Przejdź do komentarzyPogromca Czarnobrodego
Tekst 1 z 1 ze zbioru: Miniatury
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2014-01-29
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2909

http://www.youtube.com/watch?v=uQrYEEfgbG8&list=PL263677A4D1B673E4

Najlepiej się czyta z powyższą ścieszką dzwiękową.




Hawana rok 1734


Wraz z nagłym zamilknięciem postaci przy centralnym stoliku, przybytek ogarnęła cisza. Ucichły szepty i muzyka. Najbardziej zainteresowani gapili się na niego w zaskoczeniu. Minęła długa, niezręczna chwila nim jeden z gości zauważył głodne spojrzenie starego weterana wbite w stojącą przed nim pustą szklanicę.

- Rumu, karczmarzu! Dawaj rumu!

- Cztery reale! - padła odpowiedź.

Tłum szybko zrzucił się na nową porcję napitku dla marynarza. Kufel wypełnił się procentowym trunkiem. Zwilżywszy gardło, kontynuował przerwaną opowieść.


Morze było spienione i niespokojne, a załoga na granicy wycieńczenia. Słońce paliło południowym, karaibskim ogniem. I gdy już zaczęliśmy tracić nadzieję po kilkunastu dniach blokady i bezowocnych patroli, z bocianiego gniazda rozległ się okrzyk:

- Okręt! Okręt dwadzieścia stopni na lewą burtę niedaleko brzegu!

- Jaka bandera? - wrzasnął kapitan, stojący tuż koło mnie.

- Diabeł z czerwonym sercem! - odpowiedział mu majek.

- Na Boga, znaleźliśmy tego łajdaka. Wezwać pierwszego oficera! – ryknął kapitan, po czym skierował lunetę w kierunku określonym przez obserwatora.

Udało mu się namierzyć okręt, kiedy nadbiegł zdyszany pierwszy oficer. Zaczerwienione oczy świadczyły o tym, iż właśnie przerwano mu sen.

- A dzień dobry, panie Bonyrad!

- Witam, panie Maynard. Jak mniemam znalazł pan naszą zgubę?

- Zaiste, zresztą niech pan sam spojrzy, dwadzieścia cztery i pół stopnia na lewą burtę – odrzekł, podając mu lunetę.

- Tak, to Adventure. Nawet Edward Teach nie umknie przed gniewem jego wysokości króla Jerzego I.

- W rzeczy samej, panie Bonyrad, w rzeczy samej.

- Pańskie rozkazy, kapitanie?

- Większość jego ludzi zeszło na brzeg. Jest sam i w naszym zasięgu. Proszę ogłosić alarm. - Widziałem to już wielokrotnie. Pierwszy oficer przybrał wyprostowaną szlachecką pozę, skrzyżował ręce za plecami i ryknął głosem, którego nie zagłuszyłby sam Posejdon.

- Bosmanie, uderzyć w dzwony! Niech Ranger wie, że ich znaleźliśmy. Wszystkie ręce na pokład!

- Pełen żagiel i lewo na burtę - powiedział cicho kapitan

- Łapcie wiatr, pełen żagiel! Sternik lewo na burtę - wrzasnął za nim pierwszy niemal prosto w moje nieszczęsne ucho.

- Tak jest, sir. Trzydzieści stopni na lewą burtę - odrzekłem.

Rozpoczął się pościg. Zgodnie z przewidywaniem kapitana nasz oponent zachowywał dystans, unikając bezpośredniej konfrontacji. Mimo to udało mi się wejść na dogodną pozycję do ostrzału.

- Wszyscy na pozycje! Spokojnie, spokojnie. Ognia!

Dwanaście armat wypluło swój ładunek. Huk wystrzałów rozdarł powietrze. Po nim odezwało się słabsze echo wystrzałów z muszkietów. Opary prochu strzelniczego na chwilę zasłoniły mi ocean. Jeden z pocisków dosięgnął celu, zagłębiając się w wrogi okręt tuż powyżej linii wody. Widząc, że prawie ich mamy, zdecydowali się na desperacki ruch. Wpłynęli na płycizny, manewrując wśród mielizn, zmierzali wprost do wąskiego przesmyku między wyspami. Ogarnęło mnie przerażenie, w przeciwieństwie do piratów nie znałem tych wód. Każdy nieprzemyślany manewr mógł uwięzić okręt na mieliźnie.

- Kapitanie, musimy zwolnić! - krzyknąłem przerażony

- Nonsens, weźcie się w garść człowieku i róbcie to za co wam płacą – odparł, nawet na mnie nie patrząc.

