Go to commentsKron Aszlony
Text 2 of 2 from volume: Pierwsze kroki
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2013-03-12
Linguistic correctness
Text quality
Views2756

Kron Aszlony


Małe miasteczko Komadai tej nocy tonęło w gęstej mgle. Wczesnym rankiem ulice były jeszcze puste, gdy po jednej z nich przejeżdżała jednoosiowa bryczka dudniąc niemiłosiernie po nierównej nawierzchni kamiennego podłoża z wyraźnie zaspanym panem Jmri Ketonajem, lekarzem tutejszego szpitala. Czyżby słowo szpital nie jest tu, aby nadużyciem słownym. Miejsce to posiadało tylko jedną izbę lekarską i małą jak na standardy miasteczka ciasną salkę operacyjną, wszak nie było to aż tak istotne, ponieważ prawie wszystkie zabiegi były wykonywane wprost u pacjenta w domu. Natomiast poważniejszą operację i tak przeprowadzano w szpitalu w Szelegesz, dużego miasta leżącego nieopodal Komadai. Lekarz zajmował pięterko szpitala, były tam dwa niewielkie pokoje i skromna łazienka bez wanny z kolorową emaliowaną balią. Ketonaj był kawalerem, więc nie koniecznie przeszkadzać miały mu spartańskie warunki panujące na górze. Nie przyjmował również gości, nawet kobiet, ba gdyby tylko chciał nie odmówiłyby z pewnością doktorowi swojego towarzystwa, ale Jmri był typem samotnika, duchowego ascety rozmiłowanego w dziełach Sheakspira, Balzaka, Czechowa a już na pewno zadurzonego w prozie Tomasza Manna. Pochłonięty, czytaniem, w pewnym sensie był książkowym narkomanem i gdyby nie przymusowe i nagłe wizyty domowe nie wystawiłby z pewnością, nosa z sanktuarium literatury. Nie raz przyszło mu toczyć poważne wywody na temat literackich postaci epoki, znany był przy tym z zapalczywości, z jaką bronił swoich racji. Poza panem Ketonaj w szpitalu pracowała Jvon Seregresku wykwalifikowana pielęgniarka i akuszerka pochodzenia Rumuńskiego. Była uroczą pulchną brunetką, z przepięknym rozbrajającym uśmiechem i oczami jak skrzące gwiazdy i często towarzyszyła doktorowi w służbowych podróżach. Tym razem jednak doktor jechał sam, nerwowo poganiając klacz Kruvari, od czasu do czasu nie żałując jej bata. Celem nocnej wizyty lekarza był dom Arona Aszlony na ulicy Vida Utca 5. Pół godziny wcześniej został zawiadomiony o złym stanie zdrowia żony Arona, natychmiast też poczynił przygotowania, przede wszystkim wyparzyć narzędzia chirurgiczne, wszak był wzywany do zwykłego porodu, to jednak na wszelki wypadek postanowił przygotować się na każdą ewentualność. Madame Rut żona Arona Alszlony była w stanie błogosławionym, nie byłoby nic w tym nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że gdy spodziewała się połogu liczyła sobie przeszło trzydzieści trzy lata, poza tym cierpiała na przypadłość zwaną epilepsją i z uwagi na tę właśnie przypadłość Jmri tak skrzętnie przygotowywał się do wizyty.

Dom zastał rozświetlony, świeciły wszystkie żarówki. We wnętrzu domu bez trudu odnalazł sypialnię na piętrze, skąd dochodziły przytłumione głosy zamieszania. Zanim tam jednak wszedł, przedarł się przez gromadkę dzieci, które przytulone do drzwi sypialni, śpiąc na stojąco wyczekiwały na jedno słowo wyjaśnienia. A wyjaśnienia należały im się bezzwłocznie, nikt tego jednak nie uczynił, chłopcy zerwani nagłym zdarzeniem w ciemną noc nie mogli pojąć skąd taka nagła rozrzutność ze strony ich ojca, który wypominał każdą święcącą się żarówkę, a tu taka niewybaczalna lekkomyślność. Tak oświetlony dom bywał tylko na święto Chanuka – święto światła, raz do roku i to w końcowej fazie tego święta. Aszlony nie był aż tak ortodoksyjny jak jego ojciec Miron, który do tego celu wykorzystywał menorę i tradycyjne świece oliwne, Aron wtedy, kiedy było to konieczne ostentacyjnie używał zdobyczy XIX wieku, w tym przypadku pod postacią żarówki. Prawdopodobnie był to skrywany przez lata bunt osoby, która już dawno zrozumiała, że aby być współczesnym Żydem należy się dostosować, lecz nie tak, aby obnosić się ze swoją odmiennością ubraną w wyszmelcowaną kipę, z nieodzowną mycką na głowie i biadolącą nad swoim losem. On chciał być za wszelką cenę, nowoczesny, dlatego tak imponowała mu Ruta, jego śliczna rewolucjonistka.

W pokoju Aron Aszlony siedział przy łóżku żony, trzymał ją oburącz za drobną i wychudzoną dłoń, nie zauważył wchodzącego lekarza, gosposia uwijała się z wywarem gorącej wody, w której gotowała ręczniki i gazy potrzebne do zabiegu. Fachowa pomoc nie ma, co – pomyślał Jmri na jej widok; to dobrze, bo jak widzę gospodarz domu nie ma do tego głowy, a na nikogo innego nie ma, chyba, co liczyć. Podszedł bliżej łóżka, położył delikatnie dłoni na ramieniu Arona, dopiero teraz gospodarz zauważył przybycie lekarza podniósł się z krzesła i przywitał. Lekarz podszedł bliżej chorej, w pokoju na życzenie Rut panował półmrok, lecz nawet to nie przeszkadzało doktorowi by zrozumiał, że przybył właściwie w ostatniej chwili. Rut trwała od kilku minut w ataku epilepsji, oczy miała wywrócone do góry, zaciśnięte wargi z wydobywająca pianą, którą wycierała gosposia lnianą ściereczką, a na domiar, złego zaczął się poród. Była przytomna, lecz stan, w jakim się znajdowała był niebezpieczny dla narodzin. Należało bezzwłocznie działać.  Jmri poprosił o pomoc gosposię i skinieniem głowy wymógł opuszczenie pokoju przez gospodarza.  Wspólnie z gosposią przełożyli chorą na lewy bok i lekarz aplikował jej dwa zastrzyki rozluźniające, następnie chora ponownie znalazła się we właściwej pozycji, rozchyliwszy nogi brzemiennej zauważył, że zastrzyki zaczynają działać. Skurcze i konwulsje chorej ustępowały i Jmri natychmiast przystąpił do odbierania porodu. W tym samym czasie Aron nerwowo przechadzał się po korytarzu prowadzącym przez kunsztownie skonstruowane schody na parter domu do dużej bawialni, raz po raz spoglądając na drzwi, podchodził do nich i nasłuchiwał niecierpliwie, dzieci przytulały się wtedy do ojca w obawie przed niespodziewanym, przed jakimś monstrualnym zagrożeniem, które pod osłoną nocy wtargnęło w ich progi, wyrywając ze snu małe wątłe ciałka. Chciały, aby ich przytulił, powiedział coś, chciały żeby im obiecał, że będzie dobrze, ale tego rosłego mężczyznę czasowo rozbiło, nie był zdolny do wyższych uczuć, wyrywał się z ich objęć i stawał przy oknie. Rut to jego pierwsza i jedyna miłość. Nie miał czasu na miłostki i dziewczyny, zajętą pracą w sklepie kolonialnym swojego ojca Mirona. Po pracy w sklepie była synagoga i tak w kółko, aż któregoś dnia zobaczył ją idącą w towarzystwie koleżanek po zajęciach w żeńskiej szkole madame Lascoci. Madame prowadziła renomowaną uczelnię dla panien z bogatszych rodzin. Rut Bramsthaim była żydówką niemieckiego pochodzenia, jej ogólnie pojmowana rodzina w Niemczech posiadała liczne manufaktury, dwie kopalnie węgla i kilka sklepów z odzieżą. Była najstarszym dzieckiem małżeństwa Bramsthaimów. Na Węgry przyjechała do kuzynki Eleonory Stwertz, aby pomóc jej w prowadzeniu domu. Po śmierci rodziców Eleonora czuła się osamotniona i nie umiała sprostać codziennym obowiązkom, majątek rodzinny, Stwertzów, fabryka farb czekała na wznowienie produkcji. Rodzice Eleonory zginęli w wypadku samochodowym jadąc w odwiedziny do kuzyna Szymona Rejzena na coroczne święto Sukkot. Kuzyn, który mieszkał w Budapeszcie nie mógł długo darować sobie zaproszenia i powtarzał przejęty – to przeze mnie, przeze mnie. Aż mądry rabin Peneweh wytłumaczył mu, że nie sposób ustrzec się przeznaczenia i że dobry Bóg powołał ich do wznioślejszych celów. Nie wiadomo czy całkiem uwierzył w słowa świątobliwego męża, ale skutkiem tej rozmowy był spokój kuzyna. Tate Mosze Bramsthaim długo nie chciał słyszeć o wyjeździe córki, jak to mówił; w nieznane do ubogiego kraju, lecz po przekonywujących naleganiach mame, ustąpił, postawił jednak warunek - Ruto musisz kontynuować naukę. Mosze Bramsthaim był człowiekiem ułożonym, zaszufladkowanym i przewidywalnym, każde jego przedsięwzięcie miało cechy porządnej żydowskiej roboty. Mówił często, że tylko prawdziwe interesy robi się w Ameryce, i tak długo o niej mówił, że jakoś tak pod koniec 1920 roku wraz z żoną Judytą i trójką potomstwa opuścił na stałe kraj dolnej Saksonii. Osiedlili się w stanie Ohio w średniej wielkości mieście Akron. Rut nie chciała wyjeżdżać, chciała zostać z Eleonorą, chciała służyć jej pomocą. Bała się ponownej zmiany miejsc. Pisywali do siebie regularnie, dwa razy w miesiącu do lutego 1930 roku, rodzice zasypywali ją opisami przyrody, postawami ludzi i nakreślali pokrótce standardy wspaniałego życia w Ameryce, ona odpisywała o postępach w nauce i o tym jak radzi sobie w pokonywaniu codziennych przeszkód.

