Autor | |
Gatunek | romans |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-10-01 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 916 |
Rano zbudziło mnie jakieś pukanie do drzwi. Otworzyłam oczy i okazało się, że zasnęłam nad projektem, robiąc przez sam środek rysunku wielką, grubą kreskę. Zaklęłam po szewsku i niespiesznie podeszłam do drzwi.
Otwieram, patrzę…
– O… a kim pan jest? – zapytałam zdezorientowanego przybysza. Był tak wysoki, że w pierwszej chwili moje oczy spoczęły na jego krawacie, a później dopiero spojrzałam mu w oczy.
– No, jak to?! – powiedziała Wiola wychodząc żywym krokiem z salonu. – To ten pan, co go wczoraj przyjęłyśmy!
– Dzień dobry. Przepraszam panią najmocniej, że przeszkadzam… najwyraźniej w wypoczynku pani. Proszę pozwolić, że się przedstawię: Dariusz Zięba. – powiedział podając mi rękę.
Był bardzo przystojnym, młodym mężczyzną lat może dwudziestu sześciu i wzroście co najmniej… dwu metrów. Jego włosy były koloru złota wpadającego w rudy, a oczy zielononiebieskie i pełne blasku. Miał duży nos i ładne, kształtne dłonie. Zarost na jego twarzy czynił jego oblicze poważnym i podkreślał jego urodę. Był ubrany w jasnopopielaty garnitur, a pod szyją miał zawiązany błękitny krawat.
Podałam mu rękę, przez chwilę zapominając jak się nazywam i co tu robię, przypominając sobie jednocześnie wczorajsze zachowanie Wiolki.
– Katarzyna Kowalska… Szefowa. – podkreśliłam z naciskiem ostatnie słowo, zadzierając głowę tak wysoko jak się tylko dało, jakby próbując dodać sobie choć kilka centymetrów wzrostu, bo miałam ich jedynie sto pięćdziesiąt siedem. Spodziewałam się, że to będzie zwykły uścisk dłoni podczas gdy on, po staroświecku ujął moją dłoń i ucałował swoimi gorącymi ustami. Serce podskoczyło mi do gardła, jakieś ciarki przeszły mi po dłoni i plecach. Natychmiast się wyprostowałam, zacisnęłam zęby i odstąpiłam o krok. Znałam dobrze to uczucie miękkich nóg i kołatanie serca. Przywołałam się natychmiast do porządku i przyjęłam postawę obronną.
– Istotnie, pańskie pukanie do drzwi obudziło mnie! Proszę na stanowisko pracy panie… Zięba. Praca czeka na Pana na biurku… – Moja powściągliwa i jakże dobitna odpowiedź, była przepełniona chłodem, który zdołałam w sobie wytworzyć w sposób ekspresowy. Niemal naprawdę powiało chłodem. Swoim zwyczajem nie patrzyłam mu w oczy gdy mówiłam, a było to bardzo łatwe, bo na wysokości mojego wzroku rysowała mi się jego szeroka klatka piersiowa. Podstawowa zasada: „Nie patrzeć!”.
„70% tego co powoduje zakochanie, to właśnie kontakt wzrokowy, więc: NIE PATRZEĆ!”
– Tak o–oczywiście… – zająkną się, a jego ciepły i niski głos, zapiszczał nieco. Spojrzałam ukradkiem na jego twarz, tak z czystej ciekawości. Zbladł, był zestresowany i spłoszony.
„Taki duży facet, a zachowuje się jak spłoszony młokos.”
Popatrzył na mnie spode łba, z nieco pochyloną głową, zupełnie jakbym nakrzyczała na… dziecko.
„Jego oczy…”
– No! Niech pan wejdzie! Pani szefowo… niech nam pani nie straszy nowego pracownika swoimi rozkazami, bo nam go pani wystraszy i ucieknie, a matematyka zaleje nas tą całą lawiną cyfr! – rzekła Wiolka wpychając go do środka, podczas gdy ja w błyskawicznym tempie przemieściłam się na miejsce, gdzie uprzednio stał. Zanim się zorientowałam, drzwi do biura zamknęły mi się przed nosem. Stałam na korytarzu jak wryta dobrą minutę nim się otrząsnęłam. Przeszłam od stanu całkowitej pustki do typowej gonitwy myśli, które kotłowały się w mojej głowie i biegły w zastraszającym tempie, coraz to nowsze i nowsze… lęk i panika!
