Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2023-08-10 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 360 |
Wywodzę się ze średnio bogatej, lecz klasycznej rodziny. Mama, tato i ja, dziecko zrodzone w wyniku skrzyżowania pomyłki ze szczęściem. Tato zarabiał. Pracował w terenie, co wiązało się z jego częstymi wyjazdami. Nie potrafił na mnie patrzeć. Ożenił się z mamą i przez jakiś czas nie żałował swojej decyzji; miał swobodę, mógł chodzić gdzie bądź, choćby na polowania z erotycznymi historiami w tle. Po ślubie już nie musiał zgrywać porządnego; zhardział i okazał się uczuciowym harpagonem. Czułe spacery przy księżycu zastąpił chropowatą pospolitością. Serdeczny i nadskakujący przed, po – rozwiał jej złudzenia.
Uszło z niego powietrze i zaczął być rozdrażnionym dupkiem w przyciasnych gaciach. Jego poprzedni, egzaltowany romantyzm szlag trafił i dowiedziała się, że poezja, owszem, na wstępie znajomości ma sens. W zasadzie mało przydatny, bo pochłania za dużo emocjonalnych kilowatów, a romantyczna poezja odnosi w małżeństwie podobny skutek, jak puszczanie bąków w księżycową noc. Daje dziadowskie wyniki: efekty niewspółmierne do kosztów. Ale sensu tego już nie ma, gdy trzeba zająć się domem, czyli nim. Kiedy należy poniechać zbędnych trosk. Dajmy na to, o bachora. I żeby nie zapomniała, by miał kawę na zapęd. Kawę, koniecznie ze śmietanką, nie za ciepłą, nie za zimną, tylko w sam raz do chlipania. Ma się rozumieć, papierosy też, musowo z filtrem, wykwintne, ułożone na podorędziu, przygotowane dla kumpli.
Mimochodem dodał, że nie ma zamiaru z nich rezygnować, po czym stwierdził, że miłości obustronnej nie ma, że zamiast niej grasują po świecie egoizmy i nieodwzajemnione uczucia, bo świat jest hodowlą cieniasów zapatrzonych we własne wątpia. A najważniejsze – oznajmił - odtąd ma zajmować się tylko tym, by miał wolną głowę i nie zaprzątał jej fidrygałkami, czynszem, rachunkiem za telefon, za co popadnie, głupimi pieniędzmi na głupie święta, no i żeby było posprzątane. Co, oznajmiwszy, zamykał się w swoich nieistniejących problemach i siedział w gabinecie.
Ale kto go tam wie, czy siedział! Może spał, albo patrzył przez lupę, oglądając znaczki, sentymentalne kancery z niegdysiejszych zamiłowań.*Mamę gnębiło, że od chwili, gdy tu zamieszkał, dbał wyłącznie o siebie. Miała więc w co wkładać ręce i przez co nie sypiać. Robiła wszystko, żeby ją nareszcie docenił i przestał opędzać się od niej; w trybie nieprzerwanym gimnastykowała się, by było na to, czy tamto.
I choć z każdym kolejnym latem wstępowała w nią wiara w odmianę losu, wiara ta gasła z chwilą, gdy pojawiał się w drzwiach i rozpoczynał smędzenia; kiedy zamieszkał z nią, wyznał, że od dawna uskarża się na wrzody żołądka. W łazience poustawiał swoje buteleczki z lekarstwami, torebki z ziołami, kieliszki na krople, co wyglądało tak, jakby baterią medykamentów chciał wydusić z niej współczucie.
Presja tego widoku miała przekonać mamę, że nie udaje, że coś mu jest i w związku z tym musi być wobec niego milusia. Wchodził więc do kuchni i przystępował do narzekania. Jego śledczy wzrok sprytnie omiatał otoczenie. Z nagłym postanowieniem, że ma coś ważnego do zakomunikowania, chowając twarz w dłoniach, manifestacyjnie wycierał nos, co miało być pretekstem umożliwiającym zadanie mu rozdygotanego pytania o samopoczucie. Przypatrywał się jej z tym wytężonym znawstwem człowieka, który jeszcze nie wie, że urwał mu się film i ciągle gada, choć już nie ma o czym. W bonżurce, zlany potem, trzymając się za brzuch, odgarniając z czoła porzadziałą tapicerkę, siadał przy niej na krześle.