Wymienili spojrzenia, już wiedział, że tylko ta i żadna inna. Chciał podejść, ale coś go powstrzymywało, pokorny wobec prawd żydowskiego świata, doskonale wiedział, że gdy przyjdzie czas, swatka wypełni lub nie jego życzenie w poznaniu dziewczyny, jeśli oczywiście ojciec już wcześniej nie „przehandluje” jego przeznaczenia, przyrzekając jak on sam zaradnemu ojcowi los przyszłego zięcia. Spotykał ją często, patrzyli sobie w oczy z pewnej odległości, wysyłając skąpe półuśmiechy, aby nikt z pozostałych nie mógł się domyślać. Ojciec Arona był ortodoksyjnym Żydem czczącym każde święto, rygorystycznie przestrzegał i wymuszał na rodzinie tradycyjny obrządek szabatu. Aron nie znosił tego, ale był Żydem, a Żyd to Żyd, trudno nim nie być, gdy trzy czwarte społeczności miasteczka to właśnie oni – naród wybrany, naród uprzywilejowany, prawie nadludzie. Pierwsi przy Bogu, pierwsi do Boga, pierwsi do wszystkiego, aby cierpieć, aby znosić upokorzenia, aby znosić przeciwności losu, aby nadstawiać drugi policzek, gdy nie ma już miejsca na uderzenia, wiecznie przeganiani z miejsca na miejsce, represjonowani, ponaglani, ginący w pogromach. Nie znosił być Żydem, ale ojciec przecież?.

- ma pan syna Aronie, zdrowy i silny, będzie z niego kawał chłopa, moje gratulacje – roześmiał się Jmri.

-, co z nią, co z moją Rutą – zapytał nie patrząc w stronę lekarza. Następny darmozjad – pomyślał Aron, i z czego on tak rży, pewnie, że mi gratuluje, bo sam nie ma dzieci, a na pewno chciałby je mieć, ale do tego kochany Jmri trzeba mieć taką żonę jak Ruta, ale mój drogi, kiedy książki zastąpiły ci kobiety, to z tego dzieci nie będzie, na pewno. A zazdrość, zazdrość po ludzku to nawet przyjemne. Co oni sobie wszyscy myślą, że minie to rodzi się wszystko na kamieniu?. Następny chłopiec jakby tych trzech było za mało, obiboków, wałkoni biegających nie wiadomo gdzie, jak trzeba w sklepie pomóc to nigdy ich nie ma pod ręką. To wszystko jej wychowanie, pobłaża im, rozpieszcza, wpaja górnolotne idee, zachęca do czytania współczesnej literatury, a później proszę, maminsynki rozpieszczone. Miał trochę żalu do Ruty, ale to nie była tylko i wyłącznie jej wina, chciał żeby z tych chłopców wyrósł jego następca, żeby przejął po nim chlubę rodziny, jeden z większych sklepów, w którym zaopatrywała się ludności miasteczka i okolic. Micwa chłopców była związana bezpośrednio ze sklepem, bo przecież ile mieć może Żyd, gdy sam do czegoś dojdzie. Pragnąłby żeby jego chłopcy, chociaż któryś z trójki został sklepikarzem, żeby rozbudował to, co jego ojcu i jemu udało się stworzyć. Żyd może być albo dobrym krawcem, wziętym sprzedawcą, lub uczonym rabinem, albo po prostu wyrobnikiem u bogatszych pobratymców. Chciał tego ostatniego zaoszczędzić chłopcom, dlatego irytował się, gdy żaden nie garnął się do sklepu. Nie mogli mieć długo potomstwa, Ruta leczyła się, aż tu nagle jednego roku zaszła w ciąże i urodziła syna. Podejrzewano nawet, że to nie jest chłopiec Arona, ale następna ciąża, skutecznie zamknęła ludziom usta. Trzeciego się nie spodziewali jakoś tak wyskoczył jak filip z konopi. Ruta całą miłość przelała na chłopców.

Sklep kolonialny, rodziny Aszlony mieścił się w niskim parterowym budynku nieopodal domu, w murowanym pawilonie pomalowanym na żółto, z większymi niż to bywało gdzie indziej oknami - witrynami. Wnętrze skrywało paletę najprzeróżniejszych smaków i zapachów. Po przekroczeniu progu w nozdrza klientów wdzierał się aromat świeżo palonej kawy, do tego celu Aron dwa lata wcześniej na targach w Wiedniu kupił specjalną maszynę i codziennie wczesnym rankiem powtarzał rytualne czynności w przygotowaniu pewnej porcji ziaren do sprzedaży, przedzierały się do zmysłów przez dominację zapachową kawy, aromaty, rozgniecionych w moździerzu świeżych goździków, rozłupanej gałki muszkatołowej, cynamonu, liści, ziół, wszystko to skutecznie przykrywał zapach świeżego pieczywa z piekarni Berenta Elevescu. Toż to cymes nad cymesy żartowali sobie wchodzący żydowscy kupcy. Sklep podzielono na działy, poprzegradzano ladami i wymyślnymi zastawkami, Aszlony uważał, że wchodzący klient nie powinien być oszołomiony całą zwartością kolonialnych produktów od progu, lecz należy przybysza oswajać, powoli delektować jego doznania smakowo zapachowe. Do wyboru pretendowało pyszne pieczywo, smakowita kiełbasa i szynka, paleta ziół i przypraw nieomal z całego świata, likiery i wódki z koszernymi na czele, poprzez środki piorące i wykwintne mydła pachnące różami i lawendą, rodem z Paryża, a skończywszy na drobnej galanterii i pasmanterii. W tym swoistym tyglu klient mógł odnaleźć i nabyć właściwie każdy pożądany przez siebie produkt. Wnętrze przypominało rozgrzany w słońcu targ w Jerozolimie, gdzie zjeżdżali się kupcy sprzedający swoje produkty w atmosferze, nawoływań, miłych uśmiechów, i życzeń udanego dnia. Aszlony nie narzekał na brak, kupujących, drzwi sklepu do późnych godzin wieczornych rzadko się zamykały. Podczas jego nieobecności, wtedy, gdy musiał zaopatrzyć sklep w nowe produkty, lub asystować przy kolejnym ataku epilepsji żony, w sklepie pozostawały dwie urocze ekspedientki, panie Regine Seregresku, siostra pielęgniarki doktora Jmri Ketonaja i Jelena Revensca, obie były Rumunkami, których rodowody sięgały siedemnastowiecznego osadnictwa Rumunów na ziemiach Węgierskich. Starszyzna gminy żydowskiej często miała Aronowi za złe, że zatrudnia nieżydowskie pracownice, - a cóż to Aronie czyżby nie było wśród naszej młodzieży, godnych, zaufania chłopców gotowych służyć panu pomocą. Ale on nie przejmował się tym - to mój geszeft i będę zatrudniał, kogo tylko zechce - zwykle odpowiadał. Sklep był źródłem dochodów przynoszących znaczne zyski, w hierarchii miasteczka uważany był za jedną z bogatszych osób, i często był powodem zazdrości węgierskiej społeczności, która niezmiennie od pokoleń uprawiała winogrona, suszyła tytoń i od wieków klepała biedę w ciasnych domach, brudnych elewacjach w niewielkich i niskich pokojach przesiąkniętych stęchlizną.

- no, właśnie – lekarz spoważniał i ujął rękę gospodarza, poprowadził go w głąb korytarza bliżej okna, na tyle bezpieczną odległości, aby wiadomość, którą miał do przekazania nie trafiła do niewłaściwych uszu.

- Rut jest ciężko chora, ciąża ją znacznie wyczerpała i na domiar ten atak epilepsji, to wszystko jest efektem ogólnego wycieńczenia organizmu. Stan choroby będzie się pogarszał.

- ile czasu – rzucił gospodarz, patrząc w oczy lekarzowi, bo przecież domyślał się, co stoi za częstymi nawrotami epilepsji.

- nie wiem może trzy lata, może rok, może nawet kilka miesięcy. Tu przy obecnym stanie medycyny operacja nie jest możliwa, wie pan gdyby to było na przykład w Ameryce – to, kto wie, kto wie?. Wyciszył się i po dłuższej chwili dodał - pańska żona ma nowotwór mózgu. Proszę zadbać o to, aby niczego jej nie brakowało, no i dzieci?.

- tak właśnie, sam nie poradzę sobie z ich wychowaniem, moim synom, potrzebna jest matka.

- tak wiem, o tym pomyśli pan w stosowniejszej chwili, teraz niech pan wraca do żony, tylko proszę na Boga nic jej nie mówić, proszę niech pan nie da poznać po sobie, że pan coś wie, Aronie, proszę pana, to by ją zabiło.

