Przejdź do komentarzyWIRTUALNA SCHIZOFRENIA część 1
Tekst 1 z 1 ze zbioru: WIRTUALNA SCHIZOFRENIA
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2020-04-15
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń935

SEMPER




WIRTUALNA SCHIZOFRENIA




1. Środa, 06.11.19`


Autobus lekko przechylił się w lewo na zakręcie, toteż wszyscy stojący pasażerowie także się trochę przechylili, zupełnie jak automaty. Ci, którzy wgapiali się w swoje komórki, nawet tego nie zauważyli.

Marek podliczył tych z przodu, potem obejrzał się do tyłu. No, gdzieś prawie połowa, pomyślał. I większość siedzących. Jasna cholera! Ale ich wszystkich wzięło. Albo się gapią bezmyślnie przez okno, albo po sobie nawzajem, a przede wszystkim ślipią w te swoje cholerne smartfony, też zupełnie bezmyślnie. No, mnie samego jeszcze tak nie bierze, żeby „fejsować” w autobusie, ale to może jedynie kwestia czasu, kto to wie? Ale ich wzięło... Paranoja jakaś...

Autobus zatrzymał się na przystanku, ale zupełnie niepotrzebnie. Ani nikt z niego nie wysiadł, ani nikt nie wsiadł do środka. Po paru sekundach długi „przegubowiec” ruszył dalej.

I od razu zaczął się ruch w jego przepastnym wnętrzu. Wszyscy zaczęli się rozglądać dookoła, chować swoje komórki do kieszeni, torb, torebek, przygotowywać się do szybkiego „desantu”. Nie minęły dwie minuty i autobus stanął na kolejnym przystanku. Ale tym razem wypluł z siebie ponad połowę przewożonych wewnątrz ludzi. Spora grupa ruszyła przez boczną uliczkę z popękanym asfaltem i skręciła na „zebrę” na Elbląskiej. Autobus ruszył dalej, w swoją codzienną trasę, odsłaniając ogromne kolumny z plątaniną rur i podestów po drugiej stronie ulicy. Kolorowo. Kominy, wieże i jego ulubiona „zapalniczka”, zasłonięta teraz częściowo przez biurowiec. Budynek mienił się swoimi neonami w firmowych barwach Lotosu.

Jakoś nie było słychać żadnych rozmów w grupie. Wszyscy szli pospiesznie w kierunku bramy, zasłaniając się przed zimnymi podmuchami wiatru. Jeszcze sto metrów i szlaban. I wejście na teren ich zakładu pracy.

Trochę ludzi kręciło się na parkingu, trochę przy wejściu do budynku, dzień jak co dzień. Wszyscy „pospieszni”, pomyślał Marek. Jak gdyby te dziesięć sekund robiło jakąś różnicę. E tam... No tak, trzeba wyjąć kartę z portfela...


*


Jeszcze było ciemno, latarnie oświetlały cały teren. Na wewnętrznych uliczkach szli osobno ludzie w różnych kierunkach, spiesząc się do pracy. Już nie było jednej, dużej grupy, jakoś się wszyscy „rozbili”. Marek przyspieszył, żeby jak najszybciej zmienić Krzyśka. Za dwadzieścia pięć, pomyślał, spoglądając na wyświetlacz swojej komórki. Jest okej.

Skręcił w kolejną uliczkę, przy Kolumnie numer cztery. Kontener budowlańców, przerwa, a dalej budynek Sterowni. Co za cholerna pogoda, pomyślał. Żeby w listopadzie było plus dziesięć, czy ile tam jest dzisiaj, teraz? Ale się wszystko popierdzieliło... Minął kontener, zauważając światło w oknach. Budowlańcy przychodzą na szóstą, pomyślał, są jeszcze wewnątrz.