Któregoś dnia, gdy byliśmy sami, powiedziała, że jakby rzeczywiście miał te swoje bóle, byłby może bardziej autentyczny i nie zachowywał się jak rozwrzeszczana pierdoła. Uważała, że człowiek nieudawany, a nie kabotyn i narcyz, winien przybierać mniej ostentacyjne postawy wobec tego, co przeżył dotąd. Choćby dla przyzwoitości. Chociażby dlatego, że nie wie, co jeszcze go czeka. Lecz ojciec, który istniał dzięki swoim złudzeniom, nie miał ochoty na wysłuchiwanie prawdy.
Prawda była dla niego zatrutym pokarmem: jeżeli odczuwał gastryczne mdłości, wolał żyć w przekonaniu, iż dokucza mu rozstrój żołądka, niż wiedzieć o tym, że jego kłopoty mają emocjonalne podłoże, a ich źródło mieści się w wyrzutach sumienia. Nie przejmował się więc stanem swoich nerwów. Żył wbrew ich ostrzegawczym sygnałom. Pogrążony w nieświadomości, lekceważył te objawy, jakich nie był w stanie ukryć: pragnął być zwodzony, bo niekiedy kłamstwo przynosi ulgę, tak jak prawda często przyśpiesza wykonanie wyroku.
*
Podczas gdy czekał na swoją dawkę współczującego zainteresowania, mama stwierdzała z rozgoryczeniem, że jest umysłowo rachitycznym frajerem; nieraz przyłapywała się na myślach mogących go zranić. Choć były szczere, nie nadawały się do weredycznych wypowiedzi. Wiedziała, że chwilowa satysfakcja ofiarowuje ulotne zadowolenie: czy prawda potrzebna jest temu, kto woli żyć w złudzeniach i wierzy w swoje potencjały? W przymioty, które są dla niego bezdyskusyjne, dla innych natomiast są pocieszną ciekawostką?
Sądziła, że na zatajeniu prawdy można szybciej i dalej zajechać, aniżeli na jej brutalnym, agresywnym przedstawianiu! Niejednokrotnie zadawała sobie pytanie: czy nie o to idzie, by tylko zbliżać się do niej, delikatnie jej dotykać, niż bez ogródek wywalać ją, powiedzieć: oto daję ci ją na tacy, taki jesteś, udław się swoim rzeczywistym obrazem?
*
Nagle miał dosyć mojego rozmamłania, drgawek, czkawek i dygotów i tego, że jestem nieprzepisowo dorodny, jakkolwiek sam był wzrostu niedostrzegalnego. Więc pewnego dnia pojechał w trasę po kilku województwach. Zaraz też wplątał się w nowe doznania. Rządził na innym pastwisku. Znowu szukał czterolistnej koniczyny, choć, według mnie, skapcaniał do reszty i był niedorajdą pod każdym względem.
*
W ślad za nim wymknął się z życia mój dziadek. Nie potrafił zaakceptować zięcia. Ledwie tolerował córkę, moją mamę, wzdrygał się na widok pełzającego wybryku natury, czyli mój. Mając pod pięćdziesiątkę, położył się do wyra. Nie widziałem, by nosił coś innego, niż piżamę. Babcia opatrzyła mu się i spowszedniała. Po kilku latach małżeństwa traktował ją jak zużytą aparaturę do zwyczajnych posług. Toteż zasklepił się we własnych przeżyciach. Uczepił się przeżyć z górnej półki. Opatulił się książkami, brykami do medytacji, zeszytami i zapiskami.
Przybrał pozę klerka parającego się przenikliwością. Człowieka gotowego do ubolewania nad sobą i różą w płonącym lesie. Nastąpił dla niego spóźniony etap wycofywania się z życia. Częste chwile hamletowskich sprzeczek ze sobą. Ciągłe walki z cieniami zamierzchłych problemów. W tym celu zaszył się w sobie. Odgrodził od spraw tego świata. Zbrzydło mu przejmowanie się losami bliźnich i przestał odróżniać przyjaciół od wrogów.