Aron wrócił do żony, w sypialni zapalono światło, teraz ten dużych rozmiarów pokój wydał się mu jeszcze większy, Rut spała, obok w kołysce leżał z otwartymi małymi węglikami nowy członek rodziny Aszlony. Nie płakał, tylko przyglądał się staremu człowiekowi z zaciekawieniem, mężczyzna chwycił delikatnie maleńką rączkę. Odwrócił się w stronę łóżka - Ruto moje kochanie, co się z tobą stało, jak choroba może wgryźć się w piękne ciało, jak odwracalnie może zmienić piękną fizjonomię, jak ogromnie może zniekształcić raz zapamiętany obraz. Moja Rut, ty mój idealny świecie, dla ciebie rzuciłem wszystko, wyparłem się nawet ortodoksyjnego żydostwa, choć nie było łatwo, dla ciebie zerwałem więzy z dalszą rodziną, bo uważali cię za rewolucjonistkę – nikomu nie pozwolę mówić źle o mojej żonie – pamiętasz jak krzyczałem na przyjęciu weselnym Izaaka Rabena - pamiętasz. Mój ty idealny świecie, niespełniona marzycielko. Ocknęła się.

- przyglądasz mi się, źle wyglądam, prawda – zapytała.

- ależ skąd kochanie.

- oj Aronie, Aronie nie umiesz kłamać, nigdy nie umiałeś, za to ciebie kocham. Widziałeś już, ładny syn, prawda i taki duży, będzie postawnym mężczyzną jak jego dziadek i ojciec. Mówiąc to dotknęła twarzy męża i przesunęła dłoń po nieogolonym policzku.

- tak masz rację, ale jak mu damy na imię, może Moryc, Szymon, a może Ojzer.

-, co powiedział lekarz – zapytała, puściwszy mimochodem proponowane imiona.

- musisz odpoczywać, będziesz wracać do zdrowia, później pomyślimy o jakimś wyjeździe, może do Włoch. Wiesz – wyraźnie się ożywił - opowiadał mi Moris Rosenbaum, że w pobliżu Neapolu jest bardzo dobre uzdrowisko, mają tam nawet wannę z hydromasażem. Ponoć mają też bioprądy, czyniące cuda, zobaczysz ciebie też postawią na nogi kochana Ruto. Zamkniemy sklep, zrobimy sobie roczny urlop, może wreszcie pojedziemy do Palestyny?

- Aron prawdę! – powiedziała stanowczo.

Wbił wzrok w kolorową pościel i szukał słów, które ubrałby w wiarygodne kłamstwo. Potrzebne słowa od zaraz – myślał - dzwoń mój dzwoneczku – dzyń, dzyń. Zaproś słowa niech przylatują i układają się w logiczną całość. Prawda jakąż ona jest, czy jest tą najprawdziwszą, bo wszystko na tym świecie jest względne wobec względnego, wszystko jest nijakie wobec tej chwili, gdy wpatrują się we mnie ukochane oczy. Prawda zdaje się być wybiórczą i zależy od tego, kto ją głosi, czy zatem moja prawda jest gorsza od prawdy Jmri Ketonaja? Czy moja prawda kłamie, czy mataczy i nie mówi całej prawdy? Dlaczego, to ludzie moja kochana Ruto budzą się codziennie i wypatrują prawdy, jaką chcieliby usłyszeć? Prawdę tę czy prawdę tą, a może tamtą, moją, jego, ich, ważne jest, czemu lub komu ta prawda będzie służyć. Czy przyniesie ona więcej korzyści, czy strat? Czyjej prawdy bronisz człowieku małej prawdy, bo wiesz, gdy ją oszukasz prawdą być przestanie? Wtedy też gdybyś te oczy, chociaż odwrócił, wydarł z czaszki, wypalił w imię prawdy Ketonaja? Musisz brnąć jak tamci straceńcy, którzy w imię Boga ginęli bez słowa skargi, bez jednego słowa sprzeciwu, czy taką prawdę przedkładasz nad jej uczucia. Żydzie, Żydzie opamiętaj się wybierz swoją prawdę, prawdę miłość, która łączy was od przeszło dwudziestu trzech lat. Pamiętasz ten dzień, na pewno pamiętasz, gdy oboje stanęliście pod chupą i tego dnia to właśnie wam krzyczano – Mazel tov, Mazel tov.

- mówił, że będzie dobrze, tylko musisz wypocząć – odpowiedział i po raz pierwszy w życiu czuł, że coś bezpowrotnie stracił, to coś niematerialnego, chwilę, której będzie żałował po najdalsze zakamarki pamiętania.

- tak bardzo mnie kochasz, prawda – patrząc na męża, wyraźnie zawiedziona, odpowiedzią opadła na poduszkę i ponownie zapadła w sen. Natychmiast po rozmowie postanowił zawiadomić rodziców Ruty, zabiegał o wyjazd żony na operację do Ameryki, datę planowanego zabiegu wyznaczono na wrzesień.

Rut zmarła niespełna dwa miesiące po narodzinach chłopca, opiekę nad chłopcem roztoczyła Eleonora. Było to pod koniec upalnego sierpnia 1925 roku.

W domu rodziny Aszlony panowała żałoba, czyniono przygotowania do pogrzebu. Wypatrywano przyjazdów najbliższych zmarłej, Aszlony zaszył się w pokoju na górze i nie wychodził z stamtąd od chwili zgonu. Sądzono nawet, że może targnąć się na życie, lecz przypuszczenia te pozostały w sferze niczym niepodpartych domysłów. Leżał godzinami na łóżku w pozycji horyzontalnej, gdy wstawał to tylko po to, aby załatwić potrzebę i znów kładł się w pościel, gdy miał dość nerwowo przechadzał się po pokoju. Często widywano go w oknie jak patrzył bez widocznego celu daleko przed siebie, wzrok przy tym miał nieobecny, jakby chciał wyczytać coś z jasnego nieba lub zobaczyć jakąś postać zstępującą po jasnych chmurach poprzez parapet do jego pokoju a on ją zaprosi i położy się obok niej i będzie tak leżał do końca świata aż ich postacie rozpłyną się w nicość. Od śmierci Rut nie zamienił z nikim słowa, nie wykonał najmniejszego gestu, nawet spojrzenia były oschłe i bezosobowe. Nie obchodził go los chłopców, również pochówek ukochanej był poza sferą jego zainteresowania. Przestał być dla świata, zmarł razem z nią i choć jego ziemskie ciało walczyło ze sobą, to jednak jego samego już nie było.  Dowództwo domu i kolonialnego sklepu przejęła młodsza siostra Arona panienka Emma. Ona też przygotowywała pokoje na przyjazd gości i wydała odpowiednie polecenia gosposi i dochodzącej kucharce. Wszystko zapięte było na ostatni guzik, niemniej jednak sprawą najwyższej troski była opieka nad najmłodszymi członkami rodziny. Dzieci skulone w swoim pokoju z obawą witały każdego wchodzącego, wpatrywały się w ich twarze chcąc wyczytać swoją tak enigmatyczną przyszłości. Osierocone przez los wypatrywały nadziej w kącikach oczu, wsłuchiwały się słowa, które ułożą się w odpowiedzi na dręczące ich pytania, co dalej, jak dalej żyć bez mamy, czy ten świat, który przed chwilą rozleciał się na tysiące kawałków uda się jeszcze uratować, poskładać bez uszczerbku na wizerunku. Ale nikt poza stryjem Samuelem nie mógł udzielić takiej odpowiedzi, stryj był najważniejszą żyjącą personą rodziny Bramsthaim na terenie Europy. Do jego przyjazdu przywiązywano szczególną uwagę, gdy teraz Aron prawdopodobnie postradał zmysły, tylko on mógł podejmować ważkie decyzje, co do przyszłości, chłopców. Rok 1930 przyniósł ze sobą wiele niepewności, z Niemiec kraju Geteggo, Mozarta, Bacha, napływały wciąż nowe niepokojące wieści, szczególnie te o dominacji partii Hitlera, o brutalności jego bojówek neofaszystowskich, a przede wszystkim o pogarszającym się nastawieniu Niemców do Żydów. Z obawą wczytywano się w szpalty niemieckojęzycznych gazet.

