Author | |
Genre | prose poetry |
Form | prose |
Date added | 2012-11-07 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2437 |
Gaston wszedł krokiem zmiennym i wybujałym pomiędzy szpaler uniżenie czekających na adorację wieczystej infantylności. W gąszczu chrząstnięć słychać było szum księżycowej szaty wychodzącego mu naprzeciw kapłana. Jego dostojne, ale surowe spojrzenie wplotło Gastona w szereg oczekujących.
Nakarmieni rozpraszali się z regularnością ruchów Browna.
Mały Satyr wspinał się na palcach po ścianie. Dłonią sięgał ledwo nad parapet. Gdzieś tam schował własnoręcznie spreparowane świerszczyki, a w nich niedoskonałe sobowtóry sióstr. Buszował, bobrował i gwałcił każdą z doniczkowych roślin, która weszła w drogę jego barbarzyńskiej, bezlitosnej, ale też pełnej gracji dłoni, co porwać za chwilę miała dzidę z rysikiem zamiast grotu, żeby dzieło zostało dokończone.
Roboty-zabawki ożywały, niczym po włożeniu nowych baterii.
Śmigła wiatraków sufitowych wkręcały wszystkim, że jest w porządku, że tak ma być. Trudno było z tym walczyć. Cementowe buty kleiły się do podłogi. Na końcu korytarza otworzyły się drzwi, co uniosło wypełniające korytarz powietrze w beznadziejnym podmuchu. Namiastka wiatru nie przyniosła jednak żadnych zmian, ani też odpowiedzi. Były tylko recepty.
Był też agitator, co notatnik miał na każdym murze, co jeszcze nie runął. Rozkruszał je z cierpliwością Syzyfa. Lewa ręka rwała mu się z nawiasów do nabazgrolenia, że religia to opium dla ludu, podczas gdy prawa chciała napisać, że rewolucja to opium dla intelektualistów. Żadne z tych haseł nie pochodziło z jego głowy, ale każde z nich w swojej głowie gościł jednocześnie, żeby wszystko się zapętlało jak ten wąż, co pożera własny ogon.
Nie przestępował wytyczonego patykiem zamkniętego okręgu. Promienie spadały na czoła, słowa wymykały się myślom.
„Wiecie kto jest najbardziej samotnym człowiekiem pod słońcem? Ja go znam. Byłby jeszcze bardziej samotny, gdyby nie znał mnie, ale zarazem byłby mniej samotny, gdybyśmy nie byli jedną osobą.”
Na końcu długiego korytarza wychodziło zza chmur papierosowych światło z palarni, azymutu trzeźwiejących statków widm.
W powietrzu lewitowała wielka szafa z kartoteką. Szurała wybałuszonymi szufladami, które połykały perspektywy i ambicje. Patrzyła, ale nie w oczy, a jeśli już - to przerabiała je na słowo, w którym widziała tylko cztery litery. Wściekła, ale posłuszna łańcuchowi, co przytwierdzony był do materialnej niezmienności. Gdyby tylko wypełniające ją archiwa mówiły prawdę... Wszystko było jednak zbyt skomplikowane i w szufladach się nie mieściło.
ratings: perfect / excellent
Transformacja rzeczywistości w tej prozie poetyckiej przypomina obrazy Z. Beksińskiego - to świat, z którego nic tylko uciekać, gdzie pieprz rośnie
(patrz ostatni akapit)
Nic tylko stąd uciekać na złamanie karku (vide nagłówek)