Autor | |
Gatunek | sensacja / kryminał |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-06-28 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 3094 |
Karaś biegł przez ostatnie wykroty, jakie dzieliły pozostawiony za ulicą Kopalnianą fort od przemysłowego pasu przy ulicy Połczyńskiej. Zalepione błotem podeszwy wpadały w kałuże, ślizgały na kępach trawy. Maciej co i raz tracił równowagę i leżał. Był jednak zbyt blisko celu, aby odpuścić. Za każdą przewrotką uparcie podnosił się i ruszał dalej. Wystarczyło tylko okrążyć ogrodzenie widocznego już jak na dłoni komisu samochodowego, przekroczyć trasę na Poznań. Wówczas znajdzie się na prostej drodze do Tesco. I stojącej w sąsiedztwie stacji benzynowej Orlenu.
Ostatnie, co mu pozostało, to pokonać krótki, stumetrowy pas podmokłej łąki. Aby osiągnąć ów cel musiał zwyciężyć z własnym zmęczeniem, płytkim oddechem, strachem i wpełzającym na plecy zimnem. Wierzył, że zdąży, wymknie się z zaciskającej się za nim pętli obławy.
Dysząc zahamował przy przekrzywionym rachitycznym drzewku, rosnącym pośród łąki. Na suchej gałęzi dyndał ususzony owoc jabłoni. Karaś nie miał już wiele sił, a jednak postanowił zmusić ciało do tego ostatniego, wydawało się będącego ponad jego siły wysiłku. Dobiec do ulicy, znaleźć siły i determinację na wykonanie tego ostatniego zadania, nie poddać się za żadne skarby. Ruszył. Krok za krokiem zbliżał się do krańca łąki. Powtarzał sobie, że nie może się poddać.
Minąwszy parę metrów, za sobą, pośród rosnących tam traw i rzadkich krzaków usłyszał pojedynczy trzask. Metaliczny, dziwnie znajomy dźwięk. Słyszał go dotąd głównie w słuchawkach podłączonych do komputera w swoim pokoju. Pokonywał wówczas pierwszą misję ulubionej strzelanki o nazwie „Counter Strike”. Nadzieja, która dotąd dodawała mu sił, była potężnym, pchającym go niewidzialnym wspólnikiem teraz opadła, niczym postrzelony towarzysz boju. Karaś pozbawiony tej ostatniej porcji energii stanął w miejscu, niczym osadzony właśnie na postumencie posąg. Czuł, jak drżały mu nogi, nie mógł biec dalej.
Z nieludzkim wysiłkiem, od którego omal nie zemdlał, odwrócił się w kierunku, z którego dobiegł go znajomy dźwięk odbezpieczanej broni. Zaledwie dziesięć metrów na lewo zauważył mężczyznę, który chwiejąc się, równie zdyszany jak Karaś, stał oparty o tą samą przekrzywioną jabłonkę, może pozostałość po starym sadzie. Celował z pistoletu prosto w Macieja. Ale nie strzelił. Najwyraźniej ścigający nie miał już sił na wykonanie nawet tego najprostszego ruchu. Karaś również nie był już w stanie wykonać choćby jednego kroku. Jedyna energia na polu wydawała się istnieć między kulą w komorze pistoletu a iglicą zamka. Maciej wpatrzony w ledwo widoczną lufę chciał nawet zachęcić policjanta, zastanawiał się, czy wystarczy mu sił, aby pociągnąć za cyngiel? Teraz Karasiowi wydawało się, że był to jedyny akt, który właśnie w tej chwili powinien się dokonać.
Zamknął oczy, czekając na huk wystrzału. Zamiast niego usłyszał tylko cichy niczym powiew wiatru szarpiącego gałęziami drzewa świst. Zdziwiony rozchylił powieki. Widział, jak policjant zachwiał się, spojrzał w kierunku własnego korpusu i bezwładnie osunął się na ziemię. Padł u stóp rachitycznej jabłonki.
Tuż za sobą Maciej usłyszał czyjeś kroki. Ktoś przedzierał się przez gęstwinę trawy i błota. Karaś spojrzał za siebie i ujrzał nieznanego mężczyznę, ubranego w czarne spodnie, ciemny, wojskowy sweter i kominiarkę typową dla oddziałów antyterrorystycznych. W otworach na oczy lśniły dwie, jasnoniebieskie tęczówki.
– Cześć. To ja, Adam – odezwał się wybawiciel Karasia. – Przestawiłem samochód. Idziemy – powiedział i chwytając Maćka za łokieć pociągnął go za sobą. W prawej dłoni trzymał podłużny kształt, w którym Karaś rozpoznał pistolet z nakręconym na lufę długim tłumikiem.
(…)
Wybawiciel Karasia, Adam, który wolał jednak w myślach nazywać siebie Kurt, kiedy w końcu, używając drobnej perswazji i szantażu, uzyskał dostęp do konta Macieja Karasia natychmiast przelał wszystkie zgromadzone tam środki na swój rachunek bankowy, założony na fałszywe nazwisko.
Następnie podszedł do leżącego na pryczy nieprzytomnego Karasia. Odczuwał pewną tremę, ponieważ było to pierwsze ciało, którym miał się zająć. Za sobą miał już co prawda dwa morderstwa, oba na zlecenie, opłacone dobrze choć nie sowicie, po każdym jednak Adam pozostawiał ofiary na miejscu zbrodni.
