Przejdź do komentarzyPisane na sekwoi
Tekst 15 z 18 ze zbioru: Opowiadania
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2015-03-11
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2497

„Choć by mi przyszło umrzeć z Tobą

nie wyprę się ciebie.  Podobnie zapewniali wszyscy uczniowie. „


Piotr to chłop jak dąb, stary i skamieniały. Zaś jego brat Andrzej to tylko jego zewnętrzna połowa. Nie kto inny jak tylko on, oczywiście mamy na myśli tego większego, wygląd i swoją siłę fizyczną zawdzięczał uporowi i wytrwałości a miał ją ściśle powiązaną z umiejętnościami podejmowania szybkich decyzji, niekoniecznie zawsze trafnych. Ta cecha i właściwość jego charakteru bardzo mu się przydaje  na jeziorze, podczas burzy szczególnie, i o dziwo polecenia tam jakimś cudem są prawie zawsze trafione, co zyskuje mu szacunek wśród braci rybackiej. Mógł od  świtu do prawie nocy pracować przy połowie, na brzegu lub w domu wykonując mnóstwo rozmaitych i ciężkich prac, które zrobiły z niego w końcu potężnego i wytrwałego człowieka z twarzą wysuszoną na pergamin i spaloną na brąz gorzkiej czekolady, której nigdy nie jadł. Miał posturę i moc niedźwiedzia a zrywność i porywczość daleko wyprzedzające jego myślenie. Mimo wszystko w głębi duszy pozostał jednak prostym i otwartym dla ludzi człowiekiem, gotowym przyjść z bezgraniczną i niezyskowną pomocą każdemu, który tylko zyskał jego zaufanie. On jeden jako pierwszy został wezwany  przez Nowego Wędrowca po imieniu, wpierw jako Szymon i nazwany następnie  Kefas, czyli Piotr.  Nie zawahał się ani na chwilę, by przystąpić do Niego, wiedziony intuicyjnym przekonaniem o nowej wartości dla swego życia. Zaufał raptownie i natychmiast  wraz ze swoim bratem, usłyszawszy tylko wcześniej, że jest to ten na którego wszyscy czekali, o którym już pisano kiedyś, poszli  bez fizycznego oporu. Nie zamierzał rzucić jednak swoich codziennych zajęć, suszenia i naprawy sieci, swoich nieszczelnych łodzi, o czym świadczyć będą późniejsze wydarzenia ponieważ były one dla niego  życiem,  przyjemnością i szczęściem. Pozwolił wypełnić się muzyce Słowa Wędrownego Słońca pozostając wierny tym co zwykle robił. Piotr przyjął zaproszenie  i praca nie mogła mu w tym przeszkodzić, tak to sobie wyobrażał i tak kalkulował. Był bardzo zajęty gdy otrzymał wezwanie lecz jednak wiedziony  czystą ciekawością – poszedł. Jakie czynności pozostawił wtedy, możemy tylko przypuszczać. Czy mógł  podejrzewać jednak, że tak    właśnie rozpoczyna się przekazanie niepojętej pałeczki w biegu po boski laur, które zakończy się z symetryczną śmiercią z Wzywającym?  Nie wiemy, i o tym   ewangelie nic   nie mówią.

Piotr był rybakiem. Praca na wodzie była mu wszystkim.  Rozwijała go. Żył nią tak bardzo, że nie potrafił przestać myśleć o niej nawet podczas  odpoczynku. Potrafił ją również  usprawniać, przez co stawała się lżejsza. Prawie nigdy o niej nie zapominał. Radość jaka towarzyszyła mu na łodzi oraz kiedy przybijali do brzegu była tak wielka, że z tego też powodu trudno mu się było wysiłkiem  pracy męczyć. A do tego wszędobylski wiatr, srebrny połysk  wody,  gorące słońce i rozmaite zajęcia, razem tworzyły tak rozkoszny dla niego, ciekawy i barwny konglomerat, że był iście  szczęśliwy pracując bez znużenia cały czas.

Tym razem wracając walczył z czymś okropnym, co z zewnątrz wyglądało, jakby walczył z sobą.  Po raz chyba pierwszy w życiu nie mógł pogodzić się ze wstydem, wracał bowiem z połowu bez ryb. Kopał z nerwów puste skrzynki. Wprawdzie nie doskwierała mu aż tak bardzo faktycznie bieda i niepewność jutra jednak nie było to dla niego pociechą i usprawiedliwieniem. Był przygnębiony tym, ponieważ choć zrobił wszystko jak najlepiej co należało uczynić, to i tak nie osiągnął tego co zamierzał. Połów się nie udał.  Puste skrzynki jakby  czekały na cud kłuły go w oczy niczym  ostre słońce w południe. Przypłynął do brzegu. Wyskoczył z łodzi, jakby miał za ciasne sandały i samoczynnie zaczął cumować łódź do drewnianego bala  na brzegu, choć nigdy tego nie robił pozostawiając tę czynność innym lub bratu, on wtedy z dumą przygotowywał złowione ryby do wyładowania.  Tym razem walczył z czymś okropnym.  Nie mógł ukryć zdenerwowania. Sam dziwił się sobie, że tak przykro się zachowuje i nie może nad tym uczuciem zapanować. Dziwili się i przyjaciele jego nieprzewidywalną porywczością.