Minął pusty plac, doszedł do Sterowni i pchnął pierwsze drzwi, prowadzące do ich pomieszczenia. Od razu poczuł zapach podgrzewanego jedzenia w mikrofalówce. Jasne, Krzychu znowu się opycha kiełbasą na gorąco. Grubas jeden. Trzeba będzie tu przewietrzyć.

Pomieszczenie elektryków – konserwatorów było dużym prostokątem, mniej więcej sześć na osiem metrów. Jedną dłuższą ścianę zajmowały metalowe szafki pracownicze oraz drzwi na wewnętrzny korytarz. Wzdłuż drugiej zamontowany był długi blat, tworzący rodzaj jednego, ogromnego biurka. Mieściło się na nim kilka monitorów, klawiatury, sprzęt biurowy, dokumentacja i inne, bardzo widać potrzebne „instrumenta”. Na przykład brudny talerz z niedojedzonym kawałkiem chleba, pusty już kubek po herbacie, słoik musztardy... Ponad tym długim blatem, na ścianie, zamontowane były cztery panele kontrolne, z mrugającymi i nieruchomymi światełkami, wskaźnikami, przyciskami, poprzyklejanymi karteczkami, tablicami oraz dwie gabloty z kluczami, widocznymi przez szyby w drzwiczkach. Pośrodku stał niewielki stół z dwoma krzesłami. Na wprost wejścia było duże okno, a poniżej niego dwie duże komody, równie zagracone co długaśne biurko. To właśnie stamtąd zalatywał zapach podgrzewanej kiełbasy.

– Cześć, co tam? – rzucił Marek, wchodząc do środka.

– Cze. Spoko. – Krzysztof siedział rozparty w jednym z foteli przy biurku, blisko okna i wpatrywał się w jeden z monitorów, z obrazami z kamer przemysłowych.

Marek podszedł do niego, podali sobie ręce na powitanie, a potem zawrócił nieco, otworzył kluczem jedną z szafek i zaczął ściągać kurtkę.

– Wywaliła mi wczoraj czujka pepoż na „Siódemce”.

– O której?

– E... Niech spojrzę... – Krzysztof wstał z fotela i przesunął się parę metrów wzdłuż ściany, gdzie zamontowany był duży, czerwony panel kontrolny. Wziął do ręki zwisającą papierową taśmę z wydrukiem i zerknął na nią, głośno ziewając. – Ehe... Dwudziesta zero siedem.

– No, wywala... Mnie ostatnio też wywaliło, na „L – trzy”. O tej samej godzinie, mniej więcej. Znaczy, autodiagnostyka. Baterie siadają, nie? – Marek ściągnął swetr, potem buty, stając w skarpetkach na wyciągniętym z szafki kawałku wykładziny.

– No – poparł go Krzysztof. – Masz w Raporcie. Jak przyjdzie „Parówa”, to mu się przypomnij. Już z miesiąc temu dostał notatkę służbową, które akumulatory mają po dwadzieścia miesięcy albo więcej, nie? To może jeszcze w grudniu dostaniemy nowe na wymianę, no nie? Na razie będzie wywalać co jakiś czas i strażacy zaraz będą dzwonić do nas.

– Może. – Marek zdjął spodnie i wskakiwał właśnie w kombinezon roboczy.

– Na pewno.

– Może w styczniu. Raczej w lutym.

– A. No tak.

– A poza tym?

– Spoko. – Krzysiek wrócił na swój fotel.

– No to się zbieraj, Krzychu. A gdzie Andrzej? Urwał się już? – spytał Marek, nawet nie zerknąwszy na kolegę, zajęty dopinaniem szelek kombinezonu roboczego.

– Ehe...

– Okej... Witek powinien niedługo przyjść...

– Właśnie idzie. Mam go tu na monitorze.


*


Okno było otwarte, żeby przewietrzyć kiełbasiany zaduch. Witek kończył się przebierać, a Marek kończył wpisywać przejęcie służby w dużej, „Białej Księdze”, jak ją ktoś kiedyś nazwał.

– Dzwoniły jakieś „biurwy”? – rzucił Witek.

