Przejdź do komentarzyZaleszczyki
Tekst 11 z 33 ze zbioru: Kresy przywracanie pamięci
Autor
Gatunekpublicystyka i reportaż
Formaproza
Data dodania2011-10-24
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń4919

ZALESZCZYKI


Jadąc z Czortkowa na północny zachód, mieliśmy  tylko 40 km do Buczacza, nazywanego kiedyś perłą polskiego baroku z pięknym ratuszem, ciekawymi obiektami sakralnymi i ruinami zamku, ale my w piątym dniu naszej trasy śladami przodków udaliśmy się na południe do Zaleszczyk, znanych w powszechnej świadomości Polaków przede wszystkim z tego, że po klęsce we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, przez znajdujące się tu przejście graniczne, wyemigrował do Rumunii rząd polski i część naszych oddziałów zbrojnych. Jak podaje najnowsza Encyklopedia Kresów, wydana w Krakowie przez wydawnictwo Kluszczyński, polski rząd ewakuował się nie przez Zaleszczyki, lecz przez Kuty i Przełęcz Tatarską.    W drodze zwiedzimy dwie miejscowości, których nie znajdziemy we współczesnym, skądinąd interesującym i zawierającym wielkie bogactwo informacji, przewodniku turystycznym Ukraina Zachodnia – starannie wydanym w Krakowie przez Wydawnictwo Bezdroża w 2004 roku. W kilkutysięcznej Jagielnicy zwiedzimy kościół p.w. Zaśnięcia NMP ufundowany przez ród książąt Lanckorońskich w 1848 roku. Zburzony podczas ostatniej wojny i zbrodniczych pogromów Polaków, przez wiele lat był w ruinie. Po przemianach lat dziewięćdziesiątych został pieczołowicie odrestaurowany staraniem fundacji księżnej Karoliny Lanckorońskiej, która po wojnie zamieszkała w Rzymie, i uroczyście rekonsekrowany w 2002 roku. Służy teraz grupie rzymskokatolickich wiernych z okolicy. Po wyjściu z kościoła naszą uwagę przykuwa znajdujący się niedaleko za jarem na wzniesieniu, otoczony wysokim murem obszerny pałac Lanckorońskich, w którym jak się okazuje, uruchomiona została fabryka papierosów. Strażnik na bramie za kilka hrywien pozwala nam wejść na dziedziniec i zwiedzić parę pomieszczeń zamienionych na biura i hale produkcyjne. Z Jagielnicy pochodzi pan Tadeusz, obecnie mieszkaniec Legnicy. Wspomina siostrzenicę hrabiny Lanckorońskiej, jako swoją dobrą znajomą, uroczą, inteligentną kobietę z wielką klasą, o silnej osobowości, która była kierownikiem internatu jednej z legnickich szkół. W stanie wojennym była z jakichś powodów, których tylko możemy się domyślać, internowana. Za kilkanaście kilometrów mamy następne miejsce postoju. To kilkutysięczne miasteczko Tłuste, także nieobecne w wymienionym informatorze turystycznym, ani w wspomnianej encyklopedii.

O swoich przeżyciach związanych z Tłustem opowiada pan Bolesław Adamczyk. Tu mieszkali jego dziadkowie i spędził w tym miasteczku  wiele lat podczas ostatniej wojny, gdy musiał wyjechać z Czortkowa i w tych okolicach ukrywał się wraz z rodziną najpierw przed NKWD, a potem przed gestapo. Otrzymał sakrament chrztu w tutejszym rzymskokatolickim kościele  p.w. św. Anny, który  po wojnie zamieniono na dom kultury. Wierni przez wiele lat zbierali się  przed drzwiami dawnego kościoła, modlili się, a czasem, gdy była taka możliwość, jakiś przyjezdny kapłan odprawiał przed kościołem nabożeństwo. Po rozpadzie ZSRR o ten obiekt starała się cerkiew prawosławna, podległa patriarchom Moskwy.  Jednak determinacja wiernych sprawiła, że kościół po latach wrócił do katolików.  W ostatnim czasie urządzono w nim oddzielną salkę dla młodzieży, zwłaszcza do nauki katechizmu i śpiewu. Prawosławni zaś - jak mówi pan Bolesław - obrazili się i wybudowali sobie nową cerkiew. Jako kilkuletni chłopiec był w czasie wojny świadkiem masowego rozstrzeliwania na polu tuż pod miasteczkiem tysięcy Żydów. Zapamiętał dobrze i pokazuje teren, na który ofiary były wyprowadzane całymi kolumnami,  zmuszane do kopania sobie rowów, w których do dziś znajdują się ich masowe groby. Nikt do tej pory nie oznaczył w sposób widoczny tego miejsca kolejnej zbrodni ludobójstwa.