- Wypłyń znowu i zarzuć sieci ponownie -             Usłyszał łagodny, dziwnie przekonywujący głos, który kolejny raz złamał go wewnętrznie. Posłuszny jak wtedy, kiedy Andrzej oznajmił mu o przybyciu Nowego Wiatru – znów wypłynął. Dziwne, ale nie czuł już wcześniejszego rozgoryczenia. Przyszła nadzieja, a on się jej poddał. No i stało się, że z powodu obfitości połowu omal łodzie się nie potopiły. To oczywiście wszystkim po dwóch tysiącach lat może wydać się normalne, ale rzadko kto przypuszcza, że dla Piotra wtedy i jego przyjaciół mogło to być sporym zaskoczeniem.

Ja wtedy szedłbym na ślepo już

zawsze za Nim – myślał  Bartymeusz


Teściowe nie najlepiej się kojarzą. Piotr był ze swoją bardzo związany i nie narzekał. Umiał z nią rozmawiać. Teraz  nie dziwił się zbytnio, gdy leżąc w gorączce, życie jakby z niej wyszło. Myślał sobie, że to przecież takie normalne, przychodzi czas, a właściwie czas się wtedy i życie kończy.  Człowiek odpływa jakby do swojej  ostatniej zatoki przeznaczenia i gasi światła w porcie . Nie nalegał zbytnio, a właściwie to sam o tym nic nie mówił Temu, Który Mógł To Zmienić. Piotr nie wierzył w cud, a był pewny tylko tego, co mógł zmienić swoimi rękami. A potrafił nimi zaiste wiele. Teraz wsuwał je swobodnie w gęste zarośla swojej brody. Czynność ta zawsze pojawiała się u niego, gdy błogo oddawał się swoim myślą. Zadowoliły go dziś pełne skrzynie ryb. Ich ilość była spora i praca przebiegła spokojnie.  Wielkość połowu była zawsze wielkością tego prostego i twardego człowieka.

Za jakiś czas, Jezus wszedł do pomieszczenia, w którym leżała teściowa.  Jego sylwetka wyraźnie się odbijała na tle rozwieszonych do suszenia  mokrych ubrań braci rybaków. Dziś dzień  z samego rana był słoneczny. Ranek przepiękny. Jednak powrót z połowu przebiegał już w deszczu. Teściowa leżała z podniesionym tułowiem na miękkim posłaniu, była w ciągłej śpiączce spowodowanej gorączką, której nie można się było pozbyć zimnymi okładami ze zsiadłego mleka. Jezus pochylił się nad nią i ujął ją za rękę. Trwało to jakąś chwilę. Piotr czekał cierpliwie. Po Świętym Skupieniu teściowa wróciła do zdrowia odzyskawszy siły. Piotr dalej stał w tym samym miejscu w najbardziej odległym punkcie izby w postawie niewzruszonej i pewnej. Piotr nie wierzył w cuda. Wierzył tylko w takie, które robi się rękami, które pod rękami wyrastają.

- To dziwne – pomyślał - moja teściowa właściwie otworzyła oczy pod Rękami ?...

Ja wtedy szedłbym na ślepo już

zawsze za Nim – myślał Bartymeusz


Kiedyś Piotr mył ręce w jeziorze. Było wcześnie rano. Czynił tak prawie codziennie z wyjątkiem dni, kiedy musiał pozostać przy teściowej.

- Dzień dobry ! Dobra wodo – powiedział i nabrał wodę do ułożonych w kubek dużych jak patelnie dłoni. Najpierw umył ręce do łokci wcierając jak balsam wodę w ciało, a następnie za drugim razem umył twarz zwracając szczególną uwagę by starannie wypłukać zarośla swojej brody ze wszystkiego co mogło się tam znaleźć po wieczornym, spóźnionym posiłku. - Tylko rękami można robić cuda – pomyślał, kiedy już przywrócił wygląd brodzie i włosom właściwe ułożenie na  głowie, które łaskawie mu tam pozostawił czas i wiatr.

- Tylko rękami można robić cuda – pomyślał znowu – rękami i wodą - dodał.

Stał na brzegu i wpatrywał się w gładką jak naprężona folia powierzchnię wody, absolutnie doskonale odbijającą   pierzaste  chmury na niebie, a którą nawet  szmer miasta  nie był w stanie poruszyć. On jednak nie widział tego odbicia na wodzie. Jego wzrok był tym razem jakiś intuicyjny. W głowie piętrzyły mu się  niezwykłe, irracjonalne obrazy ogromnych ilości ryb czekających na połów. Musiał powoli kończyć to poranne przywitanie i kontemplowanie nad brzegiem albowiem dziś z Jakubem i Janem mają iść wraz z Wielkim Spontanem połazić po górach. Istotnie nie mógł się nadziwić, że się na to zgodził. Nie widział w takim łażeniu w ogóle sensu, celu i pożytku, z wyjątkiem lepiej wydeptanych ścieżek. Zgodził się, choć czuł, że idzie prowadzony jakby na niewidzialnej smyczy.  Jego siła, temperament, jego niezłomność i twardość powodowały, że tylko na takim rodzaju smyczy mógł być prowadzony.