Wiedziałem, że dalsze pertraktacje nie mają sensu. Dlatego odmówiłem każdą znaną mi modlitwę do Boga, a ten w swej łaskawości uchronił nas od katastrofy. Przynajmniej do chwili póki sam ścigany nie zaszurał brzuchem po dnie. Był to okręt o wiele mniejszym zanurzeniu od nas. Po chwili szamotaniny, udało mu się wyzwolić. Nie miałem miejsca na manewry, strach odebrał mi mowę. Na szczęście kapitan nie był głupcem i zrozumiał, że nawet boska opatrzność ma swoje granice.

- Odciążyć statek! Odciążyć statek, cały ładunek za burtę !

Zbyt zajęty trzymaniem kursu ledwo zauważałem krzątających się marynarzy, wyrzucających do oceanu wszystko, co nieprzymocowane było do pokładu.

Wyczułem, jak przyspieszamy o kilka węzłów. Miałem jednak poważne wątpliwości, czy nam się uda. Odwróciłem się na chwilę, by sprawdzić, jak sobie radzi załoga Rangera. Płynęli na połowie żagla - jeżeli jednak utkniemy, nie dadzą rady nas ominąć. Oba statki czeka zagłada, piraci uciekną, a my na zawsze staniemy się pośmiewiskiem królewskiej marynarki.

Gdy ponownie spojrzałem przed siebie zrozumiałem, że mamy poważniejszy problem. Teachowi znudziła się ucieczka. Właśnie w chwili kiedy mieliśmy pokonywać mieliznę, zaczął obracać swój okręt rufą w naszym kierunku. Kapitan stracił resztki opanowania.

- Za burtę darmozjady! Każdy bez kawałka stali w dłoni - opuścić pokład! - Wszelka aura zdziwienia rozproszyła się, gdy dobył swojego flintlocka i przystawił do głowy wahającego się marynarza.

- Nie mam w zwyczaju się powtarzać – warknął.

Morze to nie miejsce dla ludzi strachliwych czy o wolnym pomyślunku. Do brzegu nie było daleko, zbliżała się bitwa, a w dodatku kapitan wydał rozkaz. Zaiste, wahanie niemal natychmiast przerodziło się w entuzjazm. Gdy każdy klasyfikujący się do kategorii darmozjada co żyw wskakiwał do morza. Bóg mi świadkiem, choć wiedziałem, że rozkaz nie dotyczy mnie, w tamtej chwili chętnie pobiegłbym z nimi. I tak w ciągu kilku sekund na pokładzie zostali niemal sami żołnierze okrętowi.

- Trzymać się! - zakomunikował pierwszy oficer, gdy zbliżaliśmy się do mielizny.

Okrętem zatrzęsło - prawie zwaliło mnie to z nóg. Mimo wszystko nie puściłem steru. Kadłub protestował, wydając z siebie potępieńcze jęki, ale posuwaliśmy się naprzód. Nagle kołem szarpnęło, najwidoczniej ster dotknął dna. Jeżeli teraz się przekręci, złamie się. Utrata sterowności skazywała nas na łaskę Posejdona. `Boże obyśmy trafili na zwykły muł` - pomyślałem. Zaczęliśmy skręcać prosto na skały .

- Nie dam rady - krzyknąłem z całych sił. - Kapitan i pierwszy, którzy stali najbliżej mnie, odgadli, z czym się mierzę. Obaj dopadli do koła, próbując pomóc mi wyrównać kurs.

- Ciągnij! Ciągnij! - przekrzykiwali się na zmianę.

Opór zaczął łagodnieć i już miałem uśmiechnąć się tryumfalnie, ale powstrzymał mnie od tego blady kolor na spoconej twarzy pierwszego. Odwróciłem wzrok od steru, by znaleźć powód tej bladości. Nie musiałem szukać długo. Adventure miał się do nas niedługo odwrócić burtą.

- Wszyscy pod pokład! - rozkazał kapitan. Sam jednak nie miał zamiaru puszczać koła, dopóki opór nie zmalał do zera. Udało się, przepłynęliśmy mieliznę. Napór na deski zelżał, a konstrukcja przestała wyć wniebogłosy. Nabieraliśmy prędkości, pędząc prosto na spotkanie losu. Ludzie przepychali się do włazu pod pokład i zmierzali ku tyłowi okrętu.

Huk wystrzałów rozniósł się po morzu.

- Padnij! - zdążył wykrzyczeć kapitan.

Przyległem do pokładu. Niemal idealnie wymierzona salwa przeszła przez pokład z siłą diabła morskiego. Hałas odebrał mi słuch,  więc zdanie sobie sprawy, że żyję, trochę mi zajęło. Podniosłem się, by ocenić szkody. Wielu nie miało tyle szczęścia. Żołądek podszedł mi do gardła. Jedna z kul trafiła we właz, w którym wciąż kotłowali się żołnierze. Morska woda mieszała się z krwią i resztkami ciał, tworząc zdradliwą, śliską powierzchnię. Ciężko ranni wili się po pokładzie, ci lżej lub nietknięci, niepewnie próbowali się podnosić.

