresji Johna.  Za każdym razem dręczyły go potężne wyrzuty sumienia, ale to było silniejsze od niego. Tak, jak obelżywość u Matthew.

– Nie usprawiedliwiaj go, on po prostu taki jest. Jest chamem. Różniliśmy się z Jessicą pod względem wychowywania dzieci, ale wydaje mi się, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby wyszli na ludzi.  W przypadku Matthew… ponieśliśmy sromotną porażkę.

Kobieta nie odpowiedziała. Nie wypadało komentować czyiś metod wychowawczych, zwłaszcza, że jej własne zawiodły.

Siedzieli w odległości, nie większej niż pół metra.  Samantha wciąż zawzięcie wbijała ostry paznokieć w miękki materiał mebla, próbując zdrapać zaschnięty brud.  Koncentrowała się na tym tak mocno, że mężczyzna miał pewność, iż za chwilę usłyszy chrobot rozdzieranej tkaniny.  Podziwiał jej kształtne, różowe usta, które układały się w zabawny dziubek zawsze, kiedy się na czymś skupiała. Zagapił się, przywołując miłe wspomnienia.  Rozważał w myślach, co sprawiło, że przez jakiś czas mieli się ku sobie. Przecież pochodzili z zupełnie różnych światów. Czy, aby na pewno? Analizował ich wielogodzinne rozmowy. Wszystkie skupiały się wokół problemów w małżeństwie i rodzinie. Czy właśnie to ich połączyło? Zbudowali związek, którego fundamentem były traumy z dzieciństwa. To nie miało prawa przetrwać. Samantha wierzyła, że w końcu wyrwie się z patologicznego otoczenia, a Jack czuł, że wreszcie ktoś go rozumie i być może dzięki temu oswoi demony z przeszłości. Mówienie wprost o słabości taty do alkoholu, czy używek nie było mile widziane w środowisku, w którym liczyła się tylko renoma i dobrobyt.

– Jak druga chemia? – spytała, by przerwać ciszę.  Oderwała się od swojego zajęcia, siadając przodem do rozmówcy.

– Gorzej niż pierwsza – odrzekł. – Będzie dobrze, poradzi sobie.

Samantha skinęła głową, choć nie zapytała z ciekawości, czy troski, a czystej kurtuazji. Było widać, że jej myśli absorbował inny temat.

– Audrey się znajdzie. – Jack położył dłoń na jej ramieniu. – Pewnie jest u jakieś koleżanki, której nie znasz… wszystko będzie dobrze. Nie wydarzyło się nic złego. – Obdarzył Sam pokrzepiającym uśmiechem, nieznacznie się przybliżając.  Kobieta wzdrygnęła się, jakby dotyk, który czuła patrzył.  Nim spostrzegła, jego palce były wplecione w jej szczupłe dłonie.

– Nie powinniśmy… – mruknęła, widząc że szykuje się do pocałunku.

– Nie powinniśmy… – powtórzył, przesuwając palcem wskazującym po jej zaczerwienionym policzku. Przymknęła oczy, czując na sobie jego spragnione usta.

– Chyba… chyba powinieneś już wracać… – Gwałtownie poderwała się z kanapy. Zabrała filiżankę oraz kubek i pędem udała się do kuchni.  Wrzuciła naczynia do zlewu, opierając się o drewniany blat. Jej ciało drżało, jak w konwulsjach.  Wzięła kilka  głębokich wdechów i wróciła do pokoju gościnnego. Jack był już przy drzwiach wyjściowych.

– Jak będę miał jakieś informacje od tego znajomego dam ci znać. Do zobaczenia – powiedział, przekręcając klamkę. Samantha zdecydowanym ruchem, z powrotem zamknęła brązowe skrzydło. Przyparła go do ściany, zaskakując namiętnym pocałunkiem.  Mężczyzna się nie opierał. Kilka chwil później, znów znaleźli się na seledynowej kanapie…



