Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2011-03-04 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 5490 |
Szczególna pasterka
(fragment wspomnień)
Był to rok 1956. Zima mroźna, ostre słońce skrzyło się w kandelabrach oszronionych drzew, lecz na polach zalegały tylko śladowe ilości śniegu. Od rana w mieszkaniu panowała niesamowita krzątanina. Wandzia, starsza ode mnie o dwa lata siostra, pośpiesznie szorowała podłogę, by po przykryciu słomą chroniącą przed zadeptaniem dotrwała w czystości do wigilijnej wieczerzy. Mamusia zwyczajowo krzątała się przy palenisku pieca i przygotowywała kolacyjne pyszności, w międzyczasie nacierając lnianym olejem kredens i potężną dębową szafę z gzymsem, by przywrócić im połysk i odświętną dostojność. Kazik, starszy o osiem lat brat, porządkował podwórko i całe przydomowe obejście. Ja z niecierpliwością czekałem na ubieranie sosnowej choinki, którą brat przyniósł poprzedniego dnia z lasu, osadził w blaszanym wiadrze z piaskiem i zostawił w spichrzu, by czekała w chłodzie na przeniesienie do izby. I mimo że była ciężka ponad moje siły, postanowiłem sam ją przetransportować, a przy okazji nasycić się widokiem oraz zapachem wiszących tam, uwędzonych przed kilkoma dniami w przydomowej wędzarni, kiełbas, boczków i szynek. Na obiad tradycyjnie zjedliśmy tylko wodnisty, postny żurek okraszony olejem, żeby, jak to mawiali dorośli, zostawić w żołądku miejsce na obfite smakowitości kolacji.
Kiedy podłoga była już uprzątnięta ze słomy, zacząłem w pośpiechu stroić przeróżnymi cudeńkami choinkę, równocześnie obserwując stół przygotowywany do wieczerzy. Szczególnie interesowały mnie miejsca, gdzie w sianie pod śnieżnobiałym, nakrochmalonym oraz starannie wymaglowanym obrusem mamusia ukryje pieniążki, które jako dar boży znajdziemy po zakończeniu kolacji. Od kilku lat udawało mi się wyczekać taki moment, kiedy w izbie nie było nikogo, a ja wtedy szybciutko przekładałem monety w takie miejsca, bym później bez trudu mógł je odnaleźć. I corocznie wszyscy domownicy dziwili się, że Pan Bóg jest najbardziej hojny dla mnie, najmłodszego członka rodziny. Mamusia zawsze kwitowała to stwierdzeniem, że bozia obdarowuje mnie dlatego, bo bardzo chce, bym w przyszłości został księdzem, biskupem, a może nawet świętym, co było jej nieukrywanym marzeniem.
Jeszcze przed wieczerzą razem z Kazikiem ukradkiem przygotowaliśmy w stodole dwa pęki słomy, duży i mały, mocno wiążąc je przy pomocy knebla, by nie rozsypały się podczas niesienia. To samo zrobił Tadek, młodszy od Kazika o dwa lata kuzyn mieszkający tuż za naszą stodołą, oraz Marian, równolatek i kumpel brata mieszkający pół kilometra dalej przy ścieżce prowadzącej do gościńca.
Kiedy zapadł zmierzch i na zmrożonym niebie błysnęła pierwsza gwiazda, ubrani odświętnie usiedliśmy do stołu, a mamusia wypowiedziała tradycyjną formułę: obyśmy za rok szczęśliwie doczekali i zaczęliśmy łamać się opłatkiem. Potem niby dostojnie, ale w rzeczywistości w pośpiechu chłonęliśmy bogactwo potraw, by w pewnym momencie, oczywiście za przyzwoleniem głowy domu, szukać darów ukrytych w sianie. Następnie szczęśliwi, a najbardziej chyba ja, śpiewaliśmy kolędy i gawędziliśmy o mijającym roku, o świętach i bożonarodzeniowych obyczajach. Obowiązkowo mówiliśmy o zwierzętach mówiących w wigilijną noc ludzkim głosem, by znaleźć pretekst do zakończenia uroczystości i przystąpienia do owijania skrawków opłatka w siano z wigilijnego stołu. Z tymi zawiniątkami najstarszy z domowników szedł do obejścia i dawał je krowom, owcom i koniowi bezpośrednio do ust, by przypadkiem odrobinki bożego ciała nie upadły na ściółkę, bo to zwiastowałoby rychłe nieszczęście. Zaszczytu tego z oczywistych względów nie mogły dostąpić świnie, gdyż one nie jadały siana, a niedopuszczalne było wrzucanie opłatka do świńskiego pokarmu i wlewanie go z nim do koryta, bo, jak przestrzegał podczas kazań ksiądz Orłowski, byłoby to niewybaczalnym świętokradztwem.