Ktoś złapał mnie za ramię - kapitan. Mówił coś i gniewnie gestykulował, gdy zdał sobie sprawę, że nie słyszę ani słowa, jedynie gniewnie wskazał na koło sterownicze. Natychmiast zająłem opuszczone stanowisko.  Okręt mocno dostał, czułem, jak nabieraliśmy wody. Jednak wciąż jesteśmy w grze, płynęliśmy naprzód, a bitwa daleka była od zakończenia. Kapitan jakby nie zauważał członków załogi dogrywających pod nami.

Skierowałem okręt prosto na Edwarda. Słuch powoli zaczął mi wracać, akurat gdy ogień drugiej salwy armatniej przetoczył się przez pokład Adventure. Zatrwożony ponownie padłem plackiem na pokład. Tym razem jednak nic się nie wydarzyło. Nieco zaskoczony podniosłem się i powiodłem wzrokiem za spojrzeniem kapitana. Szybko zrozumiałem, co się stało - nie w nas celowano. Ranger utknął na mieliźnie i to właśnie on był celem drugiej salwy. Nawet z tej odległości widziałem, że oberwał znacznie gorzej my. Pozostała przy życiu załoga robiła co mogła, by uwolnić statek. Doszło do mnie, że nie wezmą już udziału w tej bitwie.

Żołnierze zaczęli wychodzić spod pokładu.

- Wszystkie ręce na pokład. Szykować się do abordażu!- zagrzmiał pierwszy.

- Proszę odwołać ten rozkaz - odpowiedział kapitan.

- Pańskie rozkazy, sir?- zapytał skołowany oficer

Maynard zmierzył wzrokiem swoich ludzi.

- Vane, O`Coner, Drake, Rogers i Eden do muszkietów. Reszta pod pokład - przygotujcie się do walki wręcz. Na mój znak macie wyjść i odesłać tych drani prosto w otchłań piekielną.

Zaledwie kilku majtków zostało, do obsługi olinowania żagli. W osłabionym stanie załogi nawet nie próbowałem ustawić nas w pozycji ogniowej. Kapitan zresztą nawet nie wspomniał o tym słowem. Skupiłem się na zmniejszeniu odległości między nami, cały czas manewrując w zdradliwiej mieliźnie by uniemożliwić im to samo. Okręty zbliżały się, padały pierwsze salwy z muszkietów. Haki abordażowe zaczepiły się o barierki pokładu. Kilku naszych padło pod naporem ręcznych granatów. Gdy dym się podniósł, piraci przeprowadzili szturm.

Wtedy zobaczyłem go po raz pierwszy w życiu - był najbardziej przerażającym widokiem, jaki można sobie wyobrazić. Samo wspomnienie jego imienia brano za zły omen wśród flot kupieckich. Edward Teach znany jako Czarnobrody prowadził abordaż. Ci z nas, którzy przeżyli, zebrali się na rufie wokół dowodzącego.

Czarnobrody wyszedł na czoło grupy, wiercąc wzrokiem kapitana. W końcu przemówił głosem tak chropowatym, iż niemal zamroził mi krew w żyłach.

- Niech was szlak psy! Kim jesteście i skąd przybywacie?

- Nasza flaga powinna ci wszystko powiedzieć, nie ukrywamy się za piracką banderą! Złóż broń i poddaj się sądowi jego królewskiej mości.

- Har, Har, Har! Twój król nie ma tu żadnej władzy, chłopcze! Niech piekło pochłonie moją duszę, jeżeli kogokolwiek poproszę o łaskę, lub ją zaoferuję!

- Niech i tak będzie! Teraz do mnie ! W imieniu króla i za Anglię posłać te nikczemne zwierzęta w zimne objęcia oceanu!

Na komendę spod pokładu wyskoczyli ukryci dotąd żołnierze, otaczając piratów. Wywarła się zażarta bitwa. Było nas więcej, ale żaden z nich nie zamierzał poddać się bez walki. Czarnobrody powoli acz stanowczo torował sobie drogę w naszą stronę. Kapitan trwał bez ruchu ze stoickim spokojem. Czekał. Oboje dobyli flintlocków, schowanych za pasami. W ostatniej chwili Robert uchylił się przed strzałem, posyłając porcję ołowiu prosto w bebechy Edwarda. Ten wyrzuciwszy swój pistolet, przyłożył rękę do piersi. Zaśmiał się na widok własnej krwi.

- Idę po ciebie, szczurze! – ryknął, rozpoczynając wściekłą szarżę.