Z Tłustego można udać się do Jazłowca, której to miejscowości zawdzięcza swą nazwę znany z historii pułk kawalerii. Można tam zwiedzić kilka zrujnowanych obiektów sakralnych i zamek z XIV- XVII wieku. Możemy też z Jazłowca dojechać do wsi Nyrkiw, skąd niedaleko do jednej z najstarszych miejscowości na Podolu – Czerwonogrodu, leżącego w kotle Dżurynu. Latopisy ruskie wspominają ten gród już w IX wieku, nazywając go Czerwonyj Horod. Walczyli o niego książęta ruscy, Tatarzy, książęta litewscy, królowie polscy. Od 1434 był miastem królewskim Korony Polskiej. W 1448 nadano mu prawa magdeburskie. Gdy w 1679 zajęli go Turcy, mieszkańcy opuścili miasto i w spisie z roku 1765 figurował już jako wieś. Jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na Podolu. Nazwa pochodzi od widocznych wokół czerwonych połaci gliny. Przypuszcza się, że nazwa Grody Czerwieńskie może pochodzić od nazwy tego grodu. Niestety, ta polska wieś została w nocy z 2 na 3 lutego 1945 zrównana z ziemią przez bandę nacjonalistów ukraińskich. Zachowały się tam widoczne z dala ruiny zamku, oblanego wodami rzeki Dżuryn o podstawie czworokątnej, z czterema basztami w rogach i kościoła parafialnego z XVII wieku.

Po kilku kilometrach dalszej drogi dojeżdżamy do Zaleszczyk, liczących kilkanaście tysięcy mieszkańców, miasta jakby ściśniętego z trzech stron pętlą Dniestru, czego na pierwszy rzut oka nie widać. Stwierdzimy to dopiero po kilku godzinach, gdy wejdziemy na skalisty prawy brzeg Dniestru i popatrzymy na piękną panoramę. Miejscowość wzmiankowana jest od 1340 roku,  kiedy była królewszczyzną. Z dostępnych aktualnie informacji niewiele można dowiedzieć się o jej kilkusetletnich dziejach, gdyż osada ta leżała jakby na uboczu i w cieniu głośnych wydarzeń z bogatej historii tych stron, które rozgrywały się w innych miejscowościach regionu. Był tu niewielki zamek warowny i drewniany kościół rzymskokatolicki, spalone przez Turków w 1672 roku.

W XVIII wieku od Lubomirskich przeszły we władanie kasztelana krakowskiego Stanisława Poniatowskiego. Na wniosek zarządcy jego dóbr, majora   Oettykera w 1750 roku wybudowano tu osiedle fabryczne zakładów produkujących płótno i kamloty, czyli modną wówczas miękką tkaninę wyrabianą najpierw z wełny wielbłądziej, a potem z wełny kozy angorskiej. Sprowadzeni fachowcy osiedlili się wokół ratusza. Syn kasztelana, ostatni król Rzeczpospolitej, Stanisław August Poniatowski nadal rozwijał miasto.  Od niego przeszły we władanie księcia Józefa Poniatowskiego. Prawa miejskie Zaleszczyki uzyskały w 1756 r., napadnięte przez Turków w 1769 r. wyludniły się. Od 1772 r. były pod zaborem austriackim, uważane za miasto upadające. Pożar 1800 roku pochłonął większą część miasta.