Niemal każdego roku z Kazikiem zapewnialiśmy, że pójdziemy sprawdzić, czy rzeczywiście zwierzęta po spożyciu opłatka mówią ludzkim głosem, ale zawsze kończyło się na obietnicy. Domownicy przestrzegali nas przed takim zuchwalstwem, gdyż wszystkim śmiałkom i ciekawskim miało grozić jakieś nieszczęście. My wtedy mówiliśmy, że niczego się nie boimy, ale decyzję zawsze odkładaliśmy na kolejne lata. Podobnie było i wtedy.
Prawie godzinę przed północą wyszliśmy z domu, mówiąc mamusi i Wandzi, że udajemy się na pasterkę. W drodze do stodoły, kiedy brat wrócił po coś do mieszkania, wbiegłem do spichrza, urwałem malutkie pętko smakowicie pachnącej kiełbasy, owinąłem w kawał gazety i wcisnąłem do kieszeni, by w drodze powrotnej z pasterki, kiedy minie już post, dyskretnie ją spałaszować. Podobnie robiłem w poprzednie zimy; pod byle pretekstem zakradałem się do pełnego wędlin pomieszczenia i zawsze mi się to udawało, gdyż nigdy nikt nie wpadł na trop mojej tajemnicy.
Pęki słomy wzięliśmy na plecy i ruszyliśmy w kierunku wioski. Po drodze dołączyli do nas Tadek i Marian. Kiedy dotarliśmy już do gościńca wysadzonego starymi, rosochatymi wierzbami, postawiliśmy mój pęk na zmurszałym pniu wyciętego drzewa i podpaliliśmy. Dalej to samo zrobiliśmy ze słomą Kazika, następnie Tadka, podziwiając trzask iskier i słupy ognia unoszące się ku niebu oraz rozświetlające ciemności mroźnej nocy. Pęk Mariana podpaliliśmy dopiero przed mostem na skrzyżowaniu gościńca i drogi wiodącej od lasu w kierunku wioski. A kiedy pierwsze płomienie strzeliły w przestworza, usłyszeliśmy charakterystyczny szczęk rowerów rzucanych na zmarzniętą ziemię i zaskakujące, nieznoszące sprzeciwu polecenie: Milicja Obywatelska! Stać sukinsyny! Ręce do góry!
Całą czwórką jak jeden mąż ruszyliśmy do ucieczki w otchłań czarnej nocy, a milicjanci za nami. I mimo że miałem tylko dziesięć lat, to szybkością i sprytem nie ustępowałem bratu i jego kompanom, dlatego też byłem przekonany, że bez problemu umknę naszym prześladowcom. I tak by się z pewnością stało, gdyby nie zbyt duże gumowe buty, które, mimo owinięcia stóp onucami i szarym papierem pakowym, uparcie zsuwały się z nóg. Kilka razy potknąłem się o sterczące skiby zaoranego pola, wreszcie jak długi runąłem na ziemię, na szczęście lądując w bruździe. Była ona na tyle głęboka, że skutecznie chroniła mnie przed wzrokiem milicjantów, ale zamarznięty na jej dnie lód współgrał z zimnem dostarczanym przez trzaskający mróz.