Ten Który Drogę Znał jak każdego jutro i dziś, i wczoraj szedł  o dziwo bardzo szybko.  Piotr zamierzał go nawet w pewnym momencie wyprzedzić i opóźnić tempo marszu ze względu  na  Jana. Krótkie spojrzenie Przewodnika, a Piotr rezygnuje i idzie potulny jak owca, pokornie za Nim – milcząc. Kroku dotrzymywał im Jakub. Jan natomiast  o wiele później za nimi i powoli. Spowodowane to było tym, że często zbaczał jakby nie wiedział w jakim celu ludzie wydeptują ścieżki w górach, i kluczył, i szukał nie wiadomo czego i po co? A tak właściwie to zbierał małe wtedy kamyki do kieszeni. Miał już ich teraz pełne kieszenie i w domu całe stosy. Każdy kamień, jak twierdził, był Słowem wypowiedzianym przez Źródło Wody Żywej. Ponoć  Jan i kamyki do dziś pamiętają te słowa. Denerwujące dla Piotra było to, że opóźniał marsz, wabiąc pasące się owce,  mówieniem do  kamieni. Owce słuchały go porzuciwszy skubanie zielonej trawy i  chciały cokolwiek  poznać, więc szły za nim, a on przecież mówił tylko do siebie.

Pierwszy Z Pierwszych jako pierwszy, nim weszli pozostali, wszedł na ogromny głaz. Jan, Piotr i Jakub gramolili się z tyłu i nie mogli zebrać się razem na czas. W końcu i oni weszli, a kiedy Go ujrzeli, wyglądał niczym świetliska powłoka, w  świetle wstającego zza góry w oddali słońca na tle jasnego i czystego nieba, które niosło nadzieję pięknego dnia. Przemieniony W Słońce wyglądał jakby znalazł właściwy czas i miejsce dla siebie i tej chwili, o której myślał, którą przeczuwał, którą sam był.  Piotr natomiast kontemplował wszystko co wokół i  co widział jako wschód  słońca tutaj, kiedy sylwetka Pierwszego błyszczała i lśniła, jakby była cała z kropel rosy i mgły przez którą przenikają promienie słońca. Ona w istocie była jakby słońcem. Była iście przeźroczysta, a była. Wszystko wokół też było jakieś inne, uroczyście lśniące i błyszczące, i trawa choć zawsze nie taka, i powietrze jakby go nie było, i kamienie jakby wcale nie były twarde. Piotrowi nigdy nie wpadło do głowy, by tak wcześnie gdzieś iść i to iść jeszcze pod górę, co innego iść na wczesny połów. Lecz teraz czuł się najlepiej jak tylko pamiętał. Skojarzył teraz, że i tu ciekawie jest o wschodzie słońca. Twierdził kiedyś, że jest ono wszędzie takie samo, teraz jednak wszystko mu się poplątało.  Nie mógł sobie uzmysłowić czego doświadcza. Wszystko zawsze odnosił do tego, co już doznał i zobaczył. Teraz te błogie chwile na szczycie zwaliły go z nóg i podcięły jego pewność. To i Tutaj bardzo mu się podobało. Spodobało do tego stopnia, że zapomniał o radości jaką dawały mu połowy z przyjaciółmi. O wszystkich i o wszystkim zapomniał. Gdzieś podziały się z pamięci. Trwała  tylko ta chwila i to było jego nowe szczęście.


- Dobrze by tak było postawić kilka namiotów tutaj, jeden dla Wschodzącego Dnia, jeden dla Mojżesza, może jeden jeszcze dla Eliasza?

Nie wiedział jak dobrał wszystkich, których bez zastanowienia wymienił. Musiało mu się istotnie wszystko pomieszać i był nadzwyczajnie zmieniony tym, co widział, skoro wymieniając wszystkich, a mając siebie za człowieka praktycznego, nie zaproponował czwartego namiotu dla siebie.

- Gdzie ten Jan? Czemu Jakub tak wytrzeszcza oczy -  Powrócił Piotrowi dawny niepokój o innych. Wszystko znów wróciło do swych dawnych barw. Lecz nastała tak głęboka cisza, że Piotr aż się jej przestraszył. Usłyszał wtedy wyraźnie i czysto bez cienia wątpliwości głos:

- Oto jest mój syn umiłowany, jego słuchajcie.

I wtedy Piotr poczuł jakby opadła z niego kolejna skorupa. Kompletnie stracił pewność siebie zdając się w całości na działanie owego głosu, nie czuł się w żadnym wymiarze a wszystkie podstawy jego wewnętrznego opanowania skruszyły się i zniknęły. Nie czuł się jednak beznadziejnie niepewny. Raczej czuł jak szuka sobie w nim miejsce coś nowego i nieznane. Te słowa przylgnęły do niego jak mokra koszula w czasie ulewnego deszczu. Nie wiedział, czy ten Głos był poza nim czy w jego duszy.          Po chwili dołączył do nich Jezus,  a Piotr jakby nigdy nic znów zaczął układać sobie plan połowu na jutro,  prognozował ilości złowionych ryb. Nie stało się według niego nic nadzwyczajnego. To wszystko było takie zwyczajne przy Niezwyczajnym można by powiedzieć po dwóch tysiącach lat. A dla Piotra?... Raczej powinno. Jednak on zaczął na właściwym miejscu układać swoje myśli i starał się je uporządkować po tych nieoczekiwanych zdarzeniach  jakby układał skrzynie z rybami do wyładowania po połowie.