Odkąd został odludkiem, przestał chodzić utartymi drogami. Wkroczył w świat magii, czarów, niezwykłych zjawisk. Poruszał się po nim lepiej, niż po mieszkaniu. Jak inni, miał swoje marzenia, lecz wolał ich nie ujawniać. Podniecony nieznaną myślą, wracał do dziarskich wizji tysiąca i jednej przeputanych nocy, a mokry zmierzch gęstniał od urojonych wysp i plaż. Palcem brązowym od nikotyny pokazywał mi, gdzie pojedzie i co zobaczy. Przede mną, nieopatrznie zasłuchanym i wciągniętymi do wnętrza jego opowiadań, pojawiały się to morza, to jeziora, to oceany, to falujące piaski niezmierzonych pustyń.
Odpustowy urok tych jego podróży palcem po kołdrze, zmuszał mnie do wchodzenia w rozpoetyzowany krąg jego przywidzeń. Namawiał do uczestnictwa w przygodach, których razem z nim doświadczałem podczas lektury awanturniczych książek. Tomów przemawiających językiem korsarzy siedzących okrakiem i rżnących w karty na beczce pełnej rumu.
*
Oddalony od zmagań z szarzyzną znękanego dnia, sensat leżący z dala od nich, kochany dziadek w upiornej tresce, żwawa mumia z uchem przylepionym do radiowego pudełka, wytężał słuch, wsłuchiwał się w trzaski, zgrzyty i świsty najnowszych przekazów dnia. A w chwilach wolnych od depresji tłumaczył mi, zakutemu profanowi, o co chodzi w politycznych galimatiasach. Jednak wyjaśniał niedokładnie, gdyż miał kłopoty z przełożeniem swoich myśli na bezalkoholowy język.
Pomieszane idee dziadka wpędzały mnie w konfuzję. W ironiczne żachnięcia, porozumiewawcze gesty i dyskretne pukania się w czoło. Podnosił wtedy głos, w miarę zdrowy, tubalny i władczy, a późniejszymi czasy – rozbity, dyszkantowy, ochrypły, zdarty od przepalonych i zapijaczonych tyrad. A po nich szedłem do parku ze starcami, dziadek pozostawał sam; w przytulnym towarzystwie piersiówki, z gderliwą świadomością własnej izolacji, w ukochanym odseparowaniu od reszty domowników. *Byłem wtedy poza domem. W jakimś sanatorium czy szpitalu. Gdy z niego wróciłem, Mama starała się nie płakać.
Kiedy jeszcze żył, zajmował prawą część małżeńskiego łoża. A jak umarł, to już nie musiałem spać na lewicy, tylko miałem własny pokój i całe wyro do kokoszenia. Mama była teraz w jednym, a ja w drugim, toteż pozwoliłem sobie na drukarkę i komputer opatrzony mianem „ostatni dzwonek”. Zacząłem też gromadzić pocztówki, wyblakłe albumy z facjatami antenatów. Pochodziły z odległych czasów, tak rozmytych w pamięci, że gdy starałem się o nich dowiedzieć czegoś bliższego, nikt nie mógł zaspokoić mojej ciekawości.
Przedstawiały zdjęcia z nieznanych miast i kurortów. Były sepiowymi wizerunkami wyburzonych siedzib. Przeglądałem je z mieszanymi uczuciami. Jeżeli dotyczyły bliskich mi osób, wywoływały we mnie przeszłość, odżywały we wspomnieniach. Z ich powodu znajdowałem się myślami w pobliżu tych, którzy odeszli. Lecz kiedy ukazywały twarze, których nie kojarzyłem, lądowały w koszu, bo nie były warte ocalenia. A przecież oglądaniu ich towarzyszyła mi naiwna refleksja, że inni może mieliby odmienne zdanie, bo rzeczy i sprawy błahe dla mnie, krewni nieznanych twarzy chcieliby mieć je stale przy sobie, gdyż to, co jednemu nic nie mówi, drugiemu wyciska łzy.
*
Zbierałem również płyty z encyklopediami, szczególnie geograficznymi, biografie malarzy, kompozytorów, literatów, opisy ich dzieł. Pokazywały miejsca, do których nie pojadę, tereny utracone, amputowane, obszary, których inaczej poznać nie miałbym szans.
Z początku traktowałem kolekcjonerstwo jak niezłą metodę zabijania czasu, zabawę w magazynowanie informacji. Pochłaniały mnie lektury traktujące o wybitnych. Pozwalało mi to zachować resztki zdrowego rozsądku, skorygować przesadne mniemania o sobie, osuszyć zbiorniki z wybujałymi ambicjami, ale przede wszystkim utwierdzało w przekonaniu, że co było do powiedzenia, powiedziano już wcześniej i mądrzej, w związku z czym nie wypada po raz kolejny pływać wśród odgrzewanych kotletów.*W dzień uczyłem się. Zmęczyła nauka – czytałem. Nużyło czytanie – słuchałem radia albo lizałem świat przez komputerową szybkę.