Przyjechał elegancką limuzyną w asyście szofera i kilkoro służby, od razu było wiadomo, że to puryc, swoją postawą przyćmił nawet osobowość charyzmatycznego rabina Izaaka Mosera zaprzyjaźnionego z rodziną, siedzącego teraz w dużym skórzanym fotelu ustawionym przy oknie, właśnie tym, w którym tak bardzo lubił przesiadywać Aron. Jego przyjazd na wpół żydowskim miasteczku był wydarzeniem i jeszcze długo potem opowiadano o jego pobycie, ubarwiając i znacznie przewyższając zasoby jego majątku. Rodzice Ruty ze względu na podeszły wiek nie przyjechali na pogrzeb. Niedyspozycyjność Mosze Bramsthaima, była częstym powodem jego nieobecności w ulubionej i ufundowanej przez niego samego, synagodze. Do ostatnich swoich dni żałował, że pozwolił na pozostawienie córki na Węgrzech. Zmarł niedługo potem jedenastego listopada tego samego roku. Po śmierć Mosze wydawałoby się za całkiem naturalne i oczywiste, że jego spadkobiercy dziedziczyć będą majątek, który udało mu się stworzyć pod niebem północy, w trzech równych częściach. Tak się jednak nie stało, w grudniu tegoż roku posiadłość rodową Bramsthaimów odwiedził niespodziewanie, przedstawiciel notarialnej spółki Gresham & son mieszczącej się przy głównej ulicy Akron. To, co miał do przekazania, kompletnie rozbiło plany spadkowe potomstwa zmarłego. Otóż jak zakładano, całość spadku pod postacią dwóch fabryk produkujących wszelkiego rodzaju materiały odzieżowe, trzech młynów, licznych sklepów i dumy Mosze dużego domu towarowego „Ruts”, położonego nieomal w centrum miasta, przypadnie bezsprzecznie im, oczywiście po drodze odpowiednio zabezpieczając finansowo wdowę. Mosze na dwa tygodnie przed śmiercią sporządził w obecności prawnika firmy notarialnej nowy testament, którego treść różniła się zasadniczo od pierwowzoru. Pierwotnie najstarszy syn miał dziedziczyć dom towarowy, drugi w kolejności młyny, najmłodszy natomiast miał opiekować się matką i zarządzać dwiema fabrykami, liczne sklepy i korzyści z nich płynące miały zostać objęte wspólnym kierownictwem. W ostatniej woli zmarłego zawarte były nowe dyspozycje, które jasno i raz na zawsze ucinały wszelkie spekulacje na ten temat. Mosze na głównego spadkobiercę wyznaczył swojego wnuka Krona Aszlony, który miał dziedziczyć po nim, po osiągnięciu pełnoletniość według prawa stanowego Ameryki, trzy czwarte tego, co zostawił. Do tego czasu, jako prokurenta osobistych dóbr Krona, Mosze wyznaczył swojego kuzyna Samuela. Tak, więc nowo narodzony, wcześnie osierocony Kron w dalekim kraju niczego nieświadomy był bogaczem, jemu przypadły w spadku fabryki, młyny, dom towarowy i spora rezydencja na przedmieściach miasta. Pozostali musieli zadowolić się sklepami z odzieżą i asortymentem spożywczym. Głośnym echem odbiła się sprawa sądowa, jaką założyli synowie w marcu 1931 roku, wnioskując o unieważnienie testamentu z powodu jak to określono demencji starczej zmarłego. Poddawano też w wątpliwość zasadność tak dużej rozbieżności pomiędzy jedną nieujawnioną, a przecież jakoś znaną im wersją testamentu, a zapisem, drugiego. Wszelkie wątpliwości w trakcie procesu rozwiało zeznanie pod przysięgą lekarza specjalisty, wybitnego znawcy w swojej dziedzinie, podparte, ekspertyzą stanowczo wykluczającą jakiekolwiek zaburzenia, które stanowiłyby dowód unieważnienia ostatniej woli. Doktor John Obstern ponad wszelką wątpliwość wykluczył, aby u zmarłego dało się zauważyć inne objawy, oprócz ogólnie przypisanych do podeszłego wieku, dające prawo twierdzić, że testament jest nieważny. To wyjaśnienie znanego lekarza uczyniło dalsze roszczenia Izaaka, Morrisa i Rabena Bramsthaimów za bezzasadne. Oczywiście, że panowie podejmowali różne próby w utrudnianiu przejęcia majątku, ale z czasem nieukontentowani musieli pod groźbą kary wiezienia zaniechać dalszych działań.

A tymczasem Kron pozostawał na Węgrzech pod opieką Eleonory Stwertz, jego starsze rodzeństwo stryj Samuel postanowił zabrać ze sobą do Niemiec. Kron niczego potem o nich nie wiedział, przepadli tak jakby nigdy nie istnieli. Domyślał się w kilka lat później, co może stać za zagadkowym brakiem informacji o rodzeństwie. Eleonora już wtedy była podstarzałą starą panną, lecz ślady minionej urody jeszcze w niej tryumfowały a podparte dobrymi manierami nadawały jej specyficznej aury. Po śmierć rodziców postanowiła nigdy nie wstępować w związek małżeński, chociaż starało się o jej rękę lub raczej majątek wielu panów. Ona jednak z uporem odpowiadała – nie. Osierocony Kron kołysany był niezwykłą atmosferą panującą w domu El, chłonął od oseska zasady dobrego wychowania, ona zadbała również o to, aby uczęszczał do najlepszej ze szkół w Szelegesz. W tym celu zakupiła samochód, wynajęła kierowcę, który codziennie, rano zawoził chłopca do szkoły i o czwartej po południu obierał go po zajęciach. El ogromnie zależało na tym, aby poprzez zdobywanie wiedzy i nowinek ze świata Kron pamiętał zawsze, kim jest, kim była jego matka, kim ojciec, który w rezultacie zaraz po pogrzebie został umieszczony w zakładzie psychiatrycznym pod opieką światowej sławy psychiatry Todora Sobory w Budapeszcie. Kron w towarzystwie Eleonory odwiedzał ojca w miarę często, ale z upływem czasu wizyty ustały, zostały okrojone do przekazywania paczek, ponieważ Aron z dnia na dzień oddalał się, był nieobecny, schodził w takie obszary ludzkiego umysłu, gdzie niewiadomo było jak zachowa się w chwili emocjonalnego wzburzenia i El starała się zaoszczędzić wychowankowi przykrych sytuacji, chciała, aby pamiętał ojca z dnia pierwszej wizyty. Wtedy, kiedy uśmiechnął się do niego, podał mu swa szczupłą dłoń i ucałował w policzek? Aron zmarł w maju 1932, po tym jak wcześniej podcinając sobie żyły szkłem z rozbitej butelki porzeczkowego soku, którą dostarczono w paczce dzień wcześniej. Kto mógłby przypuszczać, że ten na wpół niedołężny pacjent targnie się na swoje życie – tłumaczyli się pracownicy zakładu? Przeprowadzono nawet drobiazgowe śledztwo, lecz w rezultacie umorzono je nie znajdując najmniejszych uchybień personelu? Pogrzeb Arona był skromny, przyszli najbliżsi przyjaciele i nielicznie członkowie dalszej rodziny. Trumnę złożono w rodzinnym grobowcu na miejscowym cmentarzu Komadai. Grobowiec z poprzedzającą kamienną macewą był okazałą budowlą z imponującymi postaciami, opiekunami dusz, strażnikami wiecznego spoczynku. Po ceremonii niespełna siedmioletni wtedy chłopiec sam bez asysty EL, zszedł do podziemi gdzie ustawiono trumnę ojca tuż obok matki, i jak później stwierdził chyba to właśnie wtedy się zaczęło. Trauma sytuacji obudziła w nim uśpione dotąd zdolności, te właśnie zdolności były w dalszym jego życiu na przemianę dobrodziejstwem i przekleństwem. W wieku siedmiu lat Kron Aszlony posiadał niezwykłą moc telepatii, drugą cechą, jaką go wyróżniała pośród rówieśników, była może równie ważna, choć niewspółmiernie najistotniejsza umiejętność czytania z ruchu warg. Umiejętności te stawiały go w rzędzie chłopców wybitnie uzdolnionych, mając osiem lat czytał Torę w miejscowej synagodze i objaśniał przy boku Rabina, Talmud. Żadna dziedzina wiedzy nie była mu odtąd obca, jednocześnie uczył się języka rosyjskiego, angielskiego i niemieckiego. Przez siedem najbliższych lat, aż do wybuchu wojny Kron w przyspieszonym tempie zdobywa wiedzę, w wieku czternastu lat jest już na drugim roku studiów na kierunku humanistycznym uniwersytetu w Szelegesz.

Do wybuchu wojny na terenie Komadai i okolic nie odnotowano poważniejszych incydentów naruszających spokój społeczność miasteczka. Niektórzy jednak na wieści o kryształowej nocy w Niemczech w 1938 roku, wyjechali jeszcze w lutym 1939 do Anglii i Ameryki. EL nie żywiła takiej potrzeby, nie chciała wyjeżdżać, tu pochowani byli jej rodzice, no i przede wszystkim był grobowiec Rut, przynosząc tam świeże kwiaty zespalała się z nią jeszcze bardziej. Bywało, że godzinami przesiadywała w wnętrzu grobowca, aż zaniepokojony chłopiec odnajdywała ją tam, zziębniętą. Nie mogła opuścić tego miejsca, ale z kolej bała się o los chłopca. Dlatego w lipcu 1939 roku w tajemnicy przed nim przygotowała wyjazd do Grecji, wcześniej opłaciła dwóch kierowców i kapitana statku, który miał popłynąć z Kronem do Aten, do kuzyna jej ojca Erwena Tulla. Którejś niedzieli przy śniadaniu powiedziała – wiesz Kronku, pojedziemy dzisiaj na dłuższą wycieczkę, wynajęłam w tym celu śliczny i wygodny samochód, będzie cudownie, cieszysz się prawda, spędzimy nareszcie trochę czasu ze sobą.

- a dlaczego nie możemy jechać naszym samochodem – zapytał niepokojąco.

- no wiesz tamten samochód jest po prostu większy – odpowiedziała będąc odwróconą plecami do chłopca, gdyż w przeciwnym razie mógłby on z łatwością wyczytać z jej twarzy, zakłopotanie. Podróż przebiegała bez zakłóceń, kron dużo żartował i popisywał się encyklopedyczną wiedzą, żartował sobie, gdy nie potrafiła odgadnąć jakiejś daty znanej bitwy czy zwycięstwa którejś tam armii. Był cioteczką szczerze ubawiony jak od dawna nazywał EL, był w dobrym humorze, co od śmierci mamy zdarzało mu się rzadko. Był typem chłopca zamkniętego w sobie, nieprzystępnego i tylko ona wiedziała jak odgadnąć jego myśli. Bała się ich jednak, bała się tego wszystkiego, o czym myślał, z jaką łatwością odgadywał jej myśli i zamiary. Dlatego teraz musiała użyć podstępu, w przeciwnym przypadku nigdy nie zgodziłby się na jej wariant. Pięć kilometrów przed granicą Rumuńską zatrzymali się, wysiedli, aby rozprostować nogi, chłopiec zniknął w gęstym poszyciu lasu. EL tylko na to czekała wyjęła z torby podróżnej ulubione czekoladki chłopca i spokojnie spacerowała koło samochodu.

