Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-04-16 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2316 |
Następne tygodnie obfitowały w wydarzenia, które najchętniej wspomina się w wieku, kiedy nie można już robić nic na pe oprócz pacierza. Nie narzekaliśmy na brak alkoholu, pieniędzy, czy towarzystwa pięknych kobiet. Fantazja Barnaby, godna samego Wieniawy, mogła wreszcie rozwinąć skrzydła.
Chodziliśmy po mieście z forpocztą w postaci grubych Cyganów grających na trąbkach. Rozbijaliśmy się taksówkami, zawsze jedną rezerwując tylko na nasze fajki i szapoklak, który Barnaba zdjął z głowy pewnemu jegomościowi, kiedy wychodziliśmy z wytwornej restauracji. Któregoś ranka mój kompan wychylił łeb z taksówki – było około szóstej rano – i zwrócił się w te słowa do kobiet stojących na przystanku autobusowym. – Robotnice warszawskie, dlaczego tak rano wstajecie?
Po raz pierwszy to Barnaba był sponsorem, a ja skrzętnie korzystałem, wiedząc, że taki stan rzeczy zwyczajnie nie ma prawa się długo utrzymać.
***
Choć Barnaba był głównym motorem napędowym naszych wspólnych przygód, to ja posiadałem lepszą intuicję. Przed każdym zwrotem akcji, czułem niemal organicznie, że za chwilę nastąpi kolejny skok w nieznane. Kiedy więc któregoś wieczoru zobaczyłem kilkuosobową grupę mężczyzn o wschodnich rysach twarzy, którym towarzyszył nadskakujący właściciel – ten od białego porsche – wiedziałem, że obecny dzień skończy się inaczej niż zazwyczaj.
Szef podszedł do Barnaby i wziął go na stronę. Obserwowałem ich rozmowę z pewnej odległości, dlatego mogłem zauważyć jak krępa postać mojego przyjaciela powoli napręża się i zastyga w bezruchu. Kiedy skończył słychać, odskoczył jak oparzony od swojego rozmówcy, nie bez problemu wgramolił się na bar – tłukąc przy okazji kilka kufli i butelek – zrobił kolejne dwa kroki i już był na scenie, gdzie dziewczęta pokazują swoje umiejętności z zakresu trudnej sztuki pole dance. Barnaba chwycił dłonią niklowaną rurę i już zdążyłem pomyśleć, że oto naszym oczom objawi się erotyczny taniec w jego wykonaniu.
– Ze mnie alfonsa? – ryknął po chwili, po czym olbrzymim haustem ponownie nabrał powietrza do płuc. Wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć. Nastała przeraźliwa cisza. Wszyscy – łącznie ze mną – zamarli z przerażenia. Nagle cały dźwięk z tej części Warszawy znalazł ujście w jednej tylko tyradzie. Barnaba zwrócił się bezpośrednio do szefa całego przybytku, a fraza, którą poczęstował swojego pryncypała, była gęsta nawet jak na jego standardy.
Gnido zarzygana, jadowita mendo,
Ty kukło gówniana, kacapski przybłędo.
Tchórzu zafajdany, ropiejący strupie,
Padalcu rozdeptany, ty wrzodzie na dupie.
Kiedy skończył, złapał oddech i zwrócił się do Tracy.
– Nubijska Księżniczko, Nadobna Konstrukcjo, gazelo, orlico; wychodzimy – powiedział. I wtedy nastąpił ten moment. Siódmy krąg piekieł każdego mężczyzny – utrata wiary w kobietę, którą darzyło się głębokim uczuciem.
Nubijska Księżniczka spojrzała z politowaniem na Barnabę i wsunęła swoją hebanową dłoń w wielką garść jegomościa o ormiańskich rysach. Skierowali się ku pomieszczeniom, gdzie nawet Barnaba nie miał dostępu. Mój przyjaciel wskazał palcem na swoją muzę i z miną surowego trybuna zaczął wygłaszać akt oskarżenia.
dla Ciebie piszę miłość
ja bez nazwiska
zwierzę bezsenne
piszę przerażony
sam wobec Ciebie
której na imię Być
ja mięso modlitwy
której Ty jesteś ptakiem
Mówił z olśniewającą dykcją, a w jego głosie była cała Genesis. Były wszystkie kościoły i burdele tego świata.
Tak mnie zabijasz
westalko życia praktycznego
jakbyś mnie ulubiła wyrodnego
i tak mnie budowała ulubieńca
na podobieństwo traw bezradnych
Były bezsenne noce i wycie do Księżyca. Był głos z dna głębokiej studni. Barnaba mógł tak w nieskończoność i kontynuował by pewnie dalej, kiedy nagle zgasło światło i rozbrzmiała bardzo głośna muzyka. Zanim wyłączyli wszystkie lampy, dało się zauważyć jak trzech ochroniarzy – nie bez problemu – powala Barnabę i przygważdża go do podłogi. – Żywcem mnie nie weźmiecie. Na pohybel czarnym i czerwonym. Na pohybel wszystkim. Na pohybel Wam, skurwysyny!
W końcu i ja znalazłem się w centrum tych dziwnych wydarzeń. Poczułem mocny cios w tył głowy i wylądowałem na ziemi. Ktoś złapał mnie za kołnierz i niczym worek ziemniaków, zaczął ciągnąć do wyjścia.
