Go to commentsKoloniści z Francji
Text 118 of 120 from volume: Pozostało w pamięci
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2025-01-27
Linguistic correctness
Text quality
Views103

(fragment z prawie ukończonej nowej książki)


W połowie lat dziewięćdziesiątych internat naszego ośrodka był już całkowicie wyremontowany. Pokoje, wyposażone w nowe meble, w każdym oddzielny prysznic i umywalka, prezentowały przyzwoity poziom. Poprzedni ich wygląd „z czasów gomułkowskich” odszedł w zapomnienie.


Był początek lipca, cieszyłem się na planowany urlop i wczasy nad jeziorem. Niestety, plany to nie zawsze pewność ich realizacji, zwłaszcza na moim kierowniczym „stołku” , o czym kilkakrotnie się już przekonałem.


Nasza młodzież już porozjeżdżała się na wakacje, ja kończyłem jeszcze coroczne sprawozdania. Bez sprawozdań do wojewódzkiej władzy ani rusz; bez nich okazałoby się, że w ogóle jest ona niepotrzebna; dobitny przykład przeżyliśmy na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy walczyliśmy o utrzymanie hufca. Moją spokojną, papierkową pracę przerwał telefon z Torunia. Dzwonił komendant wojewódzki Brydzich:


– Zdzichu, na urlop pójdziesz później, w końcu lipca. Podpisałem umowę z Francuzami o wymianie wakacyjnej. Za tydzień przyjadą od nich dzieci na kolonie. Będą dwa tygodnie.


– Zaraz, dzieci czy młodzież? I dlaczego dopiero teraz? Mam już wykupione wczasy…


– …w naszych pawilonach nad Rudnikiem – wszedł mi w słowo. – Pani Ula już wie, przesunęła ci je na następny turnus. Tak wyszło, w ostatnim momencie. A są w wieku takim trochę starszych dzieci, czternaście do szesnastu lat. To już młodzież. Staramy się wejść do Unii, trzeba nawiązywać kontakty z Zachodem. Nie będziesz miał dużo roboty, masz tylko zapewnić spanie, wikt i opierunek. Kto inny odpowiada za ich zajęcia i pobyt. Resztę ustalaj z panią Ulą.


Uspokoiło mnie, że nie utracę wykupionych wczasów. Pokoje w internacie były wysprzątane przy wyjeździe naszych uczestników, pościel i koce też mieliśmy nowe. Nie było się czego wstydzić. Mógłbym przyjąć tych kolonistów nawet jutro.


Zagraniczniacy zostali przywiezieni jednym autokarem. Pojawili się w poniedziałek w południe – czterdziestka dziewcząt i chłopców, do tego francuski kierownik kolonii i tłumaczka – Polka. Od nas do codziennych kontaktów z nimi był wyznaczony inny pracownik, z czego byłem zadowolony – odpowiadałem tylko za zakwaterowanie. Przeznaczyłem dla nich I piętro, gdzie w czasie roku szkolnego mieszkały nasze dziewczęta.


Koloniści francuscy rozpakowali się i udali do stołówki na obiad. Nie minął kwadrans, jak odebrałem telefon od kierowniczki stołówki:


– Panie kierowniku… – głośno dyszała w słuchawkę, wyraźnie zdenerwowana. Na sekundę przerwała i powtórzyła: – Panie kierowniku, te Francuzy nie chcą jeść! Przygotowaliśmy najlepsze, jak to przy przyjeździe, a teraz przez okienko widzimy, że wszystkie siedzą przy stołach i nic. Tylko coś tam gadają po swojemu. Czy mam pójść…


– Spokojnie, bez nerwów. Już idę, dowiem się, o co chodzi. Będę za minutę.


Wszedłem na stołówkę. Faktycznie, francuscy koloniści siedzieli przy zastawionych stołach ze smętnymi minami. Niektórzy dziobali sztućcami w talerze, inni patrzyli w sufit, jakby jakiegoś dziwoląga oglądali. Nikt nie jadł.


Podszedłem do stolika, przy którym siedział ich francuski kierownik kolonii i polska tłumaczka; oni również nic nie jedli. Usiadłem i cicho zapytałem:


– O co chodzi? Nie smakuje im? Nawet, jak widzę, nie spróbowali.


– Niee – przeciągnęła słowo, jednocześnie zaprzeczając ruchem głowy. – Już właśnie chciałam iść do pana. To nie to, tylko… – zawahała się.


– No, o co chodzi? – Zdenerwowałem się lekko. – Proszę mówić prosto.


– Nie dostali… – znowu się zawahała, ale wreszcie dokończyła – nie dostali wina do obiadu.


– Czegoo?! – Zaskoczyła mnie. W pierwszej chwili pomyślałem, że żartuje; ale nie, mówiła poważnie. – U nas nie ma wina bezalkoholowego, czasem jest dostępny tylko taki szampan. Ale to przed sylwestrem. W lato nie wiem, czy gdzieś dostanę. Nie wystarczy kompot?


– Nie zrozumiał pan. Mówię o prawdziwym winie, alkoholowym. U nich to tradycja, że do posiłków, zwłaszcza obiadu, wszyscy piją wino.


–Zaraz, zaraz – potrząsnąłem lekko głową, aby się oswoić z dopiero co zasłyszanym – wiem, że Francuzi piją wino. Ale tu przyjechały właściwie jeszcze dzieci. Nieletni, nie dorośli!


– U nich nawet dzieci dostają wino do obiadu. Do pięćdziesiątego szóstego roku piły legalnie w szkołach, a i później też, mimo oficjalnego zakazu. Taka tradycja. Teraz we Francji próbują ograniczać, a nawet zakazać, ale… dalej piją, półoficjalnie. Tylko lżejsze. Takie sześć, osiem procent, rozcieńczone.