- Musimy wracać, robi się późno i pogoda się zmienia – powiedział Piotr, tak aby wszyscy to słyszeli.

Ja wtedy szedłbym na ślepo już

zawsze za Nim – myślał  Bartymeusz


- Jak ja go rąbnę, to mu się oświeci - Piotr bardzo się zdenerwował.  Po prostu brała go cholera na Andrzeja. Gdy zbliżali się pewnego razu do brzegu łódź Andrzeja uderzyła w nadbrzeżny kamień robiąc ogromną dziurę w drewnianej burcie, dziobowej części prawie nowej łodzi.

- Będzie wyeliminowana na wiele tygodni naprawy, jeśli w ogóle coś z niej będzie, znowu bezsensowna robota spowodowana tym, że ktoś myśli o zielonych migdałach podczas przybijania do brzegu, cholera takiego to lepiej utopić, ale to chyba z tym gamoniem się nie da, ponoć to też rybak i pływać umie. Przecież wczoraj, co za oferma  (mam nadzieje, że św. Andrzej wybaczy), gdy niósł ryby z łodzi na brzeg też uderzył skrzynką  nie wiadomo o co, skrzynka się rozerwała, ryby rozleciały się po dnie łodzi, a resztki ze skrzyni nim spadły, potłukły gliniane naczynia ze słodką wodą do picia, pal tam licho wodę, ale naczynia nowe i drogie, teraz  czekać trzeba, bo do łodzi muszą być specjalnie zamówione – wyrzucał z siebie na jednym oddechu kolejne słowa zdenerwowania - jak ja go rąbnę, to mu łeb spadnie – pomyślał dalej.  Oj, pewnie by Piotr, nie miał z tym wielkiego problemu.

- Panie, ile razy mam mu przebaczyć, czy aż siedem razy? – zapytał Piotr Jezusa, zdenerwowany do białości.

- Nie siedem,  lecz siedem i siedem…

- Czyli siedemdziesiąt siedem, albo siedem, siedem, siedem…

Piotr był tak wkurzony, że gdyby udało mu się zamienić  gniew na elektryczność, to z pewnością nie trzeba by wyładowań atmosferycznych w czasie burzy. Tak więc gniew  do niczego mu się nie przydał i nic właściwe nie zmienił.

Ja wtedy szedłbym na ślepo już

zawsze za Nim – myślał Bartymeusz


- Chodźcie, pomóżcie - zawołał do przyjaciół - jeszcze tylko oczyszczę sieci z wodorostów, załaduje naprawione przez teściową sieci, uzupełnię wodę do picia, zabiorę placki zbożowe i chlebki, wszystkiego tyle, by starczyło do wieczora -  Piotr prosił, by załadowali wystarczającą ilość jedzenia i słodkiej wody, sam czynnie ich wspierał przy załadunku prowiantu, nie szczędząc sił i poleceń. Chce wypłynąć na środek jeziora i  czuje wielki połów. Będą łowić również w nocy. Tym razem jak się zanosi wypłyną w liczniejszej grupie. Piotr zazwyczaj bywa niecierpliwy, lecz teraz po ostatnim udanym połowie był dodatkowo spięty. Jego pośpiech udzielał się wszystkim.

- Za kogo mnie ludzie uważają? – zapytał Jezus. Nikt nie wiedział jak, ani kiedy, na piasku, na brzegu, jakby wiecznie, skąd się wziął Ten Co Stał– Wieczny Wiatr.

- No nie, teraz ?  Takie pytanie, o tej porze?  My wyruszamy już wkrótce. Jesteśmy gotowi wypłynąć. Nie czujesz tego pośpiechu?

Przemknęło wśród rybaków zniecierpliwionych  zadaniem takiego pytania, i to o tej porze, w tym momencie. Spojrzeli w kierunku, z którego ono padło. Dotknęli wzrokiem Pytającego Zawsze Nie w Porę.  Jego spojrzenie spokojne i głębokie, w którym znaleźć można żal życia i nadzieję życia, sprawiło, że zaczęli się zastanawiać nad treścią odpowiedzi. Z wymuszonym spokojem każdy odpowiedział to, co mu ślina niosła na język.  Piotr czekał i nie spieszył się z odpowiedzią. Czekał, aż wszyscy się wykrzyczą. Trudno mu  było to pytanie   wpierw zrozumieć. Przemknęło przez niego jakieś dziwne magnetyczne ciepło, jakiś wewnętrzny wiatr uwił mu słowa w środku i w końcu dały się wszystkim usłyszeć.

- Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga Żywego - jednym tchem wypowiedział te słowa. I w tym co powiedział była sama prawda, która nie powstaje z niczego. Był przekonany, że są to właściwe słowa do spienionych myśli. Nie był jednak pewny czy należą  do niego.

- Ty Piotrze jesteś niezłomną skałą i na tej skale zbuduję swój Kościół – powiedział Jezus. Później odsłonił przed nimi wszystko co miało się stać od zdrady przyjaciela przez okropną mękę i śmierć do zmartwychwstania. Piotr oniemiał na to wszystko co usłyszał.

– To niemożliwe ! – powiedział. Lecz gdy spojrzał w oczy Pana swego o nic już nie pytał. Był pewien, że musi teraz szybko działać.  Wielki smutek płynął ze spojrzeniem z oczu Jezusa.

- No nie, to nie może się stać, to się da chyba jeszcze  jakoś tanio wszystko załatwić,  tylko jakim mądrym sposobem ?   hm.. – męczył się z nowym problemem Piotr,  a tu nagle:

- Odejdź ode mnie szatanie ! – rzekł Jezus, a Piotrowi zdawało się w tym momencie, że Mistrz zapomniał, iż przed chwilą przecież nazwał go „skałą”. Po niewczasie wypłynęli na jezioro.

Dni szybko się zamieniały. Wydarzenia wokół Nieznanego bardzo poruszyły ludzi z miasta i spolaryzowały jego mieszkańców.  Piotr ciągle wracał myślami do ostatniego spotkania z Nauczycielem. Nie mógł zrozumieć powodów odtrącenia, chciał tylko przecież, po ludzku mówiąc, po prostu najzwyklej pomóc. Tak też będzie uważał, gdy będzie ciął ucho w ogrodzie Getsemanii.


Po aresztowaniu Nauczyciela wszedł z Janem na dziedziniec Kajfasza. Janowi jakoś cichaczem   w zamieszaniu udało się chyłkiem  wśliznąć przez bramę na podwórze  lecz   Piotr miał pecha, bo zatrzymała na nim swój sokoli wzrok  podejrzliwa  odźwierna. Przeszyła go spojrzeniem tak ostrym, że z Piotra uciekło wszystko to co do tej pory gwarantowało mu pewność i odwagę a no to miejsce wrócił najzwyklejszy strach. Jakoś wszedł. Pełno tam było ciekawskich zmieszanych ze służbą arcykapłana ludzi, którzy niby z konieczności kręcili się po placu a tak w ogóle, by posłuchać plotkarskich wiadomości. Czuł się w tym tłumie obco i nieswojo.  Jan gdzieś jak zwykle się stracił. Piotr był jakby w nie swoim czasie i nie na miejscu. Takiego uczucia rzadko doświadczał, bowiem rzadko zmieniał miejsca,  do których był przywiązany uczuciem. Nie umiał tutaj znaleźć sobie spokojnego kąt ani kogokolwiek z kim mógłby zamienić zwykłe słowo gdy wtem jakaś kobieta, służąca zapewne, dostrzegłszy go zawołała, wskazując palcem:

- On jest jednym z nich -  powiedziała tak zaczepliwie, by maksymalnie zainteresować tłum swoim odkryciem. Piotr poczuł się jak złodziej złapany na gorącym uczynku. Z równą szybkością jak przy cięciu ucha, odpowiedział w pozycji rozkroku i rękoma splecionymi na piersiach, tak pewnie jak tylko mógł.

- Nie wiem o kim mówisz, nie znam tego Człowieka, chyba zmysły Cię zawodzą kobieto i ślepniesz na starość.

Piotr zdawał sobie sprawę, że nie może dać poznać po sobie zniecierpliwienia i paniki. To by go zdradziło. Opuścił więc to ryzykowne miejsce i okrążył dziedziniec w poszukiwaniu Jana. Szedł spokojnie jak tylko mógł, choć wszystko się w nim gotowało. Jan gdzieś zaszył się na dobre. Piotr w końcu jednak wrócił i tak na poprzednie  miejsce. Nie potrafił znaleźć właściwej osoby ani miejsca na ukrycie się ze swoimi myślami. Przystanął przy ognisku i udając zziębniętego, wyciągnął swoje ogromne łapska nad ogniem. Począł wcierać ciepło w skórę tak samo jak to robił, zazwyczaj pięknego poranka nad jeziorem, z wodą. Cieszył się, że wypełnił czymkolwiek czas, gdy wtem znów to samo wścibskie babsko, wskazując na niego palcem, powiedziało:

- Na pewno to on. Dam sobie rękę uciąć, że jesteś jednym z nich. Ty jesteś Galilejczykiem!

- Noooo...  nie mogę - pomyślał Piotr.  Najchętniej zdzieliłby to nieludzkie pokradło w łeb by było cicho, ale na dziedzińcu arcykapłana przecież nie wypada.