W latach 20-tych XIX wieku nabył je Ignacy Brunicki, syn wzbogaconego handlarza końmi, Icka Braun-Braunsteina, który w 1815 przyjął chrzest, a w 1829 roku otrzymał tytuł barona bawarskiego herbu Lew. Jego potomni poprzez małżeństwa weszli do polskiego środowiska ziemiańskiego i arystokratycznego i spolonizowali się. Rozbudował on dawny pałac pięknie położony  nad Dniestrem w malowniczym parku, gdzie były oranżerie, cieplarnie i teatr letni księcia Józefa Poniatowskiego.

W roku 1854 wielkim nakładem kosztów miasto  zamieniono  w twierdzę, w związku z konfliktem europejskim, który przybrał postać tak zwanej wojny krymskiej, toczonej w latach 1853-1857. W czasie od września 1914 do maja 1915 roku, stacjonowali w mieście Rosjanie. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1919 roku, na Dniestrze było przejście graniczne pomiędzy Polską a Rumunią, dziś przebiega granica pomiędzy obwodem tarnopolskim i czerniowieckim.

Jesteśmy na lewym, niskim brzegu rzeki, na którym położone jest miasto. Zasłaniająca horyzont wysoka ściana skalna okalająca miasto i górująca nad nim od południa,  to właśnie prawy,  wysoki  brzeg Dniestru.  Zatrzymujemy się w rynku, by obejrzeć miejsce, gdzie stał zabytkowy ratusz z XVIII w. zbudowany przez Stanisława Poniatowskiego, ojca przyszłego króla Polski, w stylu pałacyku myśliwskiego z charakterystycznymi wieżyczkami. Nic nie zostało z jego dawnego wyglądu po licznych przebudowach, a po rozbiórce w 1976 roku, z materiałów po nim, zbudowano biały dom dla władz. Oglądamy potem cerkiew p.w. Najświętszej Trójcy z 1873 roku, świeżo odmalowaną i z odnowionym, błyszczącym złotem dachem. Zwiedzamy kościół rzymskokatolicki p.w. Św. Stanisława Biskupa i Męczennika, w  którym skupiamy się na kilka chwil modlitwy i wysłuchanie informacji proboszcza Stanisława Żary, który po krótkim spotkaniu z nami udaje się na zajęcia z grupą młodzieży z Dolnego Śląska, zaproszoną przez parafię na odpoczynek wakacyjny. Kościół zamknięty po wyjeździe Polaków w 1946 roku, przez jakiś czas był przeznaczony na magazyn, potem nieudolnie remontowany na obóz pionierów, przez wiele lat niszczał. W roku 1990 przejęty został przez parafię, wyremontowany i po poświęceniu 29 listopada 1992 roku ponownie pełni funkcje rzymskokatolickiego kościoła parafialnego.

Zaleszczyki leżące w obwodzie tarnopolskim, jako jedyne na tym terenie, mają łagodny śródziemnomorski mikroklimat i nazywane były polskim Merano (Merano to miejscowość we Włoszech, położona w okolicach Trydentu w Górnej Adydze). Zawdzięczają swe szczególne właściwości klimatyczne osłaniającym ich teren od wiatrów wzgórzom, okalającej je rzece i dużemu nasłonecznieniu – tu znaczna większość dni w roku, to dni słoneczne, a położenie miasta sprzyja zatrzymywaniu w powietrzu i glebie słonecznego ciepła. Od XIX wieku była tu stacja meteorologiczna i uzdrowisko, w którym leczono zwłaszcza choroby reumatyczne. W okresie międzywojennym Polacy przyczynili się do tego, że stało się szerzej znanym kurortem. Wybudowali tu sanatoria, zwłaszcza dla dzieci, urządzili park zdrojowy, powstało wiele pensjonatów i pałacyków w stylu staropolskim, przede wszystkim nad rzeką. Dziś poza informacją z przewodnika nic nie wskazuje na to, że to był sławny i modny ongiś kurort z wielkimi możliwościami i tylko częściowo zrealizowanymi planami rozwoju, których dalszą realizację brutalnie przerwała wojna.