Tym razem cały proces pozbycia się ciała musiał przeprowadzić sam i nie chciał tego sfuszerować. Dysponował pewnym obyciem z całym tym procesem, bowiem w miasteczku, z którego pochodził działała rzeźnia, a Adam przez sześć miesięcy pracował tam na linii ubojowej, oczywiście po odbyciu odpowiedniego przeszkolenia.
Przed przystąpieniem do czynności przygotował w zbudowanym do tego celu specjalnym aneksie zdobyty ze starej masarni stół rozbiorowy, pokryty kwasoodporną blachą. Ponadto zapewnił sobie metalową beczkę na płyny, dużo folii i sporych rozmiarów starą wannę. Zaopatrzył się też w sześć pięciolitrowych pojemników z wybielaczami.
Wcześniej głęboko zastanawiał się nad sposobami pozbycia się ciała. Marzyła mu się jakaś czysta metoda, która ograniczyłaby jego wysiłki i kontakt ze zmarłym. Okazało się, że takiego uniwersalnego sposobu po prostu nie ma. Przez moment rozważał zbudowanie dużego akwarium, w którym mógłby hodować stadko piranii, ale po przejrzeniu kilku hobbystyczny witryn internetowych, okazało się, że skórka nie warta była wyprawki. Akwarium powinno być ogromne, najlepiej pięćsetlitrowe, rybki były drogie i trudno dostępne. Stado złożone z pięciu sztuk, a obliczył, że tylko na takie byłoby go stać prawdopodobnie nie sprostało by całemu ciału. Zresztą Adam nie lubił ryb.
Z rzeźnianego doświadczenia wiedział, że przede wszystkim powinien pozbyć się z ciała płynów, upuścić krew i opróżnić jamy ciała: piersiową i brzuszną. W tym celu najlepiej było podwiesić zmarłego głową w dół, zupełnie jak tuszę w rzeźni. Pod sufitem zamocował sporych rozmiarów hak, który powinien utrzymać nawet kilkusetkilogramowy ciężar a Maciej Karaś nie ważył więcej niż osiemdziesiąt kilo. Kurt ogłuszył Macieja zaraz po tym, jak obiecawszy mu uwolnienie uzyskał dostęp do jego konta. Aby się nie pobrudzić nałożył gumowy fartuch. Nieprzytomną ofiarę zrzucił z pryczy na podłogę. Już wcześniej obwiązał mu kikut po odciętej stopie torbą foliową, tak żeby jeszcze bardziej nie zaplamić krwią koców na łóżku.
Następnie chwyciwszy chłopaka za ręce przeciągnął jego bezwładne ciało do przybudówki, przywiązał linę do nóg Karasia i z pomocą wcześniej przygotowanego bloczka, powieszonego na haku podciągnął ciało na wysokość dwóch i pół metra. Pod głowę ofiary podłożył wiadro na krew, sięgnął po leżący na stole rzeźnicki nóż i wykonał głębokie cięcie przez szyję Macieja. Ciało zaczęło się przez chwilę miotać, do wiadra chlusnęła krew, która wypełniła do połowy naczynie. Niewielki strumień czerwonego płynu poleciał na betonową posadzkę.
Następnie Kurt odsunął wiadro pod ścianę i zluzował linę, na której wisiało martwe już ciało Karasia. Dźwignął je na stół, rozebrał, układając ubrania pod ścianą obok wiadra. Z pomocą noża otworzył brzuch, podstawił metalową beczkę i przerzucił do niej jelita oraz inne narządy jamy brzusznej, odcinając błony podtrzymujące w ciele wnętrzności.
W następnej kolejności tym samym nożem Adam przeciął przeponę ofiary, włożył głęboko do klatki piersiowej rękę, chwycił przeciętą na wysokości szyi tchawicę i szarpnął. W ten sposób wyrwał z klatki piersiowej płuca i serce. Narządy były jeszcze ciepłe. Jasnoróżowe płuca przelewały się mu przez palce a serce wielkości jabłka delikatnie drżało.
Jelita wydzielały typowy dla siebie fetor, dlatego umywszy ręce Adam od razu wylał do beczki zawartość trzech pojemników z wybielaczem. Następnie przykrywszy otwór metalowym deklem przesunął beczkę pod ścianę.
Na stole pozostało opróżnione z wnętrzności ciało, które Adam wprawnymi ruchami pociął na sześć części: w stawach udowych oddzielił nogi, przeciął stawy ramienne odczepiając od korpusu ręce. W końcu odciął głowę, mocując się nieco z kręgosłupem na wysokości szyi. Wszystkie części ciała Karasia umieścił w przygotowanej wannie, którą zalał kolejną porcją wybielacza i zakrył folią.
Zapalił rozstawione w aneksie świece zapachowe, uruchomił jonizatory powietrza, których zadaniem było także zmniejszyć fetor. W ostatniej chwili przypomniał sobie o stopie Karasia. Została w skarpetce na podłodze w kuchni. Zabrał ją, wyjął z białej, zakrwawionej u góry skarpety i wrzucił do wanny. Umył się, przebrał i zadowolony wyprowadził swój wóz z garażu.
Na resztę dnia zaplanowane miał dwa zadania: chciał pobrać z bankomatu pieniądze na weekend, oraz pojechać na cmentarz bródnowski. Tam miał zamiar rozejrzeć się za przygotowanymi do pochówku grobami. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli w nocy z soboty na niedzielę zamierzał pochować w nich to, co pozostanie z ciała Macieja Karasia.
Koniec