Przejdź do komentarzyParty z Apaczem
Tekst 10 z 13 ze zbioru: Robiłem to z nimi
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2015-03-24
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2454

PARTY Z APACZEM


Pod koniec lat ’90 Tomek znany jako Apacz powrócił z zagranicznych wojaży. Zahaczył  o Holandię. Tam na skłocie poznał kilkoro miejscowych, z którymi się zaprzyjaźnił. I zaprosił ich do siebie. A oni przyjechali. I skoro już to uczynili, to Apacz zorganizował cykl domówek. Zostałem razem z Agnieszką zaproszony na jedną z nich.

Zostawiliśmy córkę pod opieką teściowej. W sklepie nabyliśmy 6 „magnatów” – pamiętacie jeszcze takie piwo? Robili je w Dojlidach, nim kupiła ten browar – przepraszam za wyrażenie – tyska korporacja. „Magnat” to zacna piętnastka, a to istotny szczegół.

Holendrów było troje, dwie dziewczyny i chłopak. No i Apacz, i my. Kiedy wyciągnęliśmy piwo, Holendrzy obejrzeli je z zainteresowaniem, a potem zapytali, czy nie zechcielibyśmy się z nimi zamienić. Nasz angielski był prawie żaden, o niderlandzkim już nie wspominając, a to tymi dwoma językami byli w stanie się porozumiewać. Ale z tego co zrozumieliśmy, to poprzedniego dnia Apacz potraktował ich koktajlami cytrynowymi i piwem „23 ˚”, produkowanym przez Jabłonowo. Ekspedientki w tym czasie w polskich spożywczakach nie zaliczały się do poliglotek, więc zakupy robił Apacz i on potrafił znaleźć tylko takie trunki. Holendrzy pozbawieni wyboru pili je dzień wcześniej i wyznali nam, że jeszcze bolą ich głowy. Więc oni już nie chcą pić takich rzeczy, czy w związku z tym nie zechcielibyśmy się z nimi zamienić, bo on znów kupił to samo? Nieopatrznie się zgodziliśmy. Oni mieli prawo być zaskoczeni działaniem tych trunków, my z nim zetknęliśmy się już wielokrotnie.

A potem były tańce, śpiewy i rozmowy, w których wraz z ilością wypitego alkoholu, radziliśmy sobie coraz swobodniej. Rozmawialiśmy o muzyce. Oni znali coś naszego, my coś od nich. Ale kiedy zapytałem o the EX, oni stwierdzili, że dotąd myśleli, że to brytyjski band...

A potem poszli nas odprowadzać na przystanek autobusowy, bo a nuż może jeszcze jakiś nocny jeździ.. Wszyscy byliśmy już w takim stanie, że z tego etapu zapamiętałem tylko pojedyncze kadry. Autobusu oczywiście nie było, błędniki porażone, myślenie słabo działające, więc... Był martwy kot podniesiony z pobocza – a może śpi i tylko trzeba go przytulić? I przerażenie w oczach innostrańców na ten widok. Obsceniczne napisy na wiatach przystankowych. I spory, co do drogi powrotnej do domu, które skończyły się oddzielnymi powrotami.

A rano był kac jak droga przez piekło. Koktajle i „23˚” dały taką mieszankę, że drogę do sklepu – niecałe sto metrów – pokonywałem w kilku etapach. Podobnie jak i drogę powrotną. Byłem w takim stanie, że obawiałem się o to, czy Jezus nie zechce mnie odwiedzić.

A po południu poszedłem odprowadzić Holendrów na pociąg. Astrid, która nie wyglądała jak holenderka ( była szczupłą szatynką, niezbyt wysoką), miała okazałą malinkę na szyi. Jej chłopak, uśmiechając się niewyraźnie, stwierdził, że ugryzł ją wampir. Pocieszali nas, że bawili się nieźle i że było miło.

Rok później Apacz był już mężem Astrid. Dziś mają dwoje dzieci.

Wampir?



  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Jakbym czytał jedno ze swoich wspomnień, sprzed ho,ho,ho! - i jeszcze więcej, lat...Dzięki branimir, że mi przypomniałeś. Tego się dziś nie da powtórzyć!
avatar
Stare, dobre, jak najbardziej rodzime klimaty, chociaż to - jak by nie patrzeć - zachodnie party...

Ten Apacz, blada jego kurza twarz :)
© 2010-2016 by Creative Media
×