Grupkami po kilka osób chodzimy po uliczkach przylegających do rynku, gdzie kto ma ochotę. Na nabrzeżu, gdzie były dawne pensjonaty, natykamy się z Wackiem na kilka niezamieszkałych ruin, a wokół zamieszkałych budynków postawiono zagrody i szopki, w których mieszkańcy hodują kury oraz pluskające się w wodach Dniestru gęsi i kaczki. Widząc w czasie spaceru opuszczone nad rzeką pensjonaty, zauroczeni położeniem i klimatem miejsca,  oddajemy się przez chwilę marzeniom. Myślimy  w pewnej chwili o tym samym i zaczynamy równocześnie mówić – może kupimy sobie taką ruderę i wyremontujemy? Otworzymy pensjonat i będziemy organizować turnusy  dla Polaków, a może nie tylko dla naszych rodaków ? Klimat, rzeka, góry, jary i jaskinie oraz okoliczne zabytki polskości i nie tylko polskości, to doskonałe miejsce do aktywnego i równocześnie kształcącego wypoczynku.

Idąc od centrum ulicą prowadzącą w kierunku mostu na Dniestrze i drogi na Czerniowce, po prawej stronie od miasta był park zdrojowy i pawilony sanatorium, dziś zaniedbane i sprawiające wrażenie opuszczonych i bezpańskich. Poza naszą niewielką grupą nie ma turystów ani kuracjuszy, a to przecież pełnia sezonu letniego. Niedaleko od mostu oglądamy jednopiętrowy dom z ogrodem, w którym według relacji jednego z naszych współpodróżnych zamieszkał marszałek Józef Piłsudski, gdy 10 września 1933 roku odwiedził miasto i powiat. Z mostu o dziurawej w niektórych  miejscach nawierzchni drogi, widać piaszczyste wysepki i mielizny obmywane nurtem rzeki. Niektórzy z naszych dochodzą do połowy mostu i wracają do miasta. Tylko my z Wackiem postanawiamy przejść na drugą stronę. Po przejściu na drugi brzeg rzeki dochodzimy do stromego zbocza porośniętego zieloną roślinnością i poprzecinanego jaśniejącymi skalistymi jarami. Wspinamy się na wzniesienie ścieżką podobną do tej, jaką w Czortkowie wspinaliśmy się na Wygnankę. Po kilkudziesięciu minutach wspinaczki oglądamy miasto z lotu ptaka,  widoczne jak na planszy zabawki dla dzieci, otoczone i jakby ściśnięte błękitną pętlą Dniestru. Pięknie to wygląda potem na fotografii, która dość dokładnie oddaje tamten widok; jest to widok niespotykany, wręcz  bajkowy. A otaczające nas powietrze wydaje się być tak czyste, że skupienie się tylko na samej czynności oddychania sprawia nam niespotykaną przyjemność.

Żałujemy teraz, że nie ma tutaj z nami naszej cyganeczki Pani Krystyny, która zdążyła z kamerą wideo oblecieć już całe miasto, nie omijając sfilmowania niczego, co  przykuło jej uwagę, budząc zrozumiałe zainteresowanie tubylców, którzy brali ją chwilami za amerykańską turystkę. Wstrzymujące dech w piersiach widoki panoramy Zaleszczyk z lotu ptaka dałyby jej niewątpliwie okazję do sfilmowania ujęć, które mogłyby okazać się  rewelacyjne i niepowtarzalne.