- o jej moje czekoladki – wykrzyknął po powrocie do auta.

- dostaniesz nawet wszystko, ale kiedy miniemy granicę – powiedziała patrząc się w okno.

Na granicy było małe zamieszanie, jakiś śmiesznie ubrany podróżny awanturował się z celnikami wygrażając przy tym rękoma.

- nie pozwolę, jestem obywatelem Związku Radzieckiego, to skandal, hańba – krzyczał.

- możesz się poczęstować, proszę – podała pudełko chłopcu. Krona wyraźnie zainteresowało zdarzenie i był ciekawy, co z tego wyniknie, Zaaferowany zdążył w tym czasie połknąć cztery czekoladki. Tymczasem awanturującego się podróżnego poproszono do wewnątrz wartowni ku zmartwieniu chłopca, jeden z wartowników wyraźnie go popychał. Odprawa ich samochodu przebiegła pomyślnie i ruszyli w dalszą drogę.

- EL nie wiesz, o co mogło chodzić temu panu, był Rosjaninem, więc chyba to nie przestępstwo przekraczać w tym miejscu granicę – zadał pytanie i nie czekając na odpowiedź, kontynuował - no, bo jeśli nawet coś tam było nie tak, to, dlaczego poproszono go do środka, a nie starano się mu wytłumaczyć na miejscu. Dziwna sprawa – zasępił się, zaczął ziewać przykładając dłoń do ust.

- może miał nieważny paszport – odpowiedziała przyglądając się chłopcu. Jak się później dowiedział przy innej okazji, tym awanturującym się podróżnym był nie, kto inny tylko on sam Nikołaj Woroszczenowicz, radca ministerstwa handlu ZSRR, przekraczający, granicę z ważnymi dokumentami państwowymi? Los zetknął ich znowu latem 1950 roku w Genewie i wtedy oznajmił Kronowi, że udało mu się wówczas przekupić strażników.

Zapadł w sen, czekoladki ze środkiem nasennym w środku zrobiły swoje. Kazała się zatrzymać, ułożyła chłopca, na tylnym siedzeniu, okryła kocem, a sama zajęła wolne miejsce obok kierowcy. Do miejsca gdzie czekał na nią wynajęty drugi samochód było jeszcze dziesięć kilometrów. Poprzez terytorium Rumuni i Bułgarii następnego dnia późnym wieczorem dotarli do Salonik.

Rozmyślała przy tym - czy mi to kiedyś wybaczy, czy zrozumie, że chciałam go ratować, obiecałam to przecież Rut, bo wcześniej czy później przyjdą na Węgry, Niemcy, wtedy już nic nie udałoby się zrobić? Zatajała przed chłopcem wszystkie informacje dotyczące niechybnej zagłady, przypuszczała, że nie zostawią Żydów w spokoju, gdyż wiedziała, że kiedyś też tak bywało. Gazety, które czytała napawały ją zgrozą, niszczyła je zaraz po przeczytaniu. Hitler tryumfował, straszył eksterminacją żydowskiej rasy, stawiał sprawę jasno – Żydzi, Słowianie, Romowie to narody przeznaczone do unicestwienia. Nie było wyjścia, łudziła się do pewnego momentu, że wszystko mnie, droga na zachód do Anglii i dalej była niepewna, dlatego wybrała Grecję i Ateny, tam będzie miał jeszcze trochę spokoju, no i Erwen obiecał w razie zagrożenia przerzucić Krona dalej w bardziej bezpieczne miejsce. Zatrzymali się na rozwidleniu dróg, tam stał obiecany samochód, spojrzała przez ramię, jak ślicznie wyglądał śpiąc, okryła go kocem i ucałowała.

- tylko proszę ostrożnie panie kierowco, jak by były jakieś nieprzewidziane trudności proszę dzwonić, wyjęła wizytówkę i pozwoliła ucałować sobie dłoń na pożegnanie - proszę pana niech dowiezie go pan na miejsce, ten chłopiec jest dla mnie wszystkim. Proszę tu jest połowa sumy, resztę wypłać panu kapitan statku Seragovia - zamknęła torebkę i położyła dłoń na ramieniu szofera. Kapitana statku opłacić miał już Erwen Tull. Zrobiła tak, bo wiedziała, że przewoźnicy nie mając wypłaconej całej przyrzeczonej kwoty, zrobią wszystko, aby ją odzyskać w ten czy inny sposób, ale na pewno nie zdecydują się na odstąpienie od umowy przed jej wypełnieniem.

Sama miała dojechać znacznie później, gdy już będzie naprawdę niebezpiecznie, chciała za wszelką cenę uregulować sprawy fabryki, ludziom wypłacić należne im pieniądze. Kontrahenci jednak dalej nie płacili, wydała już ostatnie pieniądze na niekończące się sprawy sądowe o odzyskanie zaległych kwot. Powoli wyprzedała meble, fortepian, pianino, część garderoby, samochód, wyposażenie pokoi i kuchni. Zajmowała teraz służbówkę po zwolnionej gosposi Esterze, za pieniądze z wyprzedaży opłaciła część robotników, czekała do ostatniej chwili w przekonaniu, że wreszcie wygra proces i sąd przyzna jej należne pieniądze. Fabryka z braku odpowiednich komponentów przestała produkować, gwoździem do trumny zastoju produkcyjnego było obwieszenie nowych władz o nacjonalizacji zakładów pracy, zatrudniających więcej niż dwudziestu pracowników. EL zatrudniała ich przeszło stu trzydziestu.

Do wybuchu wojny wbrew jej przewidywaniom jednak nie doszło, Niemcy zajęli Węgry dopiero 19 marca 1944 roku, do tej pory kraj ten był miejscem przerzutu żołnierzy polskich po klęsce ich kraju, do, Rumuni i dalej. Do władzy doszli komuniści, tak jak kiedyś przed laty. Wyczerpana ciągłym procesowaniem się, podupadła na zdrowiu, zaczęła chorować, nie mając przy swoim boku bratniej duszy zatracała się w obszary zobojętnienia, w późniejszym okresie z napadami schizofrenii i długotrwającymi depresjami. Prawie wszyscy członkowie rodziny Bramsthaimów zginęli lub zostali osadzeni w obozach koncentracyjnych, rodzina Stwertzów z dnia na dzień przestała istnieć, kuzyn Rajzen z Budapesztu wraz z żoną i mała córeczką popełnili samobójstwo, o dalszej rodzinie wszelki słuch zaginął. Nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc, z dnia na dzień w zaciszu ciasnej służbówki traciła zmysły nie mając wieści od Erwena. Zmarła z objawami obłąkania, zagłodziwszy się na śmierć 1 kwietnia 1944 roku, ostatnie słowa, jakie napisała na kartce papieru brzmiały:, Jeśli kiedyś tu przyjedziesz to nie zapomnij o podstarzałej ciotce Eleonor….. Nie napisała już ani słowa, ręka osunęła się z biurka na podłogę, ciało opadło na blat biurka i tak następnego dnia ją zastali robotnicy fabryki.

Kron ocknął się na Seragovi w jakiejś kabinie z dwoma Łózkami, zdziwiony i zaskoczony nową sytuacją, ze strzępów słów, które docierały do niego przez uchylony lekko bulaj wywnioskował, że zmierza do nieznanego mu miejsca, że w tym miejscu oczekuje na niego jakiś nieznany mu członek rodziny i że „oni” zainkasują jakieś bliżej nieokreślone pieniądze za jego dostarczenie. Bolała go głowa, na stoliku obok łóżka stała taca z czerstwym i pachnącym twarogiem, szklanka z ciepłą herbatą ugasiła jego zaschłe gardło. Jak głodny zwierz rzucił się w kierunku tacy rozrywając bochenek chleba i nie bacząc na dobre wychowanie rękoma czerpał zawartość szklanej misy? Do kabiny wszedł podpity marynarz, z komend, jakie wypowiadał Kron wywnioskował, że kapitan chce go widzieć. Na szczęście dla niego kapitan rozmawiał w bardziej cywilizowanym języku. Dowiedział się, że na polecenie madame Eleonory Stwertz znalazł się na pokładzie statku, że wszelkie wcześniejsze ustalenia z tą panią on kapitan statku wypełni i że w porcie oczekuje na jego przyjazd Erwen Tull. Z dalszej części rozmowy wynikało, że terytorium Grecji to jak na razie bezpieczna przystań, choć oczywiście to nic pewnego, gdyż znając zapędy Hitlera wcześniej czy później upomni się o kolebkę cywilizacji, czyli Grecję, bo jak domniema on sam, to miejsce to doskonały punkt panowania nad basenem morza śródziemnego.  Poinformował go także, że statek, na którym się znajduje dla bezpieczeństwa płynie pod Włoską banderą, gdyż jak wiadomo Italia przystąpiła wcześnie do wojny po stronie Hitlera, a ponieważ on jest na połowie Włochem to uważa, że choć statek należy do Greckiego armatora ma prawo posługiwać się ową banderą, zależnie od sytuacji. W porcie, w towarzystwie, podstarzałych dwóch kobiet czekał na niego niski, grubaśny człowiek, o fizjonomii kupca z obrazów Moneta, człowieka będącego zaprzeczeniem wcześniejszych wyobrażeń chłopca, jakim bez wątpienia była sylwetka handlującego żydowskiego kupca, jak się później dowiedział sprzedającego wspaniałe sery i doskonałe wytrawne wina. Kron pomyślał, że nie są to zapewne wytwory jego rąk, prawdopodobnie jest tylko albo aż pośrednikiem w sprzedaży tych produktów, i sądząc po ubraniu czerpał nie z tego wcale małe zyski. Ten mały człowieczek okazał się być ważną personą w świadku kupieckiego establishmentu, był znaną i szanowaną postacią kupiectwa greckiego. Przybył do Grecji z siostrą Ester i jej kuzynką Szawełe, na początku lat dwudziestych bezpośrednio z Budapesztu, tam robiło się za ciasno dla niego i dwójki rodzeństwa, najstarsza siostra wyszła za Morrisa Stwertza i została na Węgrzech. On przedsiębiorczy „żydowski kurdupel”, jak nazywano go tu na początku, przebiegłością, zmysłem i prawdziwym talentem do handlu, do którego to ponoć wszyscy Żydzi mają smykałkę, krok po kroku wywalczył sobie odpowiednią pozycję. Pozycję, której zazdrościł mu nie jeden grek. Na terenie Aten to właśnie jemu podlegało terytorium kupieckie daleko wykraczające, poza ścisły obszar starego miasta. Stali teraz naprzeciw siebie czternastoletni młodzieniec zbyt wcześnie doświadczony przez los i dojrzały mężczyzna, oczami wyszukując oznak podobieństwa. Spleceni, ramionami, długo stali na nabrzeżu, jakby przez wspólny splot pragnęli odnaleźć wzajemne powiązania, jakby chcieli przywołać niecodziennych sytuacji, postacie zmarłych przodków. Bogaty dom Erwena na pewien czas stał się jego domem, zajmował dużych rozmiarów pokój na piętrze z widokiem na niewielki rynek skąpany w słońcu, rzadko tylko zakłócony nagłą ulewą deszczu i wiatru zrywającego się jak gniew Posejdona. Po środku stała mała fontanna z figurką sikającego amorka, oblewającego zamyślonych przechodniów leniwie przechadzających się po kamienistej nawierzchni placu. Wieczorem