Drżący ze strachu i zimna leżałem tak w bezruchu kilkanaście minut, nasłuchując odgłosów poszukujących nas milicjantów i rozważając, dlaczego akurat tej nocy rokrocznie palimy słomę. I właśnie wtedy przypomniało mi się, jak to kiedyś mamusia opowiadała w czasie kolacji wigilijnej, że przed narodzeniem Chrystusa ciemną, betlejemską noc niespodziewanie rozjaśniły łuny światła. I na swój użytek wytłumaczyłem, że skoro podczas przyjścia na świat Pana Jezusa niebo musi być jasne, a tchórzliwy księżyc skrył się za chmurami, to ciemną, grudniową noc należy rozświetlić płomieniami palącej się słomy.
Kiedy wyziębiony do granic możliwości stwierdziłem, że wokół panuje głęboka cisza, ostrożnie obróciłem głowę w kierunku drogi i dostrzegłem resztki dogasających ogni. Brata i jego kumpli nie było w pobliżu, więc pomyślałem, że albo poszli już na pasterkę, albo wrócili do domów. Postanowiłem więc sam ruszyć w kierunku kościoła, a jeśli tam będzie bezpiecznie, udać się również na pasterkę. Ale gdy dochodziłem do resztek żarzącego się ogniska przy moście, wydało mi się, że ktoś się za nim poruszył. Uznałem, że to prawdopodobnie milicjanci zaczaili się w przydrożnym rowie, więc zdecydowałem wrócić do domu. Nie szedłem gościńcem, lecz na przełaj przez pola, a potem ścieżką wzdłuż rowu porośniętego olchami, trzciną, tatarakiem i innymi chaszczami. Kiedy byłem już na wysokości pierwszych zabudowań, usłyszałem z oddali, że ktoś idzie w moją stronę. - To na pewno milicjant – wykoncypowałem i ukryłem się w szuwarach. Odgłosy kroków były coraz bliżej, potem z ciemności nocy wyłonił się wysoki mężczyzna i zatrzymał około dwóch metrów przede mną. Był ubrany w kurtkę średniej długości, spodnie bryczesy i wysokie, błyszczące buty, a więc dokładnie tak, jak ubierali się milicjanci. Rozglądał się wokół, jakby czegoś szukał. Słyszałem jego oddech oraz bicie własnego serca. - Na pewno schwytali i zaaresztowali całą trójkę. Po mnie poszli do domu, ale skoro mnie tam nie zastali, to szukają mnie na okolicznych polach – myślałem wystraszony, próbując bezskutecznie uciszyć kołatające serce. W mroźnej przestrzeni niespodziewanie zaczęły unosić się ledwo słyszalne i urywane słowa kolędy „Bóg się rodzi”.
Po kilkunastu sekundach mężczyzna ruszył przed siebie, a minąwszy mnie, ponownie zatrzymał się, lecz po chwili poszedł dalej. Kiedy odgłosy kroków całkowicie umilkły, cichutko wygramoliłem się z rowu i ostrożnie ruszyłem w kierunku naszych zabudowań, nerwowo się rozglądając. Gdy wszedłem do mieszkania, mamusia i siostra już zasypiały, ale Kazika nie zastałem. Spytałem szeptem, czy byli tu milicjanci, ale odpowiedziały mi tylko głośnymi chrapnięciami. W tej sytuacji nawet nie próbowałem z nimi rozmawiać, tylko szybko zrzuciłem z siebie odzież, nerwowo zerkając na budzik. Przed kwadransem minęła północ. Wyciągnąłem z kieszeni spodni kiełbasę, wcisnąłem się z głową pod pierzynę i łapczywie pałaszowałem smakowicie pachnącą wędlinę. O pasterce chyba już zupełnie zapomniałem.
ratings: perfect / very good
Chętnie usiadłabym przy kominku, opatulona w koce i słuchała Twoich opowieści. Nawet jeśli to, co opowiadasz nie jest moją historią. Uwielbiam gawędy i korzystam z każdej okazji, by słuchać.
Kasia
ratings: perfect / excellent