Odwróciłam się i poszłam szybkim krokiem do łazienki, a tam zwykłym sobie porządkiem sprawy, przekręciłam klucz w zamku i podeszłam do umywalki. Opierając się na niej, by utrzymać pion, zajrzałam w lustro. Byłam czerwona jak burak, miałam worki pod oczami i wystraszone oczy, a na głowie miałam koszmarny nieład. Dobrze znałam stan, w którym się teraz znajdowałam.
– Nie… znowu się zaczyna! – powiedziałam z zaciśniętą szczęką. Znowu dopadły mnie bóle brzucha, arytmia i trzęsące się ręce…
„Nadchodzi kolejna miłostka, którą muszę zwalczać. To już chyba koniec. Ostatni raz. Nie mam siły na więcej…”
Wstrząsną mną płacz, który zmusił mnie swoją intensywnością do przyjęcia pozycji siedzącego embrionu. Musiałam jakoś funkcjonować! Nie mogłam zawieść klientów i innych ludzi swoim zachowaniem, niekompetencją i wybrakowaniem. Nie mogłam się teraz załamać. Przestałam płakać, co było nie lada wysiłkiem. Umyłam się, przebrałam i poprawiłam swój babciny kok, po czym udałam się do kuchni na śniadanie.
Nie tknęłam nic z tego, co pieczołowicie przygotowała mi Jola. Moje usta pamiętały ze śniadania tylko smak kropli walerianowych, popitych herbatką z melisy. Jola coś do mnie mówiła, ale ja jej nie słuchałam. Byłam w innym świecie.
”Jego zielone oczy…”
Odpływałam co pewien czas w głębię tych oczu, dokładnie utrwaloną w moich myślach. Natychmiast jednak starałam się to zwalczyć i wyprzeć z siebie ten obraz. W ten sposób walczyłam z samą sobą, już nie jeden raz. Takie wypieranie uczuć pociągało zazwyczaj za sobą nieuniknione konsekwencję w postaci stanu stępienia umysłowego i bólu głowy, zupełnie jak gdybym wyrywała z ziemi zalążki jakiegoś roślinnego pasożyta.
Po dawce uspokajaczy zaczęłam się powoli wyciszać. Moje niezawodne specjały zadziałały. Napięte mięśnie powoli się rozluźniały, myśli zwalniały… W stanie pół otępienia podniosłam się z krzesła i wyszłam. Przemierzyłam korytarz jak bezkres oceanu jego oczu i stanęłam pod drzwiami. Nacisnęłam klamkę, a czas jakby zwolnił… Weszłam. Głowa w dół, po szybkim zerknięciu na pogląd sytuacyjny, podejście do biurka.
Siedzieli już na swoich miejscach – ona pochylona nad projektem, on spoglądał na mnie ukradkiem (ciągle tak samo blady jak na początku) przeglądając dokumenty. Stanęłam nad moim biurkiem. Na projekcie ogrodu zimowego widniała długa, gruba krecha. Przetarłam oczy i usiadłam na fotelu. Ze swojego przybornika wyciągnęłam gumkę chlebową do mazania, a po chwili rozpoczęłam żmudną pracę nad likwidowaniem usterki. Przed oczyma wszystko mi się zlewało, rozmazywało, drgało… Byłam niemal nieprzytomna po tych ziółkach. I gdy już zaczynałam odpływać w słodki niebyt, usłyszałam:
– Przepraszam. Czy dobrze się pani czuje? – Znów odezwał się głos tego demona, który przybył do mojego domu by mnie dobić. Otrząsnęłam się i spojrzałam na niego. Miał zatroskaną minę. Odkryłam nagle, że moja ręka wykonała niekontrolowany ruch, robiąc kolejną niepotrzebną kreskę.
– Cholera, znowu. – burknęłam pod nosem. – Wszystko jest w najlepszym porządku panie Zięba. Proszę wracać do pracy. – odpowiedziałam oschle. Po chwili urwał mi się film…
Śniły mi się ogromne morsko zielone oczy… Spałam chyba całe wieki.
Otwieram oczy, patrzę i widzę kogoś siedzącego obok mnie na krześle. Leżę na sofie, przykryta kocem z nogami do góry, a na czole mam coś lodowatego. Postać siedząca podtrzymuje mi to lodowate coś na czole. Obraz nieco zamazany.
