Go to commentsSuspiro
Text 7 of 8 from volume: PERUKA
Author
Genrehumor / grotesque
Formprose
Date added2012-08-29
Linguistic correctness
Text quality
Views3431

Lukrowane biszkopty, słodkie piononos, a także plejada kremowych deserów, wśród których króluje „limeńskie westchnienie ” w trzech wersjach: klasycznej, z lukumą i z czerymoją są specjalnością legendarnej kawiarni La Tiendecita Blanca w centrum Miraflores. Lily zna kartę na pamięć. Lily to typ bulimiczki. Przyleciała z Niemiec, żeby napisać książkę kucharską i bez trudu rozkłada menu na czynniki pierwsze, wyjaśnia mi, z czego dokładnie robi się każdy deser, opisuje poetycko, aż ślinka cieknie, ale sama jest na diecie.

Wzdychamy.

- Miraflores byłoby ładnym imieniem dla córki – zmienia temat. – Zwłaszcza, gdybyśmy to tu ją sobie zmajstrowali. Żartuję!

Lily bywa nieokrzesana, w jej wielkiej głowie jak w garncu: wszystkiego po trochu.

- Poproszę suspiro klasyczne i kawę – przerywam jej śmiech, gdy do stolika podchodzi kelner.

- A dla mnie colę zero i, jeśli pozwolisz, suspiro zero kalorii.

Kelner patrzy zbity z tropu.

- Colę zero mamy – mówi z kamienną twarzą – ale o suspiro zero kalorii pierwsze słyszę, proszę pani.

Wtedy ostentacyjnym szeptem Lily poddaje mu, że „wystarczy – ładnie – westchnąć” i razem śmiejemy się z dowcipu, chociaż ona najbardziej, a kelner zaledwie symbolicznie, lewy kącik ust wykrzywiając ponad notesem.

- Jak sparaliżowany! – mówi Lily z wytrzeszczonymi oczami i generuje dreszcz przerażenia.

- Jak gdyby dopiero nauczył się pisać – poprawiam.

- Niebywałe, że ten kraj analfabetów wydał na świat Vargasa Llosę. Opowiadałam ci o Arequipie?

Lily wraca do swojej wizyty w Białym Mieście, rozpoczętej z dwudniowym opóźnieniem, by uniknąć przepowiedzianego przez starą Peruwiankę z Nazca wybuchu wulkanu Misti. W Arequipie znalazła tani hostel, który jednakowoż zmuszona była nazajutrz porzucić, bo recepcję obwieszono suszonymi płodami lam, tradycyjnymi amuletami (tu dodaje po niemiecku coś, co brzmi jak: „schrecklich !”). Pierwszej nocy nie mogła spać przez te płody, drugiej przypomniała sobie o wulkanie, który złowieszczo wychylił się z wiosennej mgły i z którym przewodniczka upierała się, by zrobić jej zdjęcie. Dla zmiany tematu Lily spytała dziewczynę, czy wie, gdzie stoi dom, w którym urodził się Mario Vargas Llosa, lecz ta, skądinąd wykształcona i uposażona w rzetelną wiedzę, nie miała pojęcia.

- Tłumaczyła mi się, że on w zasadzie tylko się tutaj urodził, a potem mieszkał w Limie, „we Francji i w Paryżu”. Poza tym nie przepada.

Jej sprawa. Lily poszła na obiad: zjadła faszerowaną rocotę  i świnkę morską (tu szczegółowy opis dań), a z pragnienia wychyliła wielki kufel piwa Arequipeña. Lecker ! Podczas obiadu kartkowała przewodnik w poszukiwaniu informacji o miejscu narodzin pisarza, żadnej wzmianki na ten temat nie znajdując. Postanowiła więc uderzyć w liczne agencje turystyczne, lecz tam słyszała raz po raz, że dom stoi najpewniej „gdzieś tu”. Bliska oddania walkowerem trafiła w końcu do biura „Kondor”, gdzie za ladą siedział ten cwaniaczek César. Od razu jej powiedział, że wszystko załatwi, przebąkiwał coś o wujku i kuzynie kuzynki, wykonał kilka telefonów, podliczył parę dwucyfrowych sumek, otrzymując trzycyfrową (w dolarach!), a najgorsze, że zaproponował okazyjnie wycieczkę do źródeł termalnych, co stanowiło prawdziwą słabość Lily. Jedną ze słabości.

- Pomyślałam: „Zaraz, zaraz, czy ja aby na pewno powinnam mu ufać?”. Ja, piękna blondynka z genami nazistów. Żartuję! – wrzasnęła na pół Miraflores.