– Nie.

– No i dobrze... Co mamy dzisiaj w planie?

– Nic konkretnego. Chodź, podpisz się. Pójdziesz na zbiorniki?

– Mogę pójść. A ty?

– Może zacznę od kolejarzy. Zawsze coś tam spartolą, ciamajdy. To nie nasza działka, ale sam wiesz...

– Fakt.

Witek usiadł w fotelu obok Marka i przejął od niego księgę raportów. Wpisał coś tam do niej, zerkając na monitory.

– Co to za, kurwa, jesień, ty mi powiedz? Co?

– A co to? Ja zamawiałem? – odparł Marek z lekkim uśmiechem.

– No to kto? Ekolodzy?

– Może...

– Kurwa... Żeby w listopadzie było plus dwanaście... Ile dzisiaj jest, nie wiesz?

– Dokładnie chcesz? W południe może być i piętnaście.

– Właśnie.

– Klimat się ociepla, podobno. I nie narzekaj. Chyba, że wolałbyś mieć piętnaście, ale na minusie.

– Fakt.

– I co się tak lampisz na te monitory? Uważaj, bo jeszcze coś wypatrzysz.

– Nudna ta robota...

– To sobie poszukaj czegoś na taśmie, jak ci ta nie pasuje.

– Ha, ha. Strasznie śmieszne. Boki zrywać.

– A. Ty wiesz, co mi wczoraj wyskoczyło na „fejsie”?

– No? – Witek wstał i podszedł do komody stojącej pod oknem. – Chcesz? – rzucił, nie oglądając się nawet w kierunku Marka.

– Ehe... No, nawpisywałem sobie nowych znajomych, chyba z pięćdziesiąt osób, tak na „chybił – trafił”. To od razu powyskakiwały mi nowe propozycje, związane z tymi nowymi, nie? Znajomi znajomych.

– No...

Witek wyjął dwie szklanki z komody, kawę w puszce i postawił to na blacie. Potem włączył czajnik elektryczny i nasypał do szklanek kawę z pojemnika.

– Wczoraj wieczorem przeglądam i, nie zgadniesz, kto mi wyskoczył.

– Kto niby?

– „Ojciec Dyrektor”.

– Nie pierdziel, he he... – Rozbawiony Witek obrócił się i zekrnął na Marka.

– Powaga.

– Ale jaja... He, he, nie wiedziałem, że on też ma swój profil... No...

– Też byłem zaskoczony. – Marek wyciągnął swoją komórkę z kieszeni spodni roboczych.

– Ty, dawaj popatrzę... – Witek podszedł do Marka.

– Zaraz... Czekaj... O, masz. To moje konto, nie? O...

Witek wziął z dłoni Marka smartfona i zaczął przewijać otwartą stronę Facebooka.

– O kurde... Faktycznie... A niech mnie... Zaproszenie do grona znajomych... Ale masz wejście, Marecki, he, he, he...

– Jakiś mój nowy znajomek pewnie jest jego fanem.

– No tak... – Witek przewijał powoli stronę. – Ty. I co? Dodałeś go do swoich „znajomych”? Co?

– Jeszcze nie zdecydowałem... Na razie link jest aktywny, nie wiem, jak długo...

– Ty. Daj mi go, co? – Witek uśmiechnął się do Marka.

– Proszę cię bardzo. Tylko jak? Z tych moich ostatnich „znajomych”? To z pięćdziesiąt osób. Nie wiem, kto mi go wsadził. Albo wpisz w wyszukiwarce na swoim fejsie „Ojciec Dyrektor”, albo jak tam, to sam go poprosisz, żeby i ciebie dodał do swoich „znajomków”.

– No... Cholera... To ilu ty ich masz?

– Z pięćset? Nie wiem, nie liczę tego. Można przewijać i przewijać. Albo skopiuj sobie kilku aktywnych u mnie „nawiedzonych”, to pewnie któryś z nich.