przy kolacji Kron dowiedział się całej prawdy o swojej rodzinie i dlaczego znalazł się pod palącym słońcem Hellady.

Nie były to łatwe słowa, a każde zostawiało rysę podobną do śladu jego łyżew na tafli zamarzniętego stawu na obrzeżach Komadai, gdzie po kryjomu przed wścibskim wzrokiem Eleonory wymykał się z domu. Każde słowo więzło, każde słowo marniało w obecności purpurowych ścian, w wykwintności potraw, w wypatrywaniu tych jedynych scen przetaczających się teraz przed oczami, w zamyśleniu.  Wkrótce opanował w mglistym zarysie, całe genealogiczne drzewo, przełykając kęs za kęsem układał w starannie logiczną całość. Erwen Tull zadecydował, że młody Kron do czasu osiągnięcia pełnoletniości przebywał będzie pod jego dachem i pomagał mu będzie w interesach. Gdyby zaistniały uzasadnione okoliczności w szczególe jego bezpieczeństwa, to on sam wyprawi go w dalszą podróż. Dalsza podróż w kontekście, zbliżającego się zewsząd brunatnego zagrożenia stała oczywiście pod dużym znakiem zapytania. Ale póki, co Kron pomaga stryjowi w sprzedaży serów i win, obserwuje ludzi i doskonali w dalszym ciągu swoje umiejętności, również te lingwistyczne.  Staraniem stryja, ten teraz już szesnastoletni chłopiec, samodzielnie kieruje targiem, na którym pomysłowy Tull zgromadził sprzedawców nieomal z całej Grecji, czerpiąc spore zyski z wynajmu powierzchni handlowej. Pomysłowość i zaradność młodego przybysza budzą uzasadniony podziw, nikt jednak nie może się domyślać, że u podstaw tego powodzenia leżą wykorzystywane teraz a nabyte w dzieciństwie zdolności. Któregoś razu, jego klientem jest przedstawiciel ambasady Wielkiej Brytanii w randze podsekretarza, sam przyznaje, że czuje się tu obco a wszechobecne słońce jest nie do zniesienia. Zjawia się tu w poszukiwaniu odpowiedniej przyprawy. Nikt ze sprzedających go nie rozumiał, gestykulują tylko rękoma, więc chodził od stoiska do stoiska przyglądając się zawartością zastawionych lad, aż wreszcie trafił na młodego Krona i nie wiedzieć, dlaczego od razu się uśmiechnął, trochę się zdziwił, że ten tak bezbłędnie i z wyszukanym akcentem odpowiada w jego ojczystym języku. Odtąd bywał często na targowisku, ten uprzejmy niespełna trzydziestoletni mężczyzna okazał się być wielce interesującym rozmówcą. Johan Schmidt, gdyż tak nazywał się ów Anglik był absolwentem Oxfordu i od niedawna mianowanym urzędnikiem ambasady. Rozmawiali o wszystkim, najczęściej jednak o sytuacji międzynarodowej, czy to wtedy młodziutki Kron postanowił rozpocząć nowe życie u boku Anglika, nie wiadomo?

W każdym razie od pewnego czasu ich rozmowy ukierunkowane były na ewentualną możliwość wyjazdu z Grecji. Często w chwilach przygnębienia i rozterek wyjechać czy nie, opuścić stryja? Rozmyślał o Węgrzech i o cioteczce EL, właściwie to częstokroć był na nią wściekły, w jaki sposób z nim postąpiła, lecz potem jej szybko wybaczał i przekonywał sam siebie, że najwidoczniej miała ona ważne powody, aby tak postąpić.

Ogólna sytuacja Żydów w Grecji zaczęła przybierać groźne formy, wieczorami rozmawiał ze stryjem o możliwości wyjazdu w kierunku Australii, Sumatry lub jeszcze dalej.  Stryj pewny swego nie myślał słuchać młokosa i przekonywał, Krona, że takiej persony jak on z rozległymi znajomościami nic nie zrobią, nawet Niemcy? Przecież każdy jak powtarzał do znudzenia musi jeść a on oferować może im całą paletę wykwintnego jadła, bo przecież drogi, Kronku, kto, jak kto ale Niemcy znają się na tych specjałach. Nie przyjmował do siebie tego, że ci Niemcy, których znał szeroko z opowiadani i literatury nie będą się go pytać o zgodę? W jakiś czas od ucieczki z Grecji wtedy, gdy Kron przebywał już na terytorium okupowanej Polski dowiedział się, że majątki żydowskich właścicieli nacjonalizowano, a ich samych spotkał podobno taki sam los jak wielu innych pobratymców. Zastanawiał się wtedy czy rozległe znajomości Erwena Tulla pozwoliły mu przeżyć, czy Niemcy ku jemu ogromnemu zdziwieniu wpadli któregoś dnia do jego magazynu i bez jego pozwolenia zabierali pełne skrzynie z winami. Czy również nie mało był zdziwiony, kiedy wpadli do drugiego magazynu, rozstrzelali obsługę i jakiś oficer wgryzł się w jego pyszny ser i pokręcił głową z prawdziwą rozkoszą? Czy wówczas także, gdy przystawili mu lufę karabinu do głowy oponowałby przed otworzeniem następnego magazynu? Te wątpliwości ścieliły się, co ranka w umyśle młodzieńca i wtedy przede wszystkim, gdy otworzył Polską gazetę i na drugiej stronie zobaczył zdjęcie Akropolu i jakiś napis pod nim, którego nie rozumiał, czy wówczas także mógłby mieć, chociaż cień wątpliwości, że jego grubaśny stryjek nie otworzy im następnych magazynów? W siedzibie gestapo w Grecji analizowano skrupulatnie, treść kartki pozostawionej na biurku w pokoju na piętrze, spisaną ręką Krona Aszlony, po zajęciu wilii Tulla przez generała Waltera Hortmitza, prawdopodobnie w momencie, kiedy poprzedni właściciel pożegnał się, z życiem.

,,Przepraszam cię stryju Erwenie, ale z całym szacunkiem nie czuję w sobie powołania na kupca, dziękuję za dobro jakiego doznałem w twoim domu. Pociąga mnie wielki świat, wraz z przyjacielem anglikiem, opuszczam dzisiejszej nocy Grecję na zawsze, zrób to samo, proszę cię na wszystko, jeśli jest ci miłe życie, bo wiadomości nie są dobre”.