Ostre światło zachodzącego słońca wpadało przez otwarte okno.  Zasłonił oczy dłonią, próbując się podnieść. Pierwsza próba zakończyła się fiaskiem, bo mięśnie były zbyt wiotkie.   Za drugim razem usiadł, ale przyjemny błogostan ponownie otępił jego zmysły i szybko wrócił do pozycji horyzontalnej. Leżąc na wznak spojrzał na  wibrujący telefon. Uruchomił aplikację, w której otrzymał wiadomość od doktora Millera z potwierdzeniem wystawienia recepty.  Wybrał numer telefonu ojca. Umówili się, że w drodze powrotnej ze spotkania z klientem wstąpi do apteki i wykupi lek przeciwbólowy, który właśnie się skończył, a tego dnia  Matt potrzebował go bardziej niż zwykle.  Jeden sygnał, drugi i jeszcze kilka – poczta głosowa.  Zaklął pod nosem rzucając smartfon na łóżko.  Jak mawia przysłowie;  „przezorny zawsze ubezpieczony”.  Ucieszył się ze swojej zapobiegliwości. W czeluściach szafy odnalazł kilka zakamuflowanych skrętów, dzięki czemu mógł się teraz cieszyć stanem błogiego odrętwienia. Stłumiony odgłos dał mu znać, że otrzymał kolejne powiadomienie lub smsa. Spojrzał na wyświetlacz.

– Ja pierdolę… na dziś koniec – przetarł oczy, chichocząc pod nosem. Już dawno nie doświadczył halucynacji. Telefon ponownie zaczął dygotać.  Chłopak powoli przeliterował nazwę nadawcy i tekst pod spodem.  Kilka minut później, wciąż wpatrywał się w wiadomość, zastanawiając się, czy jest prawdziwa. Urządzenie niespodziewanie zaczęło drgać rytmicznym tempem. Na ekranie pojawiła się wielka ikona słuchawki oraz imię i nazwisko, które doskonale znał.

– Cześć… tak… dobrze… zaraz będę… do zobaczenia, cześć. – Rozłączył się, przesuwając ręką po głowie. Jeśli to też były omamy, pierwszy raz miały tak realistyczny przebieg.



– Siostro z innego ojca! – Matthew rozpostarł ramiona, mocno całując dziewczynę w policzek, niczym rodowity Włoch na powitanie w gronie rodziny. Audrey się skrzywiła i odsunęła, przepuszczając go w drzwiach.

– Czyli wszystko już wiesz… – spostrzegła, z niesmakiem wycierając twarz.

Chłopak spojrzał na nią urażonym wzrokiem.

– Brzydzisz się własnego brata? – rzucił półżartem. – Daj spokój, wyszliśmy z tego samego łona. Co w rodzinie to nie zginie. Są kraje, w których nasz wybryk jest bardziej legalny aniżeli to, co pewnie teraz robi twój były ze swoim chłopakiem w jego lofcie…

– Matt… – Audrey zakryła oczy dłonią, wydając z siebie przeciągły jęk.  Wiedziała, że to niemożliwe, ale robiła wszystko, aby wyrzucić z pamięci ich ostatnie spotkanie w barze. To, co robili Tim i Jeremy za zamkniętymi drzwiami mieszkania, również jej nie interesowało.

– Gdzie byłaś jak cię nie było? Cały czas tutaj? – zapytał, z pełną swobodą kierując się do lodówki. Nie czuł skrępowania, bo znał to miejsce jak własną kieszeń. Audrey pomieszkiwała u Tima, który już jakiś czas temu przeprowadził się do Jeremiego.

– U kuzynki w Fort Collins. Moja mama nawet nie wie, że mam z nią kontakt. Musiałam wszystko sobie poukładać w głowie…

– Jechałaś… dwadzieścia godzin w jedną stronę żeby sobie pomyśleć? – zdumiewał się, zabierając z półki plastikowe pudełko z dwiema kanapkami w środku. – Mogę? – Uniósł przedmiot, pokazując jej swoje znalezisko. Dziewczyna przytaknęła. – Po paleniu robię się strasznie głodny…

– Jesteś… zjarany?! – Zlustrowała go wzrokiem pełnym niedowierzania.

– Mam medyczne uzasadnienie – odpowiedział, podnosząc ręce do góry jak zbir, do którego policjant mierzy z broni.

Audrey się zaśmiała, krzyżując ręce na piersi.

– Tak, na pewno… jaskra?

– Rak.

Chciała znów parsknąć, ale poważna mina Matthew sprawiła, że momentalnie się opanowała.

– Co ty gadasz? – wydusiła oniemiała.