Mniej więcej w połowie drogi do ciężkich, metalowych drzwi, które dzieliły nas od realnego świata, jakieś smukłe łydki zatrzymały na chwilę ciągnącego mnie troglodytę i wcisnęły mi w dłoń małe zawiniątko. Półprzytomny schowałem je do kieszeni. Potem zapamiętałem już tylko migające, różnokolorowe światła i powoli cichnący, żałobny tren Barnaby.
z warg spływa
kropla alkoholu
w niej wszystkie słońca i gwiazdy
jedyne słońce tej pory
z warg spływa
kropla krwi
i gdzie Twój język
który by koił ból
wynikły z przegryzionego
słowa kocham
***
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu,
morderco krwawy tłumu naszych braci,
czekamy ciebie, nie żeby zapłacić,
lecz chlebem witać na rodzinnym progu.
Tyle zrozumiałem z bełkotu Barnaby. Ocknęliśmy się w obskurnym hotelu nieopodal Dworca Zachodniego. Portfel – jest. Klucze – są. Telefon – brak. Gęba – choć boli, jako tako w jednym kawałku.
– A u Ciebie? – zapytałem, kiedy już odważyłem się otworzyć oczy.
– Dwa na cztery, przecież nie noszę telefonu – wychrypiał, zanim wypluł trzonowca na brudny dywan.
Sam nauczył mnie tego rytuału. Ilekroć budzisz się rano w dziwnym miejscu, nie trać głowy. Racjonalizuj swoje położenie. Choćby przez tę głupią wyliczankę starego pijaka. Wynik powyżej połowy oznacza, że sytuacja nie jest najgorsza i można iść na piwo. Razem mieliśmy naciągane pięć na osiem. Rzecz oczywista – poszliśmy.
Znaliśmy ten rewir dość dobrze, bo to właśnie tutaj dorobiłem się kiedyś poważnych problemów urologicznych. Pewnego razu udałem się na stronę, aby oddać naturze co jej należne. Strumień, w którym zmaterializowało się wypite piwo skierowałem na studzienkę kanalizacyjną. Pech chciał, że trafiłem wprost na głowę jakiegoś bezdomnego nieszczęśnika, który w kanałach szukał schronienia. Tak to mną wstrząsnęło, że przez tydzień nie chodziłem za potrzebą i spuchłem jak balon. Skończyło się na ginekologii w Szpitalu Bielańskim, gdzie od znajomego położnika o wdzięcznym nazwisku Wypych, Barnaba załatwił na lewo moczopędne tabletki.
Podziemia Dworca słyną z pornosów sprzedawanych po okazyjnej cenie i bodaj najbardziej zaplutych spelun na mieście. Znaleźliśmy jedyny bar, który oprócz alkoholu, oferował coś do zjedzenia. Po chwili siedzieliśmy pochyleni nad piwem, żurkiem i wątpliwej jakości białą kiełbasą.
– Widzisz, podróże kształcą – zaczął Barnaba nie przestając wpatrywać się w piwną pianę. – Przejechaliśmy zaledwie od Warszawy Wschodniej do Zachodniej, a ile wydarzyło się po drodze.
– I czego nauczyła Cię akurat ta podróż? – zapytałem.
Barnaba podniósł wzrok i spojrzał na mnie w sposób, który, mimo, że znałem go już parę ładnych lat, nadal wywoływał u mnie głęboki niepokój.
– Że zawsze trzeba bronić sacrum. Pogoniłem trochę towarzystwo po tej świątyni rozpusty. Tych, co kupczyli ciałem. Rozgoniłem ich niczym Chrystus Nasz Pan i Zbawiciel. – Chociaż Barnabie zdarzało się już wcześniej stawiać się w jednej linii z którymś z biblijnych patriarchów, to przyrównywanie się do Syna Bożego było akurat nowością. A to, że to nie on przegonił, ale wyciągnięto nas za chabety, nie przeszkadzało mu zupełnie. – Że każda kobieta musi mieć strażnika świątyni jej ciała. Bo na afirmację, to i owszem, ale na kurestwo, póki żyję na tym łez padole, przyzwolenia nie dam. Kościół mej płci dopiero wysoka modlitwa Twego pragnienia wznosi. – kontynuował Barnaba, wzbudzając umiarkowane zainteresowanie wśród otaczających nas spranych twarzy, spranych kurtek i spranych życiorysów.
***
Mały stolik zdążył już zapełnić się pustymi kuflami, a ja przypomniałem sobie, że mam do Barnaby jeszcze jedną sprawę. Poszperałem trochę w kieszeni i położyłem przed nim małe zawiniątko, które jedna z dziewczyn wcisnęła mi do dłoni w chwili, kiedy – nie koniecznie na własne życzenie – opuszczaliśmy klub nocny.
Barnaba delikatnie odpakował paczuszkę i naszym oczom ukazał się zielony, ażurowy motylek z buta Nubijskiej Księżniczki. Mój kompan przyjrzał mu się uważnie, po czym schował go do przybornika na tytoń, który zawsze nosił przy pasku.
– Alius est Amor, alius Cupido – powiedział po chwili, a potem szybko podniósł do ust ciężki, litrowy kufel piwa. Grube denko zasłoniło szkliste oczy.
*** KONIEC ***
oceny: bezbłędne / znakomite