Kron ucieka z Grecji w wieku siedemnastu lat, na drugi dzień po zamknięciu ambasada Wielkiej Brytanii w Atenach. Z uwagi na bezpieczeństwo jej pracowników wszyscy zostają wywiezieni, samolotem rządowym. Wśród pasażerów znajdują się przede wszystkim pracownicy ambasady, są nimi także żony pracowników, dzieci i pracownicy obsługi, Kron figuruje, jako jeden z nich. Samolot przewozi pocztę dyplomatyczną, podręczny bagaż, dużą ilość toreb i paczek przewiązanych sznurkiem. Paczka owinięta w różowy papier i przewiązana złotą tasiemką, to dar premiera greckiego rządu dla królowej Angielskiej. Od startu z płyty, Ateńskiego lotniska lot przebiega bez zakłóceni, warkot silników usypia pasażerów, jest noc i gwiazdy rozświetlają jedna po drugiej. Nagle jedna z gwiazd wybucha obok skrzydła samolotu, potem następna, na pokładzie wybucha panika, wszyscy gdzieś biegają i czegoś szukają, jedna z gwiazd rozbryzguje się na kadłubie, samolotem rzuciło w lewa stronę, wnętrze wypełnił dym, ktoś krzyczy. Wszystko to obserwuje Kron, tu po raz pierwszy zetknął się z wojną, tą wojną, która dla niego a już na pewno dla jego stryja była daleko, była jakimś nierealnym zjawiskiem, zjawiskiem, które teraz wypełzało dymem, płaczem dzieci i kobiet. Ktoś zginął, krzyki, bieganina, pilot próbuje wykrzyczeć for territory Poland, ale nikt go nie słucha, pasażerowie ubierają, jakieś szelki, zapinają jakieś sprzączki. Anglik pomaga ubrać Kronowi spadochron. Druga i trzecia gwiazda wybucha obok samolotu, skaczą. Z trzydziestu członków załogi przy życiu pozostaje trzech, Johan, telegrafista samolotu bez radiostacji, i Kron. Pozostałych skoczków rozstrzeliwują w locie niemieccy żołnierze. Kron widzi jak małe ciałka upięte w szelki przy bokach matek zwisają bezładnie, widzi jak żona pilota histerycznie próbuje wyzwolić się z linek, potem, gdy obok niej wybucha kolejna gwiazda zmienia się w czerwony zwisający worek.  Spadają jak manekiny, kron jeszcze ma nadzieję, że gdy dotkną ziemi, ożyją, ale żaden z nich się nie porusza, zastygają w bezładnej sylwetce, czasem, skuleni z głowami opartymi o ziemię, czasem zawisną na drzewach i zwisają jak ogromne szyszki, tylko wiatr porusza trupami i kołysze linkami spadochronu, dzwoni sprzączkami i szarpie czaszę. Wtedy Kron rozumie jak kruche jest życie, jak łatwo je złamać i zamienić w nic niemówiące sylwetki. Samolot znika z ogonem czarnego dymu za horyzontem a po chwili jasny księżyc ukazuje się na kilka chwil na tle lasu.

Anglik podczas skoku złamał nogę, wiezie ze sobą ważną pocztę dyplomatyczną, która w żaden sposób nie może dostać się w ręce hitlerowców. Jak się wyjaśni dwa lata później podczas przypadkowego spotkania obu panów, poczta zawierała tajne informacje na temat siatki angielskich agentów na terenie Grecji, Bliskiego Wchodu, Basenu Morza Śródziemnego i Niemiec? Po zetknięciu z ziemią natychmiast oddalają się z miejsca katastrofy, Kron biegnąc na oślep po raz ostatni spogląda na kłębowisko ludzkich ciał, jest przestraszony, każdy ruch w tym ciemnym terenie to niepewność, to błądzenie po omacku, tylko telegrafista jest żołnierzem, ani anglik, tym bardziej on nie mają pojęcia gdzie uciekać i gdzie szukać ratunku? Po kilkudziesięciu metrach szaleńczego biegu przystają koło pierwszych drzew lasu. Widzą jak w kierunku masakry zmierzają dwa samochody, światła zalewają polanę. Telegrafista przejmuje dowództwo nad grupą, po założeniu prowizorycznego opatrunku anglikowi, wyruszają dalej. Zachowując wszelkie środki bezpieczeństwa, przedzierają się na północ głównie w nocy. Mają nadzieje napotkać po drodze jakieś większe miasto, mylnie sugerując się, że natrafią na niewielki urząd nieopanowany jeszcze przez Niemców, zatelefonują, bądź nadadzą depeszę o miejscu pobytu. Ten pomysł stanowczo odradza im telegrafista, prowadzi grupę lasami. Poranek następnego dnia wstaje jakby bardziej słoneczny, głodni i zdesperowani, anglik i Kron trącą powoli nadzieje na uratowanie, żołnierz jednak nie rezygnuje, popycha, czasem dźwiga któregoś na barkach, przedziera się dalej. Wychodzą na skraj polany, aby w słońcu ogrzać zmarznięte ciała i nagle za ich pleców wyrastają sylwetki żołnierzy z bronią gotową do strzału.

- panie kapitanie zatrzymaliśmy trzech podejrzanych, wałęsali się po okolicy i mówią jakimś nieznanym językiem – zameldował wysoki dryblas.

- tego mi jeszcze brakowało, nie dość, że mam w oddziale kilkunastu Ruskich, to jeszcze ci nieznajomi – pomyślał kapitan Ignacy Borowski, ps. ponury. Spojrzał na wepchniętych do środka, wzrok skierował na nogę anglika.

- tego do felczera, resztę zamknąć u Stefanka w areszcie, później z nimi porozmawiam – powiedział ściszonym głosem i zaczął się zastanawiać? Czego mogą chcieć, gdyby byli szwabskimi szpiegami to ich obecność tu nie miałoby najmniejszego sensu i tak wiedzą o naszym położeniu doskonale, Ruscy również, to całkowicie pozbawione logiki, być może to Anglicy, ale jak się z nimi dogadać? Ostatnio były jakieś zrzuty u „maślaka”, lecz Niemcy szybko otoczyli teren i prawie wszystkich wystrzelali, pozostałych zamęczyli w gestapo w Obornikach. Zaraz, zaraz, przecież Jaworski przed wojną w Warszawie uczył angielskiego, prawda to – przerwał swoje rozmyślania i spojrzał na dryblasa stojącego obok drzwi, ten w odpowiedzi, wzruszył tylko ramionami.

- ściągnijcie Jaworskiego natychmiast – rzucił w kierunku wartownika.

- tak jest, ale melduję że Jaworski jest na akcji z oddziałem ,,Brunatnego”, właśnie wysadzili magazyny, pieprzło tak, że aż miło – zameldował i trzasnął obcasami.

- ściągnijcie go – warknął.

Leszek Jaworski nauczyciel języka Angielskiego przed wybuchem wojny uczył w Warszawie w renomowanej szkole Umiejętności Praktycznych mieszczącej się w okazałym budynku przy Senatorskiej. Do zgrupowania dołączył, po tym jak po nalocie niemieckich sztukasów stracił żonę i dziecko na szosie koło Radzymina. Uciekali wówczas z okupowanej Warszawy a później nie miał już, dokąd iść i został. Założył szkółkę i pomiędzy akcjami prowadził zajęcia dla chłopów i robotników coraz liczniej napływających z okupowanych terenów do oddziału.


Do ziemianki wniesiono rannego w nogi i głowę nauczyciela.

- jesteś mi potrzebny przyjacielu – zaintonował ,,ponury” - trochę poboli i przestanie – dotknął ostrożnie okolice głowy - przecież wychodziłeś już z gorszych opresji, prawda. Nieraz już bywało, że oberwałeś i jakoś się wylizałeś.

- Tym razem chyba nie dam rady – wycedził ranny.

- dasz, dasz - zrobił pauzę, zamyślił się - powiedz mi Leszku uczyłeś przed wojną języka angielskiego, czy mógłbyś dowiedzieć się, o co chodzi nowo zatrzymanym, jakoś podejrzewam, że są anglikami – powiedział i ryknął stanowczo na dryblasa – wprowadzić zatrzymanych. Do środka, pierwszy wszedł kron i popchnięty, kolbą karabinu wylądował tuż obok rannego.

Kilka zdawkowych zwrotów, uprzejmości całkiem jednak nie na miejscu rozpoczęło ich rozmowę, która potem przeistoczyła się w przesłuchanie. Ponuremu zależało na odpowiedziach, co w tym rejonie robią angielscy cywile? Kron najlepiej jak umiał starał się sprostać oczekiwaniom dowódcy, jednak na wszystkie pytania nie potrafił udzielić wyczerpującej odpowiedzi. Dopiero doprowadzony ranny John rozwiał wszelkie wątpliwości partyzantów. Pozostali w oddziale Armii Krajowej około dwóch miesięcy. Kron w tym czasie przyswoił sobie z łatwością, zawiłe meandry języka polskiego, ucząc się pilnie od Jaworskiego, a po jego śmierci, która miała miejsce trzy tygodnie później, czasami od kapitana, jednak jego najlepszym nauczycielem okazał się dryblas, chłop spod Warszawy, z którym się serdecznie zaprzyjaźnił. Dokumenty pozostające przez cały czas przy angliku w żaden sposób nie mogły dostać się w niepowołane ręce. Dlatego też to jego pierwszego przerzucono na terytorium Wielkiej Brytanii. Którejś nocy partyzanci przygotowali lądowisko, Stefanek z pododdziałem zapalili kilka ognisk, wszystko trwało zaledwie dwadzieścia minut, samolot wyłonił się z czarnych chmur, zniżył lot, trochę kołował jakby oczekiwał na specjalne zaproszenie i wylądował. Obiecali sobie, że odnajdą się wkrótce, lecz nie było im nigdy dane spotkać się ponownie na dłużej, poza maleńką chwilką w windzie dowództwa Raf. Kron po wyładowaniu na terenie Anglii trafił do specjalnego ośrodka dla cudzoziemców na przedmieściach Berkley, ponieważ posiadał dokumenty jeszcze z Węgier musiał poddać się niezwykle przewlekłej procedurze wyjaśnień, przesłuchań i podejrzliwości. Nie zachowały się stenogramy z przesłuchania Krona Aszlony, niemniej jednak należy przypuszczać śledząc dalsza jego drogę, że niedługo potem z uwagi na jego niezwykłe zdolności zainteresowało się nim dowództwo Raf. Krona przeniesiono do zlokalizowanego w pobliżu Liverpulu, tajnego ośrodka szkoleniowego. Odtąd po licznych karkołomnych przygodach jego życie zaczęło przybierać formy ustabilizowanej, oczywiście nie licząc okresu z El na Węgrzech. Kobiety, która stworzyła mu dom pełen ciepła, a później ten dom zburzyła. Oczywiście nie mógł się nigdy dowiedzieć, co stało się z EL i dlaczego zaraz po jego wyjeździe a Komodai, nie odezwała się więcej. Jako przyszły agent znający dobrze język rosyjski i częściowo polski, wszechstronnie wyszkolony przeniesiony będzie wkrótce bezpośrednio w ogień działań wojennych?