Gdy wracamy do miasta,  zaczepia nas wiekowa, sponiewierana jakby przez życie kobieta, dosłownie w łachmanach, z laską w ręku i  workiem na plecach.  – Bracia z Polski - odzywa się do nas ze wzruszeniem. Prosi o kilka hrywien wsparcia i gdy usłyszeliśmy jak interesująco oraz jakoś egzotycznie włada językiem polskim, nieco zaintrygowani chcemy jej dłużej posłuchać i wdajemy się  w rozmowę. Kobieta wyraźnie czuje potrzebę zwierzenia się przed nieznajomymi. Śpiewnym, ciepłym i miękkim  głosem, chwilami jakby przez łzy śmiejąc się sama z siebie i swojej opowieści, zaczyna opowiadać historię swego życia.   – Mam osiemdziesiąt pięć lat. Jestem z pochodzenia  Polką, gdyż  mój ojciec był Polakiem. Walczył w pierwszej wojnie światowej przeciw Austriakom. Mój mąż zmarł kilka miesięcy temu. Też czuł się Polakiem. Wcielony na siłę, podczas wojny służył w armii sowieckiej. Dostał się do niewoli niemieckiej i miał szczęście, że nie spotkała go śmierć za rzekomą zdradę albo zsyłka, na jaką skazywano wielu żołnierzy, którzy wracali z niewoli. Karą dla niego była wielkość emerytury, która wynosiła trzydzieści siedem hrywien. (Jeden dolar, to około  pięciu hrywien). Ja jednak po śmierci męża zostałam nawet bez tych groszy i muszę żebrać. O – patrzcie - mówi odwiązując worek i pokazując jego zawartość. Na targu ludzie podarowali mi główkę kapusty, kilka kartofli, jabłek, buraków. W młodości byłam bardzo ładna i pięknie śpiewałam. Zapraszali mnie na wesela, abym im śpiewała, czułam się wtedy jak jaka wielka artystka. Nikt w okolicy tak ładnie jak ja nie śpiewał, a jeszcze gdy podali wina, albo nalali ze sto gram gorzałki albo śliwowicy,  to przechodziłam sama siebie. Gdy śpiewałam, wszyscy mężczyźni przede mną tańczyli, klaskali, wtórowali mojej pieśni refrenem, pokrzykiwali - jednym słowem wpadali w zachwyt. Prosili mnie też często do tańca, a mąż był bardzo zazdrosny. To i urządzał czasami różne sceny. Kiedyś krewni chcieli mnie zabrać do Kanady, ale ja nie chciałam, bo tu jest moje miejsce, tu życie można przeżyć jak kolorową bajkę, chociaż czasem było biednie, to najpiękniej na świecie. Tu niech zostaną moje kości, blisko męża.

Nasz czas wolny jednak już mija i  nie możemy dłużej słuchać opowieści, których końca trudno byłoby może oczekiwać. Niemal brutalnie przecinamy więc monolog naszej rozmówczyni. Dajemy kobiecie po dolarze i śpieszymy na miejsce obiadokolacji. Udajemy się do salki parafialnej przy rzymskokatolickim kościele  na domowy, jakby rodzinny posiłek, przygotowany staraniem miejscowych  parafianek. Stół bogato zastawiony urozmaiconymi potrawami, gdzie jest kilka rodzajów smakowitych pierogów, naleśników, sałatek warzywnych i owocowych, sery, pieczywo, ciasta, herbata, konfitury i kompoty. Niewątpliwie,  wszystko to co podano wymagało wielkiego wysiłku, staranności i kunsztu, a nawet serca od przygotowujących je gospodyń. - Jakże to ciekawsze i zdrowsze, wręcz bliższe duszy człowieka pożywienie – pomyślałem - wszak takie posiłki nie tylko przygotowuje się duszą, ale i duszą się je spożywa, nie samym tylko ciałem  i stanowią one pokarm zarówno dla ciała, jak i dla duszy, lepszy od naszych codziennych, bezdusznych, sprzyjających nie tylko poczuciu zwierzęcego zadowolenia, ale i potęgujących odruchy agresji - rutynowych kiełbas, boczków, szynek, schabowych i steków. Od jakiegoś czasu, po wielu doświadczeniach na drodze poszukiwania swojej własnej filozofii życiowej, obejmującej wszystkie sfery życia,  żywię przekonanie, że człowiek mięso może spożywać tylko w razie konieczności lub gdy nie ma wyboru. Oczywiście, z tą wyznawaną filozofią, zarówno w tej jak i w niektórych innych sprawach, nie raz się w praktyce rozmijam wskutek różnych nabytych wcześniej nawyków i błędów popełnionych w procesie wychowywania mnie.

Zakwaterowano nas w pokojach przechodnich w jedynym czynnym w mieście hotelu komunalnym, mieszczącym się w dość starym budynku, przypuszczalnie z XIX wieku. Pokoje, zwłaszcza ściany i podłogi oraz urządzenia sanitarne, były w takim stanie, że myśl o pobycie w nich była znośna tylko dlatego, że mieliśmy mieszkać tam tylko jedną noc. Po rozpakowaniu niezbędnych rzeczy jak najszybciej wyszliśmy do miasta, a po powrocie natychmiast zgasiliśmy światło i staraliśmy się jak najszybciej zasnąć. Rano następnego dnia zaś szybko wyszliśmy z pokoi, oddaliśmy klucze i postanowiliśmy nie wspominać tego miejsca.

