Go to commentsPrawie poemat z odgłosem o aktualnym stanie serca
Text 20 of 27 from volume: Nienakarmiony kraj
Author
Genrepoetry
Formpoem / poetic tale
Date added2013-03-29
Linguistic correctness
Text quality
Views2832

Prawie poemat z odgłosem o aktualnym stanie serca




Umrzeć we śnie, niczym ryba w martwej rzece, umrzeć z poselstwem i z oszustwem

dawno zmarłych sukien ślubnych, które milczą ciałem, błyszczą na rogach

byka, na plakacie z kaznodzieją oraz skrzydełkami podpasek.

Umrzeć i zakląć siarczyście przed krzywym zwierciadłem. Zmierzcha,

widma czernieją, coraz bardziej gorzko błaznom w samym środku

zakazanych owoców, starszych o kolejny odpust, o wyższe drzewo

z pomocną perspektywą na wierzchołku.


Umrzeć na żywo, jak w kinie, naśladując akt tworzenia niczym Golem

w tyglu z jaskółkami, nigdy nie na swoim miejscu, na nabrzeżu martwej już rzeki

i podczas wyrębu pleśni z półpiętra, bo rzeka niczym pomnik na księżyc.


Umrzeć we śnie, stanąć naprzeciw podgrzanym pograniczom, ograniczyć

to nowe coś w wadzie wymowy, przestrzeń przytłaczającą dziecko, energię piątej

nad ranem z każdym wariantem słońca. Ale jeśli już, to przy stole bez czystych kartek,

bo ile w nich żon a ile kochanek ? Z perspektywy świerszcza

za rozsypującym się kominem to prosto z alkowy w samogwałt.


Umrzeć we śnie, bez kolacji, albo w sklepie z pistoletami, albo o pierwszej jasności

niczym sąsiad Syzyf – sympatycznie nazwany chudym literatem miotły, albo we mgle,

na kocim futrze, nawet niepodobny do siebie lub innego darczyńcy, w jubileuszu

scen dantejskich, z odgłosem, że nie wszystek, że nie zacietrzewiony do końca

w dotyku, że z otyłą zielenią i całymi butami, zatajony w grach na serio, w widziadłach

każdego ranka i widłach lipca.


Umrzeć jak odprysk symboliki, tak z kankanem jak chorałem u boku, w misterium

powszechności, kiedy nagle tracą oddech Madonny spod kasztanów, ukrytymi

przed żywiołem Syrenami z cieniami obfitych wymiarów. Bo póki żyjemy

w innych niż nasze oczach jesteśmy po prostu u siebie. Pod spódnicami

Satyrów krocie topią żale na skraju wesela, wzrok objął czule bezdomność,

nadrzędną sprawę żywienia więc i kochania nagrobków dla drinków,

zasiewu oniemiałych od fotografii ulic, mimiki modelowych klientek porno schopów,

gdzie jeszcze wszystko możliwe obok samotników z gwiazdozbiorami w oczach,

gdzie niby piękniejsza odmiana świata myśli, iż lepsze to niż obojętność

lub głęboki stan nienaturalny, tylko w epigramach starych seriali, którym wszystko

jedno, czy średnio czy wojowniczo a oddech kołysanki to epitafium dla koguta

przed niedzielną siekierą.


Umrzeć we śnie, przed furtką aborcji, ( o już tlącej się tajemnicy wytchnienia

w moim pokoju, pod ścianą płaczu z wzorzystą tapetą, której nie wspomnę ), chociaż

cały system immunologiczny ustawiony na powrót, bardziej czuły dla prawdy

niż najczulszy gwóźdź. W zasadzie nie wiadomo kiedy złoty deszcz wyznaje ziemi

ten mój strach i daje jej żyć. Zaniedbał każdy cud i cytaty na dobry początek

wieczoru. Więc i ja, z ograniczoną odpowiedzialnością, ściągam z sieci

przez internet swój maleńki Eden.


Umrzeć wczoraj, w golgocie upału, ponownie przedwczoraj zmyślony, na skraju

układu wskazówek, przez przypadek zderzony z moim aniołem stróżem

niczym dzika gęś, nauczona kobiet na przełaj, zabielony jak sadza

prorok, w traktacie sieroty z tożsamością spisaną na kolanie i ubogi jak cierpliwość

suki podczas krótkiego stosunku z przybłędą. Polując na bibułę bez nagonki, o czasie

próby milczenia, przywdziany w deszcz i zaległe przykłady, z dyskomfortem

życia za pazuchą lub meteorem cukru w szklance, wypisany z ksiąg grafomańskich

przez milczenie.