– Jassnyy gwint – odruchowo przetarłem twarz dłonią. – To mamy zagwozdkę. Ale… niech pani powie kierownikowi, że u nas obowiązuje całkowity zakaz spożywania alkoholu w internatach, a nieletnim w ogóle, nigdzie. Proszę powiedzieć, że nie mogę kupić im wina do obiadu.


– Mogę powiedzieć, ale to chyba nic nie da. – Odwróciła się do Francuza i przez chwilę rozmawiali w jego języku. Kręcił co chwila głową. Spojrzał na mnie i gwałtownie zaprzeczył, powtórzywszy dwukrotnie ”vin, vin”, jednocześnie wykonując ręką charakterystyczny ruch podnoszenia kieliszka. Tłumaczka rozłożyła ręce:


– On ich nie zmusi do jedzenia. Bez wina nie będą jedli.


Podrapałem się po głowie, jednocześnie wpatrując się w kierownika kolonii. Chyba odebrał moje nieme pytanie, gdyż również rozłożył ręce. „No to jestem w czarnej… – przemknęło mi przez głowę. – Ładnie mnie Toruń urządził. A właśnie, Toruń! Niech oni decydują!”.


– Pani jest Polką, więc pani zna nasze przepisy. Ale, co by tu… proszę przekazać kierownikowi, niech jakoś wpłynie na swoich podopiecznych. Niech zjedzą ten obiad bez wina. Ja idę dzwonić do moich władz w Toruniu, Muszą zdecydować, inaczej nie mogę.


Kiwnąłem głową na pożegnanie i, nie czekając aż tłumaczka przekaże Francuzowi, co powiedziałem, wyszedłem ze stołówki.


W swoim pokoju wykręciłem numer do wojewódzkiej komendy. Miałem szczęście, Brydzich był na miejscu.


– Koloniści przyjechali i od razu wynikł problem, poważny – rozpocząłem bez ceregieli. – Są w tej chwili na stołówce i nie chcą jeść obiadu, gdyż nie dostali wina. Tak, właśnie, prawdziwego wina, alkoholu – powtórzyłem, słysząc w słuchawce głośne „Coo?!”. – Nie żartuję. Jak się dowiedziałem od tłumaczki, u nich nawet dzieci piją wino do posiłków, a do obiadu to już obowiązkowo. Mniejsze też piją, tyle że rozcieńczone, starsze bez rozcieńczania. Taką mają tradycję.


– Poczekaj, daj się zastanowić… Wino, dzieciaki, koloniści?! Przecież to u nas kryminał.


– Wiem. Co mam zrobić? Ich kierownik powiedział, że nie zmusi kolonistów do jedzenia bez wina.


– To wymyśl coś! – usłyszałem szybkie sapanie w słuchawce. – Przecież oficjalnie nie dam ci zgody!


– Mogę spróbować… mam pewne wejścia w sklepach. Może bym dostał je kupić, ale na fakturze byłoby co innego. Przecież kwatermistrzowa nie zatwierdzi takiego zakupu.


Przez chwilę milczeliśmy obaj. Wreszcie Brydzich skwitował:


– Spróbuj tak, jak masz wejścia. Tylko co innego ma być na fakturze. Kwatermistrzowej powiem.


– Mam zgodę na kupno? – Wolałem się upewnić. To jednak naruszało granice prawa.


– Pisemnej ci nie dam. Ale ustną masz. Zrób tak, aby się nie rozeszło.

* * *

Udało się z zakupem „prowiantu” na pierwszy dzień pobytu francuskich kolonistów i na kolejne również, aż do ostatniego dnia. Na fakturach gwałtownie wzrosły ilości zakupów mięsa, sera, pieczywa, owoców i warzyw; ale to tylko ktoś nieuświadomiony mógł się zdziwić „aż tyle jedzenia ledwie na czterdziestkę kolonistów?!”. Na czterdziestkę kolonistów polskich byłoby dużo za dużo, ale francuska młodzież lubi dobrze i dużo zjeść. Nie można być sknerą, zwłaszcza że to była pierwsza wymiana między Polską a Francją. O opinię trzeba dbać, gdyż pierwsza wizyta często ją kształtuje na długo i później ciężko to zmienić. Stereotypy są wyjątkowo trwałe. Może nie podtrzymaliśmy niechlubnej, szlacheckiej tradycji „zastaw się, a postaw się”, ale „czym chata bogata, tym rada” wprowadziliśmy w czyn – serdecznie zaopiekowaliśmy się naszymi gośćmi.


Naprawdę serdecznie. Ten zgrzyt przy pierwszym posiłku szybko poszedł w zapomnienie i następne francuscy koloniści zjadali już bez najmniejszych grymasów. W ostatnim dniu ich pobytu pożegnaliśmy się, z przyjemnością odbierając ich pochwały za „wspaniale zorganizowane kolonie”.


Kucharki też zrozumiały, że dzieci innych narodowości mogą być przyzwyczajone do innych rodzajów „kompotów”, niż dzieci polskie. Tradycja to świętość. Nie zawsze też należy rozpowiadać o wszystkim, co dzieje się w pracy…

  Contents of volume
Comments (4)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Bardzo ciekawa przygoda i ze swadą opisana.
avatar
To się nazywa "księgowość kreatywna": wszystko "na gębę!", "przelewem przez gardło" i "ani mru-mru!". W końcu najważniejsze, że dzieciaki wywiozły z Polski jak najlepsze wrażenia.
avatar
To i fajnie, Janko, że sposób opisania się spodobał.
avatar
Belino, tak, to księgoowość kreatywna. Miałem polecenie "nieba przychylić" Francuzom, to i przychyliłem. Mieli niebo na ziemi, w swoich ustach ;)
© 2010-2016 by Creative Media