Czytamy w książce Ludwika Wawryszyna informacje o zabytkach istniejących w okolicy  do 1939 roku i dowiadujemy się, że  niedaleko Zaleszczyk we wsi Dobrowlany była drewniana cerkiew, która według legendy krążącej wśród  miejscowej ludności przyniesiona została przez powódź z Buczacza. Stamtąd jest blisko do położonej w jarze rzeki Seret  wsi Kasperowce, od której ciągnie się trasa wzdłuż malowniczych, samotnie stojących skał między Holihradami i Lesiecznikami, z których najciekawsza jest skała nazwana Sfinksem podolskim. W Nowosiółce Kostiukowej są ruiny zamku Kostiuków-Wołodyjowskich z XVI wieku. W Holihradach, Bereżanach, Berdykowcach, Dupliskach i Koszyłowcach w czasie prac archeologicznych odkopano cenne ślady pobytu człowieka z neolitu i z czasów rzymskich. Niedaleko od zrównanego z ziemią w czasie II wojny światowej podczas pogromów Polaków Czerwonogrodu odległego od Zaleszczyk o 28 km, jest największy na Podolu wodospad Dżurynu o wysokości 16 m.  Tym razem nie uda nam się odnaleźć i zwiedzić tego wszystkiego, gdyż trasa wśród serpentyn jest zbyt niebezpieczna i naszego autobusu nie możemy narażać. Trzeba by się tam wybrać mając do dyspozycji auto osobowe albo rowery. Postanawiamy z Wackiem przyjechać tu kiedyś przynajmniej jeszcze raz, by lepiej poznać piękno ziemi zaleszczyckiej.

Powiat zaleszczycki, dzięki ciepłemu klimatowi i żyznej glebie słynął w okresie dwudziestolecia międzywojennego z sadownictwa i ogrodnictwa oraz polowych upraw roślin ciepłolubnych – winogron, moreli, brzoskwiń, arbuzów, melonów, a także pszenicy, słonecznika i kukurydzy. Kukurydza była tak dorodna, że w jej łanie chowała się pełna fura z końmi.  Było to miejsce ożywionego handlu, a także  eksportu śródziemnomorskich owoców i warzyw. We wrześniu szczególnie uroczyście obchodzono co roku święto winobrania, połączone z barwną rewią różnorodnych miejscowych strojów, śpiewów i tańców ludowych z tego całego, bogatego etnograficznie regionu. Organizowano wiele ciekawych imprez turystycznych, jak choćby spływ kajakowy urozmaiconą i malowniczą trasą prowadzącą wodami i jarami  Dniestru do Chocimia i Okopów Świętej Trójcy. Tym razem możemy sobie tylko wyobrazić uroki takiego spływu, ale kto wie czy w przyszłości nie zechcemy go zorganizować w gronie przyjaciół.