- Ale jeśli pani sobie życzy jakieś cięcie to proszę bardzo. Z uszami szło mi bardzo dobrze więc... ręka? ...  nie ma sprawy. Druga gratis.          Tak tylko o tym pomyślał, na szczęście, Piotr,  nie przerywając mycia rąk nad ogniem. Stał w niewzruszonej postawie człowieka pewnego co mówi. Z całym szacunkiem, pewnym głosem, już mniej zdecydowanym jak poprzednio i prawie szeptem odrzekł - Nie znam Go. Nie znam Go  i tyle. Na dziedzińcu jakby makiem zasiał. Słychać było tylko ogień, który trawił  suche bale  drewna.   Wtedy zapiał kogut. Równie,  przenikliwie i głośno płynęła muzyka jego piania na dziedzińcu. Obudził się Piotr z jakiegoś rzeczywistego snu. Spojrzał w dal nad ogniem. Przedmioty i fragmenty budowli tańczyly i zmieniały się w nowe obrazy. Piotr znieruchomiał gdy w powietrzu nad ogniskiem w oddali dostrzegł wzrok litościwy i pełen bólu, błagalny, swego Pana.  Znał to spojrzenie już dawno. Poczuł się taki mały. I wtedy znów kogut zapiał, jakby go chciał tym pianiem dobić. Ogarnął go wstyd. Nie czuł oddechu. Czuł, że zachował się podle. Na dziedzińcu był niezliczony tłum, dla których  kogut o tej porze ze swoim pianiem nie był niczym nadzwyczajnym.  Nie dla przyszłego, pierwszego jednak papieża.    On wiedział, że nic nie ma na swoją obronę. Wyszedł po za dziedziniec arcykapłana. Wszystkie ewangelie twierdzą,   że gorzko zapłakał. Pozostał mu tyko płacz a wstyd nie pozwolił na pozostanie wśród ludzi. Poratował się ucieczka na zewnątrz.

Ja wtedy szedłbym na ślepo już

Zawsze za Nim – myślał Bartymeusz.


Od roku, ponad, Bartymeusz  jest w Szkocji. To taki mały kraj na wyspie, która nie pływa po wielkich połączonych wodach Morza Północnego i Oceanu Atlantyckiego. Mieszka w stolicy tego kraju, stolicy światowych festiwali teatralnych. Do pracy w Dalkheid dojeżdża najpierw autobusem, to takie małe miasteczko, które w innym zakątku świata, zwali by wiochą,  pół godziny drogi, a  następnie  w niecałą godzinę mini-busem spod marketu na farmę.  Tam już tylko dwie chałupy, czternaście stodół, kamienne stare płoty i jakaś ciekawa kształtem góra w pobliżu, widoczna z tak samo ciekawej góry Artura w Edynburgu.   Zależało mu już bardzo i to bardzo, by nie powiedzieć – okropnie -  na pracy. Zaczynała  już mu doskwierać ekonomiczna niecierpliwość.  Przez kilka wcześniejszych tygodni wracał  posępny, paskudnie wkurzony, po prostu wk……,  gdy drzwi przesuwne mini-busa zasuwały mu się przed oczami,   nie został zabrany i tyle  - Niepotrzebny dziś,  możesz przyjść jutro - oznajmiał mu szkocki nadzorca, kierowca  zarazem, suchy jak patyk i cieńki jak każdy z jego dziesiątków wypalonych papierosów. W takim kraju jak ten, w którym przyszło żyć Bartymeuszowi  słodkie uroki kapitalizmu, z uwagi na powszechność piękna, może i kiczowatego,  znosi się łagodniej.