A w przerwach pomiędzy nudą, a zainteresowaniami, rodzicielka zmuszała mnie do gimnastyki mózgowego mięśnia. Na tapetę wjeżdżały krzyżówki, kostki Rubika, quizy, szarady, rebusy. Lub grałem w szachy z rozumem na prąd. Lecz „ostatni dzwonek” był za bardzo cwany: co rusz dawał mi baty.
A któregoś dnia, gdy byłem pochłonięty wertowaniem swoich cymesów, przez uchylone drzwi udało mi się podsłuchać maminy głos. Usłyszałem, jak chełpi się moimi postępami i opowiada znajomym ze schodowej klatki, że w najbliższym czasie wyjdę „na ludzi”.
*
Natomiast ja, póki mogłem, pobierałem nauki zimując od czasu do czasu. Albo wałęsałem się po miejscach zbliżonych do liceum. W szczególności do Empiku, gdzie, objadałem się artykułami krajowych i zagranicznych czasopism. A więc dzienników i tygodników o kulturalnym wydźwięku. Lub chodziłem na deptak, naszą promenadę dla efekciarzy. Zwoływaliśmy się instynktownie, bez specjalnego wysyłania wici, o telepatycznie wyznaczonej godzinie, zazwyczaj u mnie: Andrzej, Rura, Gruby i ja na doczepkę.
Wrzeszcząc i tupiąc tak hałaśliwie, by przechodnie od razu wiedzieli, że to my, szukając znajomych z wolnym petem, szliśmy szeroką ławą, marynarskim, rozkołysanym krokiem, po właściwej stronie ulicy, środkiem chodnika, głównym traktem naszego miasta. Kroczyliśmy po tej, gdzie mieściła się Radiowa Rozgłośnia, Delikatesy i Plac Wolności z Sorboną, naszą wieczorową budą oraz kościołem, w którym przykry koleś o ksywie Piskorz, przyszły esbek, służył do mszy.
Bądź szedłem sam, do pobliskiego parku, gdzie pomarszczone pamiątki z przedwojennych lat, osobnicy w nagrobkowym wieku, wspominając dobre dni, wygrzewali strzykające gnaty. Upatrywałem, gdzie są matuzalemy i wio! Przysiadałem się, by co nieco dowiedzieć się o przeszłości. Tam dopiero, dzięki ich wykładom, zaliczałem pierwsze sesje z charakterologii. Toteż z chęcią znikałem z belferskiego pola widzenia.
Najczęściej chodziłem do biblioteki. Mijając wypożyczalnię, wkraczałem przez podwójne drzwi do czytelni, i od razu byłem w ekskluzywnej przestrzeni wymoszczonej książkami: oddzielony od zgiełku zewnętrznego świata, barierą ciszy.
*
Lubiłem beletrystykę, jednak nie do fabuł mnie ciągnęło. Popychało mnie w kierunku czegoś niezabarwionego fałszem: faktów, szczegółowych opisów, niekwestionowanego realizmu, biograficznych i reportażowych ponderabiliów. Pochłaniałem także utwory z klasycznych półek: Balzaka, Prousta, Manna, Frischa, prozaików i odnowicieli słów, wirtuozów rytmu zdań i szyku wyrazów; prekursorskich konstruktorów świata swojej wyobraźni.
Odmalowywali go tak plastycznie i tak sugestywnie, że nie mogłem nadziwić się, iż pozostali, pomniejsi i epizodyczni, wytykają im wady, szukają w nich błędów, mielizn, stylistycznych potknięć, starając się wykazać wyższość własnej nędzy nad ich językowym majsterstwem. Ale największą satysfakcję, wręcz rozkosz odczuwałem, robiąc sobie okłady ze słowników, kompresy z encyklopedii, nurkując w odmętach relacji z przeszłości, w niuansowych głębinach oceanów Historii. Historii, która z każdą chwilą stawała się mniej obca, a bardziej zrozumiała.
