Author | |
Genre | poetry |
Form | poem / poetic tale |
Date added | 2013-03-29 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2832 |
Prawie poemat z odgłosem o aktualnym stanie serca
Umrzeć we śnie, niczym ryba w martwej rzece, umrzeć z poselstwem i z oszustwem
dawno zmarłych sukien ślubnych, które milczą ciałem, błyszczą na rogach
byka, na plakacie z kaznodzieją oraz skrzydełkami podpasek.
Umrzeć i zakląć siarczyście przed krzywym zwierciadłem. Zmierzcha,
widma czernieją, coraz bardziej gorzko błaznom w samym środku
zakazanych owoców, starszych o kolejny odpust, o wyższe drzewo
z pomocną perspektywą na wierzchołku.
Umrzeć na żywo, jak w kinie, naśladując akt tworzenia niczym Golem
w tyglu z jaskółkami, nigdy nie na swoim miejscu, na nabrzeżu martwej już rzeki
i podczas wyrębu pleśni z półpiętra, bo rzeka niczym pomnik na księżyc.
Umrzeć we śnie, stanąć naprzeciw podgrzanym pograniczom, ograniczyć
to nowe coś w wadzie wymowy, przestrzeń przytłaczającą dziecko, energię piątej
nad ranem z każdym wariantem słońca. Ale jeśli już, to przy stole bez czystych kartek,
bo ile w nich żon a ile kochanek ? Z perspektywy świerszcza
za rozsypującym się kominem to prosto z alkowy w samogwałt.
Umrzeć we śnie, bez kolacji, albo w sklepie z pistoletami, albo o pierwszej jasności
niczym sąsiad Syzyf – sympatycznie nazwany chudym literatem miotły, albo we mgle,
na kocim futrze, nawet niepodobny do siebie lub innego darczyńcy, w jubileuszu
scen dantejskich, z odgłosem, że nie wszystek, że nie zacietrzewiony do końca
w dotyku, że z otyłą zielenią i całymi butami, zatajony w grach na serio, w widziadłach
każdego ranka i widłach lipca.
Umrzeć jak odprysk symboliki, tak z kankanem jak chorałem u boku, w misterium
powszechności, kiedy nagle tracą oddech Madonny spod kasztanów, ukrytymi
przed żywiołem Syrenami z cieniami obfitych wymiarów. Bo póki żyjemy
w innych niż nasze oczach jesteśmy po prostu u siebie. Pod spódnicami
Satyrów krocie topią żale na skraju wesela, wzrok objął czule bezdomność,
nadrzędną sprawę żywienia więc i kochania nagrobków dla drinków,
zasiewu oniemiałych od fotografii ulic, mimiki modelowych klientek porno schopów,
gdzie jeszcze wszystko możliwe obok samotników z gwiazdozbiorami w oczach,
gdzie niby piękniejsza odmiana świata myśli, iż lepsze to niż obojętność
lub głęboki stan nienaturalny, tylko w epigramach starych seriali, którym wszystko
jedno, czy średnio czy wojowniczo a oddech kołysanki to epitafium dla koguta
przed niedzielną siekierą.
Umrzeć we śnie, przed furtką aborcji, ( o już tlącej się tajemnicy wytchnienia
w moim pokoju, pod ścianą płaczu z wzorzystą tapetą, której nie wspomnę ), chociaż
cały system immunologiczny ustawiony na powrót, bardziej czuły dla prawdy
niż najczulszy gwóźdź. W zasadzie nie wiadomo kiedy złoty deszcz wyznaje ziemi
ten mój strach i daje jej żyć. Zaniedbał każdy cud i cytaty na dobry początek
wieczoru. Więc i ja, z ograniczoną odpowiedzialnością, ściągam z sieci
przez internet swój maleńki Eden.
Umrzeć wczoraj, w golgocie upału, ponownie przedwczoraj zmyślony, na skraju
układu wskazówek, przez przypadek zderzony z moim aniołem stróżem
niczym dzika gęś, nauczona kobiet na przełaj, zabielony jak sadza
prorok, w traktacie sieroty z tożsamością spisaną na kolanie i ubogi jak cierpliwość
suki podczas krótkiego stosunku z przybłędą. Polując na bibułę bez nagonki, o czasie
próby milczenia, przywdziany w deszcz i zaległe przykłady, z dyskomfortem
życia za pazuchą lub meteorem cukru w szklance, wypisany z ksiąg grafomańskich
przez milczenie.
Umrzeć tożsamy z nawoływaniem i zaśmiecony zdechłymi liśćmi, kiedy narząd
w jamie ustnej nie wychwyci już ani jednej głoski, kiedy moje inne zdanie nie padnie
pod wiatr. Bo ja nie decyduję w sprawie promocji starań, ja, amator w zasadach gierek,
bajkopisarz, stemplujący warkoczami końskie grzywy, pchany przez przewodniki jak odprysk
z lusterka, bez pary, niczym (o) błędny rycerz z osobliwym złamaniem
ideologicznego kręgosłupa i zgniłego ziemniaka, z pseudofilozoficznymi wizjami,
( w sprawie czerni w mózgu maluję właśnie jej portret ), poprawiam oglądane, po
muzeach i przeżywam do końca potencjalnie dojrzewającą energię, nienasycenie
dojrzały, niczym szalony trup przedwojennego parobka. A po nieprzespanej nocy
kolejne rano planet, rozmodlone niczym filet z Morszczuka, ucałowane jedynie przez psa
cichego jak kamień, toksyczny niczym zbliżająca się kartografia. Przejazdem
w lesie, spalony niczym syn marnotrawny skradzionych mu krain, pełen sylab
jak stary fryzjer, który powierza los kilku błyskom fleszy i nożyczkom na łańcuchu.
Umrzeć, przynieść ze sobą zakłócenie dnia jak raka, potłuc po niebie wszystkie pamiętające
mój widok lustra, w barze za rogiem. Bo zbyt późno by wracać do pachnącej impreską
białych damulek, potrzebujących dowartościowania dłuższym penisem. Tu nikt na nie nie czekał
na rozległej pustyni roztrząsanej gwiazdami ud, nie powracał do miejsc nieobecnych,
starszych ode mnie o kilkaset wiosen, o konkret i stos straconych listów.
Tym razem w łóżku muszę stawiać na siebie i przyjaciół – palce. Świat już przekreślony
na krzyż, przynosi a nie przenosi, na niby, naprawdę. Opowiada o pustych miejscach
w niektórych legitymacjach. Nie ma preludium, nadprodukcji, obecności na wysokim
pułapie. Jest jedynie wirtuozeria wahania.
Odnajduję więc wiarę w jakimś motelu. Wraz z upławem nocy, która toleruje mój pobyt
z podniesioną głową, na cenzurowanym i ten pomysł przeżycia
dziś wart funta kłaków.
Bo tak bardzo brakuje niewyrażalnego
we wszystkich łacińskich znakach w prostej numeracji dla przechodniów,
informującej ich beznamiętnie
kiedy umarłem.
ratings: perfect / excellent
autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek
raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup
nie należał do żadnej z literackich grup.
Ale też nic lepszego nie ma na mogile
oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy.
Przechodniu, wyjmij z teczki mózg elektronowy
i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę.
/"Nagrobek" 1958/
/nie "impreska" jak to widzimy w 10. przymiarce do umierania/
- źródłosłów od i m p r e z a
ratings: poor / poor