Chłopak machnął ręką i jak gdyby nic wzruszył ramionami. Ekspresowo odpakował kanapkę, biorąc duży kęs.

– Życie bywa przewrotne – odparł przeżuwając.

– Bardzo mi przykro… – Z wrażenia usiadła na stojącą w pobliżu sofę. Ciężko było jej ukryć zakłopotanie, zmieszane z przygnębieniem. Nie wypadało drążyć tematu.

– Daj spokój. – Przewrócił oczami. – Zamierzasz się w końcu odezwać do matki? Mój tata skombinował już jakiegoś Sherlocka Holmesa, który miał pomóc w twoich poszukiwaniach…

– Tak… – odrzekła nieobecnym głosem, wciąż próbując dojść do siebie po tym, co usłyszała.

Nie bardzo wiedziała, jak zachować się w tej sytuacji.  Matt dokończył treściwy posiłek, po czym usiadł na wysokim hokerze, ustawionym przy kuchennej wyspie.  Wyciągnął pomarańczową fiolkę z kieszeni kurtki, którą wciąż miał na sobie, czytając napis na białej etykiecie.

– Niepotrzebnie cię tutaj ściągnęłam – powiedziała, czując piętrzące się wyrzuty sumienia. – Może odwieźć cię do domu?

– Jezu, Audrey! – westchnął. –  Przecież nie przekręcę się w tej kuchni! Wrócę tak jak przyjechałem, taksówką. Zdaje się, że chciałaś porozmawiać?  – Przeniósł na nią wyczekujący wzrok. Był zirytowany jej przesadnym poruszeniem.

– Tak, po prostu… teraz mi głupio, że kazałam ci specjalnie przyjechać…

– Nie przyjechałem specjalnie dla ciebie, po drodze byłem w aptece… – Wskazał na opakowanie, które miał w ręku.  Narastające poczucie winy sprawiło, że dziewczyna prawie zapomniała jaki temat chciała poruszyć w pierwszej kolejności.

– Mówiłeś komuś  – mamrotała pod nosem – o tym co… do czego doszło…

– O robótkach ręcznych? – zachichotał, potęgując jej zawstydzenie.

Matthew uwielbiał swawolną grę słów i reakcję ludzi na jego niesztampowe poczucie humoru. Audrey patrzała ponuro, czekając na jednoznaczną odpowiedź.

– Mój brat myśli, że tylko cię pocałowałem. Poza tym, nikt nie wie. To będzie nasz pikantny sekret… – Wymownie poruszył brwiami, posyłając jej szelmowskie spojrzenie.

– Czy ty potrafisz być poważny? – burknęła.

– A ty wyluzowana? – odpowiedział niechętnie. – I co teraz?! Boisz się, że zajdziesz w ciążę?! – zakpił.

Miał niezwykle podzielną uwagę, więc chwycił do ręki telefon. Najpierw skrupulatnie przeanalizował skrzynkę odbiorczą wiadomości tekstowych, a potem uruchomił przeglądarkę.

– Dobrze wiesz, że gdybym cię nie powstrzymała to skończyłoby się inaczej.

– Ale zadziałał twój instynkt dziewicy… – zironizował już na nią nie patrząc. Usłyszał jak głośno nabiera powietrza do płuc.

– Audrey, czy będziesz teraz unikać wszystkich mężczyzn w obawie przed tym, że któryś może okazać się twoim przyrodnim bratem?! – Odłożył smartfon na marmurowy blat, chwilowo okazując jej zainteresowanie. – Po co chcesz się tym zadręczać?! Było, minęło, nikt więcej się nie dowie! To twój jedyny problem?!

– Chwilowo tak.

– Zazdroszczę – fuknął i znów utkwił nos w telefonie.

– Łatwo ci mówić, bo nie spotkał cię taki zawód miłosny jak mnie. Nie masz pojęcia jak coś takiego może zrujnować samoocenę. Umawiałeś się kiedyś z dziewczyną, która zostawiła cię dla innej dziewczyny?