Co było potem, nie wiem, gdyż na mojej drodze stanął największy Afrykańczyk, jakiego w życiu widziałem. Uniknąłem jego zamachu, potem drugiego. Spróbowałem dwóch pchnięć w klatkę. Obydwa moje ciosy sparował bez większego wysiłku. Wyprowadził kolejne uderzenie. Próbując uniku, poślizgnąłem się na zakrwawionych deskach i wyłożyłem się jak długi. Był tuż nade mną, decydujący cios desperacko zablokowałem szablą. Niewiele mi to pomogło. Siła tego ataku wytrąciła mi broń z ręki, strzaskując przy okazji ramię. Już żegnałem się z tym światem, gdy nagle nad głową świsnął mi rapier. Przelotnie zobaczyłem umorusaną, wściekłą twarz pierwszego oficera. W tej chwili nie ucieszyłbym się bardziej na widok anioła. W każdym razie było to o wiele piękniejsze od tego, co zobaczyłem zaraz potem, bowiem rozcięty Afrykańczyk zwalił się na mnie, próbując rękami zablokować wnętrzności, które wyciekały prosto na moją twarz. Zaczęliśmy się kotłować na pokładzie. Widocznie pierwszy był zbyt zajęty by go dobić. Zacząłem się dusić.  Nie mogłem się wyzwolić spod jego ciężaru. Był chyba na tyle przytomny, że postanowił zabrać mnie ze sobą. Pozbawiony innych opcji, zaczęłam gryźć, kąsać i szarpać. Oszczędzę wam, drodzy słuchacze, szczegółów. Dość powiedzieć, że w końcu mój przeciwnik znieruchomiał. Wygramoliwszy się spod niego, starałem się szybko ocenić sytuację.

W polu widzenia miałem jedynie Maynarda i Czarnobrodego zwartych w morderczym pojedynku. Kapitan walczył z pasją i stylem, o jakich w życiu bym go nie podejrzewał. Wściekłe cięcie na głowę sparował rękojeścią, odpowiadając ciosem w pachwinę pirata. Kordelas sięgnął celu, stróżka krwi splamiła pokład. Teach nie sprawiał wrażenia, że to poczuł. Pomimo wielu ran ciętych na ciele i coraz większych śladów krwi, które zostawiał z każdym krokiem na pokładzie, walczył z zapałem opętanego demona. Pomimo szalejącej bitwy leżałem na pokładzie zahipnotyzowany tym widowiskiem. Po kolejnym trafnym sztychu Roberta, na policzku Edwarda pojawiła się kolejna czerwona smuga. Pirat wyprowadził potężny cios, kapitan pewnie zasłonił się bronią. W tym momencie rozległ się metaliczny dźwięk, który przywrócił mnie do rzeczywistości.

Kordelas Maynarda pękł. Siłą impetu kapitan przewrócił się do tyłu niepewny tego, co się stało. Pirat zaśmiał się gardłowo. Nie wiem kiedy ani jak, ale broń powalonego czarnoskórego znalazła się w mojej ręce. Wydając z siebie okrzyk, rozpocząłem szarżę, która zakończyła się wtopieniem broni w odsłonięty kark tego demona. Ten zawył wściekle, na sekundę tracąc równowagę. Dokładnie tyle potrzebował Robert, by zatopić to, co zostało z jego broni w trzewiach Czarnobrodego.

Osuwając się na kolana, pokonany mierzył nas trzeźwym, niemal przyjacielskim wzrokiem.

- Muszę zapamiętać wasze twarze - wycharczał.

- Dokończymy tę walkę, gdy następnym razem spotkamy się w piekle - Po czym oczy zaszły mu niebytem. Na ten widok, resztki jego załogi, które pozostały przy życiu, opuścił duch walki. Dzień był nasz.


- I tak, moi drodzy sponsorzy, kończy się historia o pułkowniku królewskiej marynarki, Robercie Maynardzie, pogromcy Czarnobrodego. Owszem miał on jeszcze wiele przygód, ale to opowieść na inny wieczór -powiedział starzec, ponownie kierując swoje myśli i spojrzenie na pustą szklanicę, obok której ktoś postawił pełną butelkę.

Bywalcy zaczęli powoli się rozchodzić. Został tam tylko stary człowiek szukający schronienia w trunku przed płonącymi oczami demona, którego pomógł zgładzić wiele lat temu.

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
ciekawie prowadzona opowieść, mnie się podoba
avatar
Piraci na Karaibach to barwna i bardzo wciągająca historia- odwieczny samograj; wystarczy jakiś morski pejzaż i marynistyczny entourage, kilka kolorowych, wyrazistych postaci i obwiesiów, kilka soczystych dialogów, okraszonych "mocnym" słowem, oraz żonglerka bitewna - i proszę, jaki fajny pełną gębą "Pogromca Czarnobrodego" z tego wyszedł
© 2010-2016 by Creative Media
×