Po zakwaterowaniu i krótkim odpoczynku udajemy się ponownie na zwiedzanie miasta. Jest gorąco i po drodze zachodzimy do maleńkiego bistra na chłodne piwo marki Heineken. W drodze powrotnej do hotelu miałem niepokojącą przygodę z bankomatem, który przez długi czas po wypłacie nie chciał oddać mojej karty kredytowej Visa classik i zrobił to dopiero po zadysponowaniu drugiej, niezamierzonej przeze mnie wypłaty. Gdy już niemal wchodziliśmy do bramy naszego hotelu, przywabiły nas do zajścia nieco w bok odgłosy muzyki dochodzące z parteru budynku przyległego do drugiej strony hotelu. Jakże blisko spania, już upragnionego po bogatym we wrażenia dniu, nieoczekiwanie czekały na nas mocne uderzenia Disco! Po chwili wahania zwyciężyła w nas ciekawość. Jako jedyni z naszej wycieczki trafiliśmy z Wackiem niechcący na dyskotekę, a nawet dokonaliśmy jakby jej otwarcia, gdyż przez jakiś czas byliśmy poza dwójką znajomych barmana, jedynymi gośćmi w dość przestronnym, przeciętnym lokalu. Posiedzieliśmy trochę przy następnym piwie i włączyliśmy się do tańca w kilkuosobowym kółku, które po jakimś czasie się utworzyło. Okazało się, że jesteśmy tam najstarszymi danserami. Gdy wyczuliśmy, że wzbudzamy pewne zainteresowanie, nie wiedząc, czy nie jest to rodzaj zainteresowania, na który raczej w otoczeniu nieznanych ludzi nie należy sobie pozwolić, jeśli się nie chce mieć jakichś kłopotów, wyszliśmy z lokalu. Na chwilę zanurzyliśmy się w miły, jakby pełen zmysłowych pokus nastrój nocy, zachęcający do spaceru i szukania romantycznych przygód, czemu niewątpliwie sprzyjało słodkie rozluźnienie po kilku piwach. Jednakże, jak się okazało, czuwały w nas jeszcze mocne  pokłady rozsądku, powędrowaliśmy więc po krótkiej naradzie do naszego hotelu i bez problemu zanurzyliśmy się w niezmierzony ocean snu. Marzyła mi się już niezbyt daleka Huculszczyzna (jej specyficznym, egzotycznym urokiem zaraziła mnie dwa lata temu lektura pism Stanisława Vincenza), do której mieliśmy dotrzeć wieczorem następnego dnia, chociaż czułem równocześnie niedosyt, że nie zwiedziliśmy niektórych interesujących miejsc wokół Zaleszczyk, o których kilka godzin temu czytałem w informatorze Ludwika Wawryszyna.


  Spis treści zbioru
Komentarze (5)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Piekne te pana opowieści. Sam mieszkam w Przemyślu, gdzie wiele mamy wspólnego z Kresami. Moja rodziną, w tym żyjąca babcia, wiele przeżyła pod kątem przemian na tych terenach. Pozdrawiam serdecznie.
avatar
Z niekłamaną ciekawością przeczytałam ten reportaż z podróży. Ileż tu interesujących informacji! Zazdroszczę ogromu wiedzy! Kiedy czytam Pana teksty, uświadamiam sobie, jak mało wiem. Na naukę ponoć nigdy nie jest za późno, więc czytam wszystko od deski do deski. Może coś w głowie zostanie. Dzisiaj chcę podkreślić, że szczególnie pięknie pisze Pan o ludziach. Wzruszyła mnie ta niezwykle barwna opowieść o staruszce-żebraczce. Kolejny raz powtórzę, że język tekstu jest niezwykle bogaty. Czekam na kolejne lekcje i serdecznie pozdrawiam.
avatar
Komentowanie po Przekulce to jak picie wody po herbacie. Cokolwiek by się napisało, to i tak będzie to powtarzanie jej niezwykle cennych i trafnych ocen, pod którymi podpisuję obydwiema rękami. Pozostaje mi jedynie zapytać Autora, czym uzasadnia dość pokaźne użycie kursywy oraz wytłuszczenie sporych fragmentów? Chyba wymieniona miejscowość Tłuste nie ma z tym nic wspólnego.
avatar
Niestety, większość pogrubień i kursywy, to nie mój wybór, lecz przekłamanie komputera, z którym nie potrafię sobie poradzić. Tak bywa też z innymi tekstami. Mam do wyboru - albo dać tekst z przekłamaniami, licząc się z krytyką, albo nie dać wcale. Zazwyczaj wybieram to pierwsze, za co przepraszam.
avatar
Jak podaje najnowsza "Encyklopedia Kresów" /Kraków, wydawnictwo Kluszczyńskiego/ we wrześniu 1939 r. rząd Polski ewakuował się do Rumunii wcale nie przez most w Zaleszczykach, a przez Kuty i Przełęcz Tatarską.

(porównaj 1. akapit dziennika podróży pt. "Kresy - przywracanie pamięci")

Z naszą historią jest tak, jak ze źródłem: jedno jest bardzo zdrowe, drugie nie do picia, a trzecie nawet do prania się nie nadaje.

Piękna, bardzo osobista relacja z podróży sentymentalnej po Kresach na terenie dzisiejszej Ukrainy
© 2010-2016 by Creative Media
×