– No, może... Kurde... Zaproszenie od „Dyrektora”... Jaja...

– Woda się zagotowała chyba.

– Aha...

Witek odłożył komórkę na blat i wrócił pod okno, zaparzyć kawę. Marek przewertował jeszcze raz „Białą Księgę”. Po chwili milczenia siedzieli już obaj w fotelach, z poranną kawą na biurku.

– Masz łyżeczkę?

– A, nie... Przecież też pijesz czarną, bez cukru, to po co ci łyżeczka?

– Chciałem zamerdać. – Marek wstał i podszedł do komody.

– To se dmuchnij. Wielkie mecyje... – Witek zademonstrował najprostszy sposób mieszania kawy. – Ty, a jak się „podsyła” „znajomych” z konta na konto?

– Nie wiem... – Marek zasiadł w swoim fotelu i zamieszał kawę łyżeczką. – Nigdy tego nie robiłem. Pewnie jest jakiś „myk”, nie? Oj, wpisz go sobie do wyszukiwarki i tyle. Chcesz?

– Daj, zamieszam...

– A tak w ogóle, Witek... – Marek podał mu łyżeczkę. – Trzeba by się złożyć i kupić jakiś ekspres. Dość już mam tych „trocin”. Z pół roku temu kupiłem sobie do domu i to taki duży, porządny, firmowy. Chociaż mieszkam sam przecież. Ty wiesz, jak smakuje kawa z ekspresu, w porównaniu z tym tutaj?

– Ba. Pewnie. Ale jak namówisz Grześka? Albo Andrzeja? Krzychu pewnie by się dorzucił...

– Witek. Jest nas tu dziesięciu. Taki porządny, na tyle osób, to dwa, trzy tysiące. Powiedzmy, trzy stówy na łeb. Jedno porządne tankowanie. Bo jakiegoś małego gówna nie ma co kupować.

– Trzy stówy? Już słyszę Grześka. Poza tym, kto by go czyścił, co? A dosypywanie kawy?

– Nie wiem. To powinna być jedna osoba, odpowiedzialna za to, żeby nie spieprzyć ekspresu. Ja go mogę czyścić, nie ma sprawy. Raz na tydzień, albo i częściej. O, co dwie służby. A dosypać kawę to każdy głupi potrafi. Ale trzeba by namówić tych najbardziej opornych.

– Najbardziej chytrych, chciałeś powiedzieć. – Witek popił odrobinę gorącej jeszcze kawy. – Ja jestem za. Jak namówisz większość, to Andrzej też się zgodzi. Ale Grzechu? Sam nie wiem... A na pewno będzie z niego korzystać, jak już tu będzie stał. Masz to jak w banku.

– No to z czasem też się pewnie dorzuci. Mogę założyć za niego. Kawa. To jest problem. Pewnie będzie wychodzić z kilogram tygodniowo...

– Oj, to boli... Dobra. Masz dwa głosy, ty też, to jeszcze siedem.

– No, cztery, pięć...

– Może... Wiesz co? Wpiszę go sobie po prostu... Bo ty tyle tego masz... – Witek z uśmiechem kiwnął głową w kierunku leżącego na blacie smartfona.

– Gadanie... – Marek napił się gorącej kawy. – A do biur skoczę teraz, zaraz. Znowu jakieś zasrane żarówki, czy co... „Parówa” wpisał nam na następnej służbie transformatory, widziałeś?

– Taa... Odkurzanie. „Zet – siedem” i coś tam jeszcze, tak?

– „Czwórka”.

– To kilka godzin roboty i kombinezony... No to zbiorniki muszę ogarnąć dzisiaj, nie ma co. I kolumnę u Toczyńskiego. A. No i jeszcze „zapalniczka”.

– Andrzej był wczoraj. Czytaj raporty.

– Był? – Witek sięgnął po „Białą Księgę”. – A, faktycznie... No, to jedno gówno mniej... I