– Przykra sytuacja, ale wciąż uważam, że są gorsze problemy…

Audrey nic nie odpowiedziała, bo jej przyrodni brat miał rację. Sam znajdował się w dużo gorszym położeniu. Nastała chwila ciszy. Dziewczyna zawiesiła na nim współczujący wzrok. Nie była w stanie wyrzucić z głowy informacji o chorobie. Ludzie z rakiem, kojarzyli jej się raczej z łysiną, wystającymi kośćmi i trupio bladą cerą. Matthew nie prezentował żadnego z powyższych, ale jej uwagę przykuł jeden szczegół.

Chłopak wyczuł na sobie wścibski wzrok, więc od razu zareagował.

– Port naczyniowy – mruknął znad ekranu.  – To do podawania chemii – dodał poprawiając cienka rurkę, która wystawała, nieco powyżej obojczyka. Z powrotem ukrył ją pod swetrem, patrząc na Audrey pobłażliwie.

Dziewczyna momentalnie się speszyła.

– Przepraszam… ja… nie chciałam… po prostu…

Matthew uśmiechnął się łagodnie, sięgając do kieszeni po kartonowe opakowanie.

– Wyluzuj… – powiedział, podając jej skręta.

Audrey obrzuciła go pytającym wzrokiem. Raz, czy dwa zdarzyło jej się poczęstować jointem na imprezie, ale nie była pewna jak zachować się w tej sytuacji. Matthew cicho parsknął.

– Ze mną nie zapalisz? – zachęcał.– Byliśmy już że sobą tak blisko, że…

– Proszę, przestań! – Audrey szybko wzięła zawiniątko, licząc na to, że Matthew się zamknie i nie skończy zdania.  Podteksty dotyczące ich wspólnie spędzonego wieczoru w Hazlewood przyprawiały ją o mdłości, tymczasem Matthew świetnie się bawił. Podziwiała jego dystans i sposób w jaki potrafił wyprzeć z umysłu  wszystkie, przykre doświadczenia.  W rzeczywistości, to tylko zasłona dymna. Starał się przekonać samego siebie, że radzi sobie ze wszystkimi niepowodzeniami, jakie na niego spadły.  Pod fasadą pewnego siebie kawalarza, krył się nieszczęśliwy outsider.



Zamyślony wzrok był skierowany na ekran laptopa, który spoczywał na jego kolanach.  Nie rozproszył go nawet dźwięk otwieranych drzwi wejściowych.  Dopiero, kiedy usłyszał nadchodzące kroki podniósł głowę, wypatrując przybysza.

– Gdzie byłeś? – zapytał, dostrzegając sylwetkę Matthew, który pojawił się w salonie.

– W aptece, do której ty miałeś się udać – odpowiedział, pokazując mu plastikową fiolkę.

– Jezu, no tak… – Jack przyłożył otwartą dłoń do policzka – sory… zapomniałem. Spotkanie się… przedłużyło – mruknął wyraźnie speszony.  Matt usiadł naprzeciwko kanapy, na której siedział jego tata, uważnie mu się przyglądając.

– Było z kobietą?

– Co?

Chłopak wskazał na krzywo pozapinane guziki jego śnieżnobiałej koszuli.

– Spotkanie – zaśmiał się pod nosem, patrząc podejrzliwie.

Jack odruchowo dotknął bawełnianego materiału, czując narastające zdenerwowanie.

– Daj spokój… po prostu śpieszyłem się rano i nie zauważyłem…

Matthew przyjął to wyjaśnienie do wiadomości, ale nie wyglądał na przekonanego.  Miał coś dodać, ale Jack sprytnie wszedł mu w słowo, zmieniając temat rozmowy.

– Paliłeś? – zapytał z wyrzutem. Jego uwagę zwróciły zaczerwienione oczy i  nad wyraz dobry humor Matthew. W ostatnim czasie chłopak raczej nie tryskał optymizmem.

Matt szyderczo uśmiechnął się pod nosem.

– Daj spokój, trzeba sobie jakoś radzić w potrzebie.

Mężczyzna wyraźnie się rozgniewał.

– Mam tylko nadzieję, że nie wrócisz do starych nawyków. – Z rozgoryczeniem pokręcił głową, odkładając komputer.

Matthew patrzył lekceważąco. Złośliwa uwaga ojca zepsuła jego dobry nastrój.

– To samo mogę powiedzieć o tobie. Co słychać u Samanthy? – rzucił opryskliwie i nie czekając na odpowiedź, wolnym krokiem udał się do wyjścia z pokoju.



  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media