Wertując leksykony, przekonywałem się, ile jeszcze nie wiem i jak wiele nauki przede mną. I ta myśl przyświecała mi stale. Zwłaszcza w momentach uderzeń pychy, gdyż od razu, jakby na zamówienie, do mojego wnętrza wdzierał się sceptyczny, ostrzegawczy, oprzytomniający brzęczyk sygnalizujący, że w porównaniu do wiedzy, o której nie mam pojęcia, ta, którą dysponuję, jest ledwie cząstką, informacyjnym paprochem, nie mam więc powodu do zadzierania nosa, kłaniania się sobie i całowania po rękach. *Mamę za to rozpierała energia innego rodzaju: w drętwy czas, gdy nudy brały górę nad pudami, a olej ścigał się z flakami o lepsze, nosiło ją po kominkach. Najczęściej bywała w cukierni Crystal. Chadzała do niej odpicowana zgodnie z mieszczańskimi halucynacjami o dobrym smaku, w kapeluszu o za szerokim rondzie, w sukni zbyt wytwornej jak na tamte lata, szytej na zamówienie, lecz szytej z przesadą: w kiecce odznaczającej się zagraniczną podróbą elegancji.
Uzbrojona w umbrelkę służącą jej do odganiania absztyfikantów, zostawiała płaszczyk w szatni i zajmowała miejsce przy stoliku zakładając nogę na nogę. Zajmowała miejsce ciągle przy tym samym, w grupie pań wiecznie ciekawych plot, zachodzących na eklerki przyprawione gdakaniem. Siadywała w towarzystwie damulek z wyfiokowanymi manierami, przebywających na krasomówczym głodzie i odwyku od milczenia. Pojawiała się w nim, kiedy ojciec wyjeżdżał w trasę, przepadał w innym województwie, rozpływał się na miesiąc lub parę tygodni i tylko co pewien czas dawał telefoniczny głos opowiadając, że wszystko gra.
Któregoś dnia jednak zadzwonił niesztampowo. Jojczył, że jak długo żyje, nigdy nic mu nie pasowało: praca była nieziemsko podła, wydoiła z niego resztki. Ale resztki czego - nie precyzował. Bajdurzył o tym, co go trapi, ssie, uwiera, kim był, a kim został w rezultacie. Oświadczył, że mu się pieprzy, sypie, rozłazi, nie wie, co począć, bo według niego mleko już się rozlało i nie czas na makijaże rumowiska. Krótko mówiąc, wszystko mu przepadło i obwisło. Nawet dzieciństwo miał żadne i że ma podeptany życiorys. Do teraz pali go zgaga, bo przed ochajtnięciem zapowiadał się i rokował do rozpuku, pokładano w nim i żywiono wobec niego. A po tym wstępie, oznajmił: odchodzę od was, bo mam nową dupę”.
*
Uwolniona od jego ponurej obecności, rozluźniona, przemieniła się z uległego, płochliwego i niewinnego stworzonka, w opryskliwą megierę, rozwścieczoną kocicę, markietankę żądną krwi. Nazajutrz po telefonie, by poprawić sobie humor, pośpieszyła na róg, do fryzjerskiego zakładu, ciemnego salonu o dwóch skrzyżowanych brzytwach wiszących przed wejściem, na cynowym talerzu.
W zakładzie królował zabójczy pan Feluś; służbowo życzliwy, z fantazyjnym brykietem udającym wąsa, bezdyskusyjny artysta w swoim zawodzie, niewiarygodnie mowny przytulacz i pocieszyciel kobiecych serc. Co moment, uwodzicielsko, zarzucał falującą czupryną. Totumfackim szeptem, pochylając się w stronę maminego ucha, wymrukiwał najświeższe nowiny i co pikantniejsze poliszynele. A potem, jak gdyby nigdy nic, zacierał ręce i brał się za robotę: mycie, farbowanie, zabawę z kolorami, układanie, modelowanie, konstruowanie istnych dzieł sztuki.
Wyondulowana, usatysfakcjonowana tym, że prezentuje się lepiej od przyjaciółek, rozpromieniona, udawała się do punktu odnowy kosmetycznej: pakamery usytuowanej na zapleczu. Przenikała przez kotarę dzielącą część publiczną od sekretnej. A tam, jak zwykle, trafiała na specjalistkę od depilacji, kumpelę z ogólniaka, niejaką Bebę, eteryczną postać żywcem ściągniętą z żurnala mód, uśmiechniętą jak ser do głupiego.