Czas smutnego oczekiwania na pracę minął i Bartymeusz zaczął wśród pól po płaskim jak stolnica terenie, przy zaczynającym się dniu, jeździć do upragnionej pracy.  Pierwszy raz jadąc był niezmiernie z tego faktu podekscytowany i szczęśliwy. Suchy patyk, krótko obcięte może z dwadzieścia lat temu włosy - już nie odrosły - manewruje diesel-bryczką ostro i szybko po wąskiej, asfaltowej ścieżynie. Wchodzi z takim impetem w kolejne, zasłonięte kamiennymi płotami zakręty, nie zmniejszając prędkości jakby jego marzeniem było zginąć za kierownicą z prawdopodobnie dziurawymi jak ser francuski płucami  i papierosem w chudej i zmrożonej, kryminalnej gębie. Bartymeusz jadąc pierwszy raz był bardzo i to, podwójnie szczęśliwy. Nie ruszając się nigdzie ze stolicy traktował trasę do pracy jak obecność na wycieczce.  Mógł z podziwem patrzeć na migające za brudnymi szybami busa widoki pól, brzegu morza i małych zielonych wzniesień.  I to był ten dodatkowy aspekt z jazdy do pracy, który go tak cieszył. Nie rozumiał, ale  tylko za pierwszym razem, dlaczego nikt z jadących w mini-busie  nie podziela tego szczęścia.  Nastrój  był iście grobowy,  jakby jechali wszyscy do komory gazowej. Spali, opowiadali jakieś nudne brednie o zakwaterowaniu, o biletach lotniczych. Marnowali czas na czcze gadanie. Słowa były takie mdłe i nieczytelne wśród hałasu silnika.   Bartymeusz miał pracować przy czyszczeniu warzyw, a dokładnie pór. Tutejsza gleba i klimat służą jej dwukrotnej wegetacji  w roku. Pory przywożono z pól w drewnianych skrzyniach  obłoconymi  traktorami na wielkich kołach. Segregacja,  oczyszczanie i w końcu wysyłka do sieci wielkich marketów to zadanie sortowni.  Ta, w której zaczynał pracować  była zbudowana jako ogromne pomieszczenie, które mogłoby pomieścić może z półtora sterowca Zeppelina. W przestronnej stodole o prostej metalowej konstrukcji z blachy i kształtowników, ustawiono  maszynę  do wykonania wraz z ludźmi wszystkich czynności przy warzywach. Maszyna ta nie licząc stert prostokątnych kostek słomy wokół, które wydzielały jakby pokoje w tym ogromnym hangarze była tam jedynym  czymś co w mieszkaniu zwą meblem. Miała trzy duże i jeden mały, zwężające się ku górze i obracające się wokół jednej osi, koła o średnicy około sześciu metrów, usytuowane poziomo jedno nad drugim. W jednym miejscu na obwodzie środkowego koła znajdowała się komora z silnym strumieniem zimnej wody do mycia pór. Na najniższym natomiast był  metalowy zgarniak, który zsuwał zbędne warzywa na taśmociąg kompostownika    Zbite i zlepione gliniastą ziemią pory ze skrzyń wyładowywano  na najniższy z pierścieni. Podczas obrotu stojący wokół pracownicy wyłuskiwali najlepsze okazy.  Jednym sprawnym chirurgicznym cięciem, którego z pewnością pozazdrościli by szlachetni bohaterowie powieści Aleksandra Dumasa,  odcinali  część korzenną z błotem i drugimi  część zieloną, liściastą. W zależności od wprawy tych cięć bywało więcej lub mniej.  Wydzielony i  oczyszczony por trafiał na pierścień wyżej do płukania wodą pod dużym ciśnieniem.   Stamtąd trafiały do rąk selekcjonerki. Tą czynność mogła wykonywać  tylko Szkotka jakby pozostali mieli opaski na oczach. Decydowała ona o dalszym losie każdego pora. Dobre trafiały do plastikowych pojemników, grupowane w palety i wywożone były do sieci marketów dla klientów. Złe natomiast odkładała  na najwyższy pierścień. Zazwyczaj pusty kręcił się wokół swojej osi. Pojawienie się w tym miejscu pora było najlepszą informacją dla tego kto go  wcześniej  ciął,  by takiego szkaradztwa więcej nie powtarzać.   Obfite ilości   wody       ciekły      z glinianym błotem w dolne części maszyny sortującej. Rozlewaly się  galaretkowatą  mazią,  która wlewała się do butów przez otwory  na sznurowadła. Tak  w ogóle, to praca ta nie była trudna, lecz cholernie głupia, wstrętna  i nudna. Bartymeusz  zastanawiał się nawet kiedyś,  dlaczego zatrudniają do tego ludzi świadomy bezczynności zwierząt w zoo. Ubiór  w tych warunkach był niezbędny a  właściwy -  koniecznością.  Długi jak szlafrok, prawie do kostek, gumowy fartuch,  kiedyś biały po do godziny nie różnił się od glinianego klepiska. Na  podudzia do kolan prawie wszyscy zakładali foliowe worki po zakupach, które nie wytrzymywały zbyt długo. Podobnie zresztą działo się z cienkimi gumowymi rękawiczkami i podłokietnikami.  W pomieszczeniu ogólnie panował półmrok, wilgoć i zimno. Przez nieszczelności w cienkich metalowych ścianach sortowni, wlatywał z sykiem wiatr i obślizłym zimnem owijał chłodem   mokre ręce. Praca odbywała się w rytmie przerywanym czasem na śniadanie i lancz. Zawsze o tej samej godzinie.  Po jakimś czasie, tak rodzi się doświadczenie, Bartymeusz po bólu w kolanach i kręgosłupie  oraz po ssaniu z żołądka, mógł nie patrząc na zegarek stwierdzić, z niedużym błędem, która jest godzina. Były to przerwy na odpoczynek i posiłek, które w tak „sterylnych” warunkach jak ta stodoła wydawały się niemożliwe. A jednak!.. I tak mimo wszystko, wszystko smakowało jak cholera o czym najlepiej świadczyć może apetyt z jakim kolega Bartymeusza zjadał kanapkę z rudą myszą by wygrać zakład o zerosiedem łiskacza w posmaku asfaltu.

W niewielkiej odległości od maszyny sortującej, była ustawiona dość duża dmuchawa. To jedyne źródło ciepła w sortowni. Pożyteczne urządzenie na siłę starało się zmienić warunki panujące w stodole. Prawie syzyfowa praca.  Z wiatrem lepiej zawsze z wiatrem, nie  tak łatwo  coś mu zmienić.  Podczas przerw sortownicy zdejmowali mokre, często podziurawione foliowe  elementy  i kładli je na obudowie elektrycznej dmuchawy lub zawieszali na drodze ciepłego strumienia, by po przerwie mieć je suche i przez chwilę ciepłe.