Umrzeć tożsamy z nawoływaniem i zaśmiecony zdechłymi liśćmi, kiedy narząd

w jamie ustnej nie wychwyci już ani jednej głoski, kiedy moje inne zdanie nie padnie

pod wiatr. Bo ja nie decyduję w sprawie promocji starań, ja, amator w zasadach gierek,

bajkopisarz, stemplujący warkoczami końskie grzywy, pchany przez przewodniki jak odprysk

z lusterka, bez pary, niczym (o) błędny rycerz z osobliwym złamaniem

ideologicznego kręgosłupa i zgniłego ziemniaka, z pseudofilozoficznymi wizjami,

( w sprawie czerni w mózgu maluję właśnie jej portret ), poprawiam oglądane, po

muzeach i przeżywam do końca potencjalnie dojrzewającą energię, nienasycenie

dojrzały, niczym szalony trup przedwojennego parobka. A po nieprzespanej nocy

kolejne rano planet, rozmodlone niczym filet z Morszczuka, ucałowane jedynie przez psa

cichego jak kamień, toksyczny niczym zbliżająca się kartografia. Przejazdem

w lesie, spalony niczym syn marnotrawny skradzionych mu krain, pełen sylab

jak stary fryzjer, który powierza los kilku błyskom fleszy i nożyczkom na łańcuchu.


Umrzeć, przynieść ze sobą zakłócenie dnia jak raka, potłuc po niebie wszystkie pamiętające

mój widok lustra, w barze za rogiem. Bo zbyt późno by wracać do pachnącej impreską

białych damulek, potrzebujących dowartościowania dłuższym penisem. Tu nikt na nie nie czekał

na rozległej pustyni roztrząsanej gwiazdami ud, nie powracał do miejsc nieobecnych,

starszych ode mnie o kilkaset wiosen, o konkret i stos straconych listów.


Tym razem w łóżku muszę stawiać na siebie i przyjaciół – palce. Świat już przekreślony

na krzyż, przynosi a nie przenosi, na niby, naprawdę. Opowiada o pustych miejscach

w niektórych legitymacjach. Nie ma preludium, nadprodukcji, obecności na wysokim

pułapie. Jest jedynie wirtuozeria wahania.


Odnajduję więc wiarę w jakimś motelu. Wraz z upławem nocy, która toleruje mój pobyt

z podniesioną głową, na cenzurowanym i ten pomysł przeżycia

dziś wart funta kłaków.


Bo tak bardzo brakuje niewyrażalnego

we wszystkich łacińskich znakach w prostej numeracji dla przechodniów,

informującej ich beznamiętnie

kiedy umarłem.


  Contents of volume
Comments (6)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Takie w tym utworze nagromadzenie i spiętrzanie się surrealistycznych i absurdalnych, zaskakujących i niespodziewanych skojarzeń, przekonujących swoją pomysłowością i szatańską wręcz intuicją twórczą, ale warto było, chociaż wymaga wielkiej cierpliwości i skupienia.
avatar
Tu leży staroświecka jak przecinek
autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek
raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup
nie należał do żadnej z literackich grup.

Ale też nic lepszego nie ma na mogile
oprócz tej rymowanki, łopianu i sowy.
Przechodniu, wyjmij z teczki mózg elektronowy
i nad losem Szymborskiej podumaj przez chwilę.

/"Nagrobek" 1958/
avatar
Na 10 sposobów umrzeć (patrz 10 kolejnych strof) - i od tego /chociażby z nudów/ nie umrzeć potrafi tylko bardzo żywotny /i gadatliwy/ człowiek
avatar
I m p r e z k a

/nie "impreska" jak to widzimy w 10. przymiarce do umierania/

- źródłosłów od i m p r e z a
avatar
Dobry materiał na co najmniej 10 znakomitych wierszy /o umieraniu/
avatar
Pisanina o umieraniu zalatuje tysiącletnim trupem i stęchlizną. To już lepszy klin.
© 2010-2016 by Creative Media