I tak, jako domniemany żołnierz radziecki zostaje zrzucony czternastego września 1944 roku w okolice Białegostoku, miejsce to opanowane jest przez wojska wspólnego dowództwa Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. Złapany, tłumaczy się, że jest radzieckim żołnierzem wracającym ze szpitala. Nie potrafi jednak podać nazwy swojej jednostki i nazwiska dowódcy, tłumaczy jednak, ze został ranny w głowę i niczego nie pamięta. Tak pokrętne tłumaczenia sprawiają, że nie zyskuje on zaufania i jako jeden z wielu podejrzanych przewieziony zostaje do aresztu, w którym spędza jednak krótki okres.

Plan był brawurowy, ale również niósł z sobą sporą dozę niebezpieczeństwa, w sztabie zastanawiano, co mogłoby się stać, gdyby Rosjanie nie nabrali się na fortel. Kron z pewnością przypłaciłby to życiem, lecz z drugiej strony wywiadowi angielskiemu od tej pory znacznie trudniej byłoby przerzucić na terytorium ZSRR następnego agenta. Stało się, generał Albert Wedsonn nie spał tej nocy, nerwowo przechadzał się po gabinecie, uspokoił się dopiero wtedy, gdy nadeszła zaszyfrowana informacja o aresztowaniu Krona. W początkach października przetransportowano Krona do więzienia w Moskwie na łubiankę. Stamtąd jest tylko jedna droga pod mur, który widział z okna celi, lub transport do lasu. Rosjanie jednak nie zamierzają go zlikwidować, znajomość tylu języków i pozostałe umiejętności okazują się być zbawienne, dla Krona. Po kilkunastu drobiazgowych przesłuchaniach zostaje przeniesiony na szkolenie do samego KGB. W momencie, gdy wojna ma się już ku końcowi i w Berlinie milkną ostatnie działa on z rak dowódcy pomimo młodego wieku odbiera szarżę Kapitana. Po kryzysie Kubańskim następuje apogeum nienawiści i pogorszenia się stosunków pomiędzy krajami bloku wschodniego a umownym zachodem, przez cały okres pobytu na terytorium ZSRR przekazuje ważne informację do centrali w Anglii, mówiące o funkcjonowaniu struktur radzieckiego aparatu bezpieczeństwa i planach aneksji na niektóre kraje satelity bloku wschodniego? Przekazuje również w marcu 1956 roku do Polskiego rządu w Londynie wiadomość o planowanej interwencji w Polsce, radzieckich wojsk w związku z pogarszającymi się relacjami partii ze społeczeństwem. Wiadomość tą w dniu następnym przekazuje Radio Wolna Europa. Podobne informacje są na tyle istotne, że już wkrótce objęte są specjalną klauzulą, tajności. Jak wiemy, do interwencji bezpośredniej w Polsce nie doszło, ale w czas jakiś potem dowództwo armii ZSRR zadecydowało o zwiększeniu stanu liczebnego jednostek wojskowych na terenie Polski? To tylko jedne z licznych wiadomości, jakie przekazywał w ciągu, swojej agenturalnej działalności. Jego prace docenił również wywiad amerykański CIA, do współpracy jednak nie doszło z powodu pogarszającego się stanu zdrowia Krona. Skarży się swojemu oficerowi łącznikowemu, ze czuje się jakby w matni, nie wie, komu może ufać, stres towarzyszący zadaniom, potworne bóle głowy sprawiają, że Kron w 1967 roku w wieku czterdziestu siedmiu lat wycofuje się z aktywnego życia i u schyłku lat siedemdziesiątych osiada na południu Włoch w spokojnym miasteczku Soverato. Polubił to miejsce zdała od teatru polityki, przypominało mu klimat Komodai z lat dziecinnych. Zamieszkał w małym domku z przyklejonym do niego sadem i kilkunastoma krzakami winogron. Prowadził od tej pory życie pustelnicze, w miasteczku pokazywał się niezwykle rzadko, sporadycznie odwiedzał go emerytowany kierownik poczty Adolfino Mazarro. Grywali wówczas w szachy popijając winem własnej produkcji. Po śmierci poczciarza w 1968 roku, widywano go jedynie na samotnych spacerach, gdy wczesnym rankiem schodził z łąk okalające miasteczko.

Jakim jesteś Żydem i czy ty kronie jeszcze nim w ogóle jesteś, czy to, że matka była żydówką wymknęło się na chwilę spod kontroli, czy Aron twój ojciec nawet wtedy, gdy był nowoczesny, też nim był, nie zatracił się? A ty służbę obiecałeś dwóm panom, a gdzie jest to małe miejsce dla ciebie, z pamięcią o mame, cioteczce, tate, Erwenie. Wątpliwości, wciąż nowe przeprowadzki, przesłuchania, udawania. Grasz hamleta przy pustej widowni w zrujnowanym teatrze wojny o dominację. Idą pochody prześladowane, zamęczonych w gettach, spopielane szczątki z krematoriów rozszarpuje wiatr unosząc je w nicość. Bawią się panowie wojen w bitwę na żołnierzyki, a ofiar wciąż przybywa, a gdzie w tym wszystkim jesteś ty. Może zamiast kupca, którego pragnął ojciec powinieneś zostać aktorem. Być może nie usłyszysz braw, może kiedyś ktoś wrażliwy, położy czerwoną różę na twoim grobie, a może zwyczajnie go opluje. Moja Micwa to znaczy pamiętać. W takiej atmosferze dorastałem, w takiej atmosferze na styku kilku kultur hartowała się moja ideologia szpiega i agenta. Byłem pracownikiem struktur wojskowych Związku Radzieckiego pod nazwiskiem Witalij Somionkow. Lecz moją prawdziwą działalnością, była praca na rzecz Secret Intelligence Service SIS, tam występowałem pod nazwiskiem Mark Terwey.

Wiem, że Żydzi przeszli niezwykle tragiczną drogę tylko, że ta droga nie jest moją drogą, ta droga jest drogą mojej rodziny, mnie się udało, ja żyje. Te sześć milionów zamęczonych przez holocaust, a ja w tym wszystkim nie odnajduję twarzy Aszlonów i Bramshainów, więc pytam siebie, gdzie oni są, bo jeśli nie ma ich w tym straszliwym marszu, to muszą żyć we mnie. Ja zaświadczę o ich twarzach, choć ich nigdy nie zobaczę.

Tą kartkę ze zniszczonego notesu na jego biurku odnalazł jeden z karabinierów przybyłych w asyście lekarza stwierdzającego zgon i zabezpieczył, jako dowód rzeczowy. Po dokładnej analizie teksu stwierdzono, iż nie może ona stanowić jakiegokolwiek dowodu i za namową lekarza wysłano ją do La Stampa. Tekst przeleżał w szufladzie redakcyjnego biurka do lipca 1972 i ponownie ujrzał światło dzienne po opublikowaniu go na łamach gazety, wywołując tym sporą sensację w Soverano, W październiku 1972 do miasteczka przyjechało trzech Amerykanów żydowskiego pochodzenia i zatrzymali się w małym domku z winnicą i odtąd, co roku przyjeżdżają tu z całymi rodzinami. W 1998 roku staraniem trójki panów wzniesiono w tym miejscu Dom Tradycji, który co dwa lata jest organizatorem Festiwalu Pamięć skupiający głównie młodzież żydowską z całego świata.

Jak wiadomo Kron w przeszłości nie podejmował prób odnalezienia członków rodziny również odzyskania odziedziczonych dóbr? Czy wiedział o nich, czy tylko nie chciał rozdrapywać ran, tego nie dowiemy się już nigdy, chociaż nowe światło na sprawę może rzucić wiadomość jak napłynęła do Soverato w maju 1972 roku? Wiadomość w krótkich lakonicznych słowach informowała adresata listu, iż jest on spadkobiercą rodziny Aszlony i Bramsthaimów. List wystosowała kancelaria adwokacka Dalahann z Londynu, specjalizująca się w odnajdywaniu spadkobierców żydowskiego mienia. Po tym liście Kron zadecydował o przekazaniu, ewentualnych odziedziczonych dóbr na rzecz instytutu Yad Vashem w Izraelu. Postanowił również jak opowiadał Marcelo Protani, lekarz, do którego pod koniec życia zachodził częściej, wybierać się do Londynu osobiście zaraz po zbiorze winogron. Nie doczekał tej chwili zmarł na atak serca w lipcu 1972 roku. Podczas pogrzebu byli obecni lekarz oraz ksiądz miejscowego kościółka Wincento Adolli w towarzystwie dwóch grabarzy.



  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Kron Aszlony - patrz nagłówek - to bohater tej biografii. Uwikłany w losy swojej wielkiej, rozsypanej po całym świecie bogatej budapesztańskiej rodziny oraz w hitlerowskie czasy żyje jak liść niesiony wiatrem po całej Europie.

Piękna literacko, bardzo wiarygodna proza
© 2010-2016 by Creative Media