Pewnego dnia, jak to zwykle, Bartymeusz  wykonywał rutynowe czynności podczas przerwy. Podszedł do dmuchawy i zdjął foliowe rękawy.  Powiesił długi gumowy fartuch na gwoździu wbitym w jedyną drewnianą ścianę,  która oddzielała sortownię od pomieszczenia ze słomą.  Zdjął też gumowe rękawiczki. Przy dmuchawie, u jej wylotu poczuł ciepło. Ustawił ręce w strumieniu ciepłego powietrza tak aby najszybciej wysuszyć zmoczone rękawy. Wcierał ciepło płynące z dmuchawy w ręce, tak jak to czynił prawie zawsze z  ciepłą wodą po zakończeniu pracy. Kiedy już ciepło na tyle ogrzało jego całe ciało wyjął z kieszeni małą czarną książeczkę z wytłoczonym złotym krzyżykiem na twardej okładce. Właściwie był w fazie otwierania, kiedy podeszła do niego szkocka superwajzerka  a jednocześnie selekcjonerka. Przypominała mu z wygłądu cebulę. Kontrolowała pracę całego zespołu. Zapytała:

-  E czeercz bók ?

Bartymeusz  mimo braków językowych, hałasu dmuchawy, zmęczenia i myśli o niebieskich migdałach zrozumiał pytanie. Doskonale zrozumiał pytanie.

- No.

Szybko odrzekł po zadaniu pytania i na potwierdzenie znaczenia tego słowa przecząco potrząsnął głową, wręcz automatycznie i nerwowo jakby odpędzał natrętną osę. A zrobił to tak szybko by zniechęcić ją niewerbalnie do dalszej rozmowy.   Szkotka, która z wyglądu przypominała mu większość warzyw o okrągłej części korzennej, po usłyszeniu odpowiedzi odeszła w drugi kąt sortowni, gdzie zwykle zaparzała sobie herbatę.     Bartymeusz pozostał sam przy dużej dmuchawie. Było mu ciepło. Otworzył zamkniętą czarną książeczkę z wytłoczonym na okładce złotym krzyżykiem w miejscu gdzie trzymał palec zanim  podeszła do niego ta obfita w kształty pani.  Zaczął czytać.  Oczy same wybrały punkt zaczepienia na dwóch sąsiadujących ze sobą stronach.

„Nie znam tego człowieka. I w tej chwili kogut zapiał. Wspomniał Piotr na słowa….”


Tak brzmiał wybrany fragment. Czytał słowo po słowie, jakby swoje ukrzyżowanie. Czytał, a każde słowo wydawało mu się ciężkim kamieniem. Jednocześnie czuł się  okropnie głupio, jakby nagi z  mikrofonem na targowisku.  Był w środku pusty. Wiatr gwizdał w szczelinach, a on był przeżroczysty jak szklanka.  Był nikim, pokornym i małym jak polne gryzonie. Czuł się do końca rozpoznany i taki nikczemny, odczytany do końca swojego charakteru i woli. Nie odczuwał już ciepła płynącego z dmuchawy, nie widział ciemnej mazi na posadzce i   ogromnej maszyny sortującej. Spojrzał tylko na posadzkę pod maszyną  i zobaczył mnóstwo poodcinanych zielonych liści pór w błocie-wodzie-glinie.  Nie wyszedł na zewnątrz  i gorzko nie zapłakał.



Piotrze, Ty jesteś skałą.



KONIEC












Perth marzec 2015










  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Wrócę :))) Tekst piękny, muszę go ponownie przemyśleć :)))
avatar
W opowiadaniu "Pisane na sekwoi" /sekwoja - dorastające 30 i więcej metrów wysokości potężne długowieczne drzewo, rosnące w stanie dzikim tylko w Ameryce/

a więc

w tym opowiadaniu narrator kolejno relacjonuje /nie paralelnie - KOLEJNO/ DWIE historie dwóch zaprzańców:

- najsampierw tego słynnego w całym chrześcijańskim świecie sprzed 2 tysięcy lat biblijnego rybaka Piotra, który po trzykroć zaparł się swego Nauczyciela i Przewodnika

oraz

- Bartymeusza /patrz zbieżność nieprzypadkowa imion Autora i bohatera nr 2/, żyjącego aktualnie na współczesnej polskiej emigracji 3. tysiąclecia po Chrystusie "za chlebem" gdzieś w jakimś tysiące kilometrów od Polski oddalonym Edynburgu na krańcach Europy i zatrudnionego kilkadziesiąt kilometrów dalej na jakiejś szkockiej wiosze w oczyszczalni porów, gdzie ludzie pracują jak jacyś rzymscy niewolnicy w nieludzkich warunkach tak, jakby Czas stanął w miejscu,

i który któregoś dnia w czasie przerwy w pracy, trzymając w dłoniach modlitewnik - na pytanie szkockiej "nadzorczyni", czy czyta książeczkę do nabożeństwa - odpowiada jej "NIE".

W katolickiej Szkocji jakiś Polak po raz kolejny zaparł się swojej katolickiej wiary.

Przejmująca historia.

Ps. mianownik pory,
dopełniacz porów
celownik porom
biernik pory
narzędnik porami
miejscownik porach
wołacz o, pory!
© 2010-2016 by Creative Media
×