– Halo! Proszę pani! Słyszy mnie pani?! – Znowu głos tego demona.
Z mojego gardła wydobyło się kilka niekontrolowanych, niewyraźnych słów. Miałam tak zaciśniętą szczękę, że nie sposób było jej otworzyć, a bolała paskudnie.
– Zaraz będzie lekarz i panią zbada . – powiedział ciepłym, niskim głosem. Obraz wyostrzył mi się. Zobaczyłam znowu jego oczy i pomyślałam:
„Jak ktoś może mieć takie cudne oczy!?”
Dotkną dłonią mojego policzka.
– Ależ ma pani gorączkę!
Miał tak zimną dłoń, że drgnęłam.
– Zimna, co? – zapytał uśmiechając się wyrozumiale.
– Jest już lekarz! – powiedział głos Romka. Okazało się, że stał przy oknie w pokoju. Oni wszyscy tam byli: Franek, Jola, Wiola…
„Ale dlaczego to akurat on u licha, siedzi przy mnie?! Przecież mogły przy mnie równie dobrze siedzieć Wiola albo Jola! Zaraz go ugryzę!”
– Dzień dobry państwu! Gdzie ta nasza pacjentka? – powiedział 60-cioletni pan doktor, zjawiając się tuż obok mnie w swoim białym kitlu. Jego czujny, mądry wzrok zaczął mnie dokładnie prześwietlać, podczas gdykrew buzowała we mnie z powodu bliskości pana Zięby. „Nie patrzeć! Nie czuć!” – nakazywałam sobie.
– Ja nie chcę… – wymamrotały moje usta. Zdziwiłam się, że to powiedziałam.
– Czego pani nie może? Coś panią boli? – zapytał doktor zajmując miejsce, które zwolnił Dariusz. – Co się stało? Pamięta coś pani?
Pokiwałam głową, że nie wiem co się stało. Co miałam im powiedzieć? – „Zobaczyłam jego wielkie gały za moimi drzwiami dziś rano i od razu się zakochałam! Wzięłam końską dawkę ziółek na uspokojenie i zasnęłam za biurkiem. Za nic w świecie im tego nie powiem!!!”
– Może ja opowiem. – zaproponował demon.
– Dobrze, ale niech państwo opuszczą pokój, bo zabierają jej państwo powietrze. Pan zostanie i mi opowie. – zarządził lekarz. Rozkaz wykonano niezwłocznie.
Darek staną obok doktora w zasięgu mojego wzroku i po chwili znów rozległ się jego upajający moje uszy głos.
– Siedzieliśmy tutaj z Wiolettą, gdy do pokoju chwiejnym krokiem weszła pani… szefowa. Od razu zauważyłem, że coś z nią nie tak… Rozpalona – tak jak teraz, oczy się jej lśniły – pewnie już wtedy miała gorączkę. Usiadła za biurko i po chwili zajęła się pracą. Zauważyłem, że przysypia i zapytałem, czy się dobrze czuje – odpowiedziała że tak, ale zemdlała… – („Och! Jak ja nienawidzę tego słowa!!!” – pomyślałam. ) – Podbiegłem do niej i wziąłem na ręce. Położyłem tu i dałem jej pod nogi taboret, aby krew spłynęła do mózgu. Wioletta przyniosła zimny okład i zadzwoniła po pana. – Zadowolony z siebie, po zamaszystej gestykulacji uśmiechną się do mnie troskliwie.
„Gdybym mogła cię własnoręcznie udusić!!! Przerwać tą twoją relację… Gdybym mogła zabić cię spojrzeniem!!! Nie patrzeć!!!”– myślałam starając się nie uwidaczniać sekretów swojego wewnętrznego dialogu. Spojrzałam na doktora zaraz po tym, jak przypomniałam sobie czego mam nie robić.
– Zaraz panią obadamy. – Wyciągną ciśnieniomierz. – A! Najpierw pulsik sobie sprawdzimy… Słabiutki… Teraz ciśnienie… niskie i to bardzo… Teraz osłuchamy płucka i serduszko. A cóż to za arytmia?! – Komentował wykonując kolejne czynności. – Coś dziś pani jadła?