Wtedy, w biurze „Kondor”, dała sobie chwilę konieczną do podjęcia szalonej decyzji: niczym postać z powieści złapie taksówkę i wpakuje do niej Césara, mówiąc, że płaci pięćdziesiąt dolców za dom Vargasa Llosy, a o reszcie jak wrócą. Zgodził się, pojechali. Podejrzewała, że to będzie gdzieś we wschodniej części miasta, ale nigdy by nie powiedziała, że na takim zadupiu. Gdy cywilizowaną architekturę na dobre zastąpiły te parterowe kontenery z metalurgią i wulkanizacją opon, zaczęła się bać, że taksówkarz, który miał być gwarantem jej bezpieczeństwa, należy do jednej i tej samej mafii. Wreszcie wysiedli przed obskurnym barakiem, mieszczącym, jak się zorientowała, hurtownię cementu.

César cały w skowronkach. Popytał tu i ówdzie, czy jest Mario, a gdy mu odpowiedziano, że tak, że jest u siebie, omal nie podskoczył z radości. Lily nie miała zamiaru błądzić po odrażających halach hurtowni, więc poprosiła przekornie, żeby Vargas Llosa przyszedł do niej. César bynajmniej się nie zdziwił; klient nasz pan. Czekała. W końcu przed budynek wrócił cwaniaczek z „Kondora”, prowadząc jakiegoś karzełka. Konus okazał się Chińczykiem, dźwigającym pięciokilowy worek cementu.

- Rzucił mi go pod nogi i zaczął ochrzaniać Césara, że ja to nie ja i co to ma w ogóle znaczyć. Przeklinał: „Scheiße, Scheiße!” – jej oburzenie zdmuchuje dwa płatki bugenwilli.

Lily im powiedziała: „Spokojnie, chicos. Czy ty – zwróciła się do Chińczyka – jesteś Mario Vargas Llosa?”. Przytaknął, a potem znów na Césara zaczął wylewać żale. W końcu się rozpłakał, wyjął dowód, by się wylegitymować: Mario Var Gaseosa . Nie jego szukała? Lily zaprzeczyła z żalem. Jak się okazało, Chińczyk czekał na jakiś spadek z Ameryki. Cement miał być prezentem dla Lily – domniemanej krewnej, ale gdy, jak to mówią, wyszło szydło z worka, zabrał go i potruchtał, skąd przyszedł.

„Pięćdziesiąt dolców jest moje” – powiedział César i co miała zrobić Lily – zapłaciła.

- Gdy dostał kasę, wyśmiał mnie i spytał, czy ja byłam głupia, marząc, że spotkam tutaj tego polityka, który odkąd przegrał wybory z „Chińczykiem” Fujimori siedzi u siebie, w Białym Domu. Tak mi powiedział. Potem zaprosił mnie jeszcze na oranżadę, szczodry Mr. Fifty-Dollars, ale odmówiłam.

Ta historia tak zmęczyła Lily, że porzuciła poszukiwania pisarza. W nocy śnił jej się wulkan, a następnego ranka, niewyspana, pospiesznie opuściła Arequipę. Zafundowała sobie za to rozkoszny chillout w źródłach termalnych Yura, ale w żadnym wypadku nie z agencją Césara!

- Przygoda jak z książki – podsumowuje za mnie Lily. – Chociaż, mówiąc serio, aż trudno uwierzyć, że tyle się naszukałam tego arekipeńskiego domu Llosy i nie znalazłam.

Na porośniętym geranium tarasie La Tiendecita Blanca pojawia się nasz kelner z deserem i  napojami.

- A ten limeński – pytam – widziałaś?

- Racja, powinien być gdzieś tu, w Miraflores. Przepraszam – zagaduje kelnera, drżącą ręką kładącego przede mną wykwintne suspiro. – Może pan nam powie, gdzie w Miraflores jest dom Maria Vargasa Llosy?

Kelner równiutko ustawia kawę, naczynia, sztućce, a potem robi dwa kroki w tył, ręce rozwiera na boki i niezdarnie dyga z zamawianym `westchnieniem zero kalorii`.

  Contents of volume
Comments (4)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Uprzedzając wątpliwości:
"suspiro" to sztandarowy deser peruwiański krem na bazie piany z białek kurzych jaj, a - co istotne - jego nazwa oznacza po hiszpańsku "westchnienie", "tchnienie", "oddech".
Arequipa to rodzinne miasto pana Maria Vargasa Llosy, którego serdecznie pozdrawiam:)
Zapraszam do lektury!
avatar
Czytalam Losy chyba" Dzielnicę występku".
Język wyszukany,da się wyczuć inny nastrój i inny sposób myslenia,nierealne aby napisał to polski pisarz.Uwielbiam hiszpański i np. Marqeza.
Fajny opis Lily,i jakoś przypomina Lily z tego forum.
avatar
Świetna, klimatyczna, bardzo niepolska i "stamtąd" - z Niemiec? z Peru? (kim jest prawie nieobecny narrator??) - doskonała, nie przegadana proza. Creme de la creme
avatar
Przy okazji polecam gorąco lekturę powieści M. Vargasa Llosy pt. "Pantaleon i wizytantki". Jej myśl przewodnia:

Wszędzie - nawet w Siłach Lądowych, w Marynarce Wojennej i w Lotnictwie Bojowym, Amazonia to czy nie Amazonia - bez seksownych wizytantek ani rusz
© 2010-2016 by Creative Media