Mnie wkurzała, bo nie mogłem zrozumieć, co ją bawi i dlaczego nie jest przygnębiona jak Bóg przykazał: mąż na zasiłku, syn albo w pudle, albo na kolejnym detoksie, córka w defloracyjnej ciąży, z czego tu się cieszyć?
*
A za niedługi czas potem padło mi zdrowie i nastąpiły takie terminy, że o wychodzeniu gdziekolwiek mogłem zapomnieć. Rozłożyło mnie dokumentnie i było ze mną co najmniej źle. Od kiedy mama stwierdziła, że większy nie będę, spece od medycyny poradzili jej, bym dogadał się ze swoją aparycją i dał sobie spokój z wychodzeniem poza łóżko. Oznajmili, że mogę się powolutku żegnać z planami na przyszłość i powinienem odmeldować się z marzeń o skokach na trampolinie, bo nadeszła dla mnie właściwa pora na medytację „o czarnych godzinach i najwyższych porach”.
Powinienem zająć się przestawianiem zwrotnic z przyzwyczajeniami i studiowaniem nekrologów. Mówili, że mogło być znacznie gorzej, bo choróbsko nie wybrzydza, zabiera, co jest, i chodu, więc niech nie traci wiary, nie martwi się skoliozą, ostatecznie są jakieś wkładki i nakładki, wyjścia, przejścia i dojścia, sanatoria i domy z opieką. Jeszcze nie ma tak, by nie było nadziei! Przecież znane są przykłady, iż ludzie powracają do formy, mają remisje, a niektóre są długotrwałe, utrzymują się latami, więc nie trzeba się załamywać, mówić, że już nic i nigdy, i tylko klops.
Powiadali, że koniecznie musi ją wypełniać pozytywna wizja, bo tak już jest, że czasem fizyczny ubytek staje się psychicznym zyskiem. Należy mnie nakłonić, bym odstawił zmartwienia, przekabacić na zdrowy rozsądek, podszepnąć, bym nie ustawał w wysiłkach, nie opuszczał się w zaufaniu do medycyny i nie zwieszał nosa na kwintę, zacisnął serce w pięść i powiedział sobie: kto tu rządzi.
Ma mnie przypilnować, bym jadł wszystko, co z magnezem, witaminki oraz inne kpinki, ćwiczył ile wlezie, wziął hantle w garść i ruszył na barykady, ale powoli, z rozmysłem, z namaszczeniem, nie pchał się z entuzjazmem, nie pajacował z ćwiczeniami, że nie od zaraz, ale będzie dobrze, a kto wie, czy nie jeszcze lepiej.
Byli nasączeni optymizmem, zbawczymi radami, poleceniami, pociechami, przestrogami, toteż cały mój dotychczasowy, uporządkowany świat skurczył się i zatrzasnął przede mną podwoje z obiecankami, a mnie każdy następny świt wydawał się bez sensu, bo życie, w które po każdej klęsce wkraczałem z odnowionym zapasem sił, rozczarowywało mnie za każdym razem. Jedyne, co potrafiłem, to patrzeć przez okno. Ślizgać się wzrokiem po wyobrażeniach. Więc tylko z okna widziałem, co się święci. Jednak, że widok ów nie obfitował w doznania, które mogłyby mi posłużyć do szerszych refleksji i być pożywką do ich snucia na dłużej niż moment, wziąłem się za czytanie.
Lecz było to czytanie inne od poprzedniego, ponieważ postanowiłem, że skoro mam spędzić resztę życia w pozycji horyzontalnej, powinienem wykorzystać wszystkie swoje pozostałe możliwości, by skoncentrować się na tym, co lubię: na nauce, lekturach, może pisaniu. Dobrowolnie więc i krok po kroku zamieniałem się w rozumny grobowiec. Katafalk, z perspektywy którego rodziły się moje niespodziewane nawroty do ludzi i zdarzeń wyrwanych z przeszłości.
Tym więcej, że wciąż prześladowało mnie wspomnienie rozmowy kiedyś przeprowadzonej w parku: staruszek pamiętający niezłachane czasy, rzekł mi podczas naszej ostatniej partii szachów, że jeśli człowiek ma jakieś widoczne wady, to musi przemienić się na tyle, by przyćmić je zaletami.
dcn.
ratings: perfect / excellent