– Nie pamiętam… Jola mi coś podała, ale ja nie pamiętam co. – Naprawdę tego wtedy nie pamiętałam. A ten demon przez cały czas na mnie patrzył i pocierał swoją bujną, złocistą brodę kciukiem jakby coś sobie kalkulując w tej swojej matematycznej głowie.
– Proszę mi tą panią Jolę zawołać. – rozkazał doktor.
– Już się robi! – Demon zniknął po czym wrócił z nią.
– Słucham panie doktorze. – Wyczuwało się niepewność w jej głosie.
– Co pani podawała tej oto młodej damie na śniadanie? – Faktycznie, przy jego wieku ja byłam jeszcze dość młoda. Pan doktor był blisko emerytury, więc świetnie pasował na stanowisko mojego lekarza pierwszego kontaktu.
– Ona nic nie zjadła panie doktorze.
Darek uniósł brwi w geście zdziwienia.
– No, za wyjątkiem może tych kropli walerianowych i melisy do picia. Tak, to nie spożyła niczego. Nic a nic.
– W takim razie… mamy tu chyba do czynienia z nerwicą. Tak? – zapytał mnie.
– Coś w tym stylu. – wyjaśniłam.
– No tak. Spożyła pani zioła na uspokojenie na głodny żołądek i to tak panią osłabiło. Ciśnienie spadło… Ale skąd te nerwy…? – Zmarszczył brew. – Ma pani jakieś problemy, długotrwały stres?
– Mam stresującą pracę. – Musiałam się jakoś ratować.
– Rozumiem. Czy jest pani pod kontrolą specjalisty?
– Nie. – skłamałam ze względu na obecność pana Zięby, choć i tak poznał już mój słaby punkt.
– Może warto by było jednak odwiedzić psychologa lub psychiatrę… – Widział, że niechętnie podejmuję ten temat. – Mogą nas państwo zostawić sam na sam? Muszę porozmawiać z pacjentką w cztery oczy.
Bałam się popatrzeć w oczy Darkowi, bo przypuszczałam, że zobaczę w nich potępienie. Spojrzałam tylko na jego dłonie, a ten schował je do kieszeni i wyszedł za Jolą.
– Teraz może pani mówić swobodnie. Niech mnie Pani potraktuje jak spowiednika.
Westchnęłam i postanowiłam powiedzieć prawdę. Doktorek wyglądał całkiem sympatycznie i dobrze patrzyło mu z oczu. Ostatnio widziałam go jakieś pół roku temu, ale niezbyt wiele się zmienił…
– Chodzę do psychiatry po leki na uspokojenie i czasem antydepresyjne, ale nie psychotropowe! – Podkreśliłam ostatnie słowo. – Wszystko to przez to, że jestem mocno przewrażliwiona i, jak mi się wydaje, reaguję trzy razy mocniej niż przeciętny człowiek.
– Ach! Czyli się pani po prostu zdenerwowała i zemdlała. Tak?
– Tak.
– A z tą pracą nie da się nic zrobić? Jakiś urlopik?
– Zrobię sobie wolne panie doktorze, ale tylko kilka dni. Mam masę roboty. – Zbywałam go. – „I tak nie będziesz wiedział co robię w domu doktorku!”– zaśmiałam się w duchu.Tylko praca trzymała mnie w pionie.
– Bardzo wskazane droga pani. Bardzo wskazane. A co dokładnie pani zażywa i w jakich ilościach?
– Biorę najmniejszą dawkę antydepresantów… Na jesień lekarz zwiększa mi dawkę do dwóch tabletek dziennie.
– A psychoterapia?
– Najlepszą psychoterapią dla mnie jest praca i niemyślenie o problemach.
– Ach, rozumiem. Ale będzie lepiej jeśli opowie pani o tym omdleniu swojemu lekarzowi psychiatrze.
– Dobrze…
„Dobrze, że ten Dariusz nie słyszał naszej rozmowy. Po co ktoś miał wiedzieć co się ze mną dzieje? I tak by nie zrozumiał, bo nie był w mojej skórze. Tego nie zrozumie nikt, kto tego nie przeżył…” – podsumowałam całą sytuację z ciężkim sercem.
Cały dzień spędziłam w swoim pokoju, leżąc w łóżku. Była to dla mnie męka, ale nieporównywalną męką byłoby szarpać się wewnątrz siebie cały dzień w biurze, uważając aby nie patrzeć na Niego. Tu przynajmniej miałam spokój i mogłam pomyśleć.