Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2011-02-15 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 4792 |
Gniada
Pamiętam ją z czasów, kiedy była jeszcze małym źrebiątkiem. Już
wówczas fachowcy mówili, że będzie piękną i dorodną klaczą. I nie mylili
się, piękniała oraz rosła o wiele szybciej niż ja. Bo kiedy ja byłem jeszcze
przedszkolakiem, to Gniada – tak ją nazwaliśmy – wyrosła na okazałą i
dojrzałą klacz, potrafiącą ciągnąć wóz z największym ładunkiem i pług po
najbardziej zaperzonym polu. Lubiłem ją bardzo, zresztą nie tylko ja.
Wszyscy podziwiali jej niezwykłą siłę, posłuszeństwo, urodę oraz
niebywały spokój. Byłem nawet zazdrosny, gdy obcy poklepywali ją i
podziwiali niemal doskonałą budowę i piękną maść. Bo Gniada miała
rzeczywiście posągowe kształty, lśniącą, czerwonobrązową sierść i czarną,
bujną grzywę oraz taki sam ogon.
Kilka razy w tygodniu, za zgodą dorosłych, czyściłem zgrzebłem jej
błyszczącą sierść, czesałem grzywę i splatałem w dziesiątki warkoczyków
oraz wiązałem fantazyjny węzeł na ogonie. Obowiązkowo w warkoczyk
opadający jej między oczy wplatałem czerwoną kokardkę, by przypadkiem
ktoś jej nie zauroczył. Gniada odwdzięczała się za to dobrotliwym
spojrzeniem, ciepłym pomrukiwaniem, a niekiedy nawet lizaniem po
twarzy, rękach i plecach. Lubiłem zapach jej ciała, szczególnie woń jej
bułkowatych odchodów, a nawet tak popularnych przegazówek.
Rozpoznawałem też jej bułeczki leżące na drodze, bo tak kształtne odchody
mogły pochodzić jedynie od naszej Gniadej.
Zdarzało się czasami, że po nocy Gniada miała rozczochraną i
potarganą grzywę. Zbierało się wówczas lokalne konsylium, któremu
zawsze przewodniczył wuj Kamieniecki mieszkający tuż za miedzą, który
zawsze wszystko wiedział najlepiej. A najbardziej to znał się on na
strachach i wiedział o nich prawie wszystko, nawet co, gdzie i jak straszy w
najbliższej okolicy. Często opowiadał o nich podczas zimowych,
wieczornych spotkań, co u dzieci, ale również i niektórych dorosłych,
wywoływało zaciekawienie i niepokój. Nie wiem gdzie wuj się tego
wszystkiego nauczył, ale na pewno nie bez znaczenia był kilkumiesięczny
pobyt w pułtuskim więzieniu za kradzież z pobliskiego lasu suchych gałęzi
na opał. Kiedyś owo konsylium orzekło, że Gniadą męczą zmory. I z
pewnością muszą to być zmory płci męskiej, choć zdarza się czasami, że
zmora może być tej samej płci co jej ofiara. Ale wuj Kamieniecki znał też
sposób na zidentyfikowanie zmory. W sobotę o zachodzie słońca należało
uciąć strzęp poplątanej grzywy, wcisnąć w szczelinę między belki chałupy,
zabić drewnianym klinem oraz wypowiedzieć formułkę: Zmoro,
zapraszam cię jutro na śniadanie. Zmora podczas niedzielnego śniadania
pojawi się pod byle pretekstem.
Któregoś dnia po raz kolejny dostrzegłem poplątaną grzywę Gniadej.
Poczekałem wówczas do sobotniego zachodu słońca i w tajemnicy przed
domownikami zrobiłem wszystko według wujowej instrukcji. I
rzeczywiście podczas niedzielnego śniadania pojawiła się w naszym domu
ciocia Julka, żona wuja Kamienieckiego. Nikt inny w tym czasie nie
przybył. I niby wszystko było jasne, tylko że ciocia Julka bywała w naszym
domu po kilka lub kilkanaście razy dziennie. A to po sól, cukier, chleb,
mleko lub też przekazać najnowsze plotki przyniesione z kościoła lub
sklepu. Miałem więc niebywały dylemat, bo choć ciotka dość często
wieczorami myła mi zabrudzone do granic możliwości nogi, to od tego
momentu nabrałem do niej sporego dystansu.
Gniada zawsze poruszała się dostojnie, powoli i z niezwykłą gracją. Na
ogół stępem, czasami kłusem, szczególnie podczas powrotów z jarmarku w
Wyszkowie, ale chyba nigdy galopem, a tym bardziej cwałem. Często
służyła też do jazdy wierzchem, bo rowery w najbliższej okolicy mieli
tylko listonosze Wróbel oraz Szczerba, młynarz Kmoch i jeszcze ktoś, kto
niedawno wrócił z Ameryki. Do krótkich podjazdów służyły więc konie.
Czułem się niesamowicie dumny, kiedy jechałem przez wieś wierzchem, na
oklep, bez żadnej uprzęży na urokliwej Gniadej, a ona stąpała najbardziej
fantazyjnie jak potrafiła. Była jednocześnie ambitna i nikomu nie
pozwalała się wyprzedzać. Zdarzyło się kiedyś, że gdy wracaliśmy ze wsi
do domu piaszczystym gościńcem, wysadzonym po obu stronach garbatymi
wierzbami, nad drogą przelatywał dwupłatowy samolot, nazywany przez
nas parkotem. I kiedy cień samolotu zbliżył się do Gniadej i zaczął ją
wyprzedzać, ta ruszyła kłusem, potem przeszła w galop i być może nie
pozwoliłaby się wyprzedzić, gdyby nie moje przeraźliwe krzyki, kurczowe
trzymanie się grzywy oraz wyraźne osuwanie się z jej grzbietu.
Gniada co roku po wykopkach odbywała kilka wypraw do stolicy,
ciągnąc za sobą wóz załadowany worami ziemniaków. Pociła się wtedy i
ciężko sapała, szczególnie podczas podjazdów pod wzniesienia drogi, ale
nigdy nie zawiodła. Powroty do domu z pustym wozem były już
drobnostką. Wtedy pozwalała sobie nawet na lekkiego kłusa. Tych
żywicielskich podróży odbyła wiele. Podczas jednej z nich towarzyszyłem
Gniadej i starszemu bratu. Któregoś jednak razu zasłabła w połowie drogi
do celu. Rzekomo ochwaciła się. Nie pomogli nawet weterynarze
sprowadzeni z Radzymina. Bardzo żałowałem, że nie mogłem towarzyszyć
jej w ostatniej drodze.
ratings: very good / very good
To intrygujące, że zwierzęta zajmują w naszych sercach tak dużo miejsca i na tak długo:)
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
jak cała ta jego wieś,
najbliżsi mu ludzie
- w tym wuj Kamieniecki, ciotka Julka, listonosze -
jak zwierzęta
- w tym główna bohaterka, Gniada
Piękny, literacko nienaganny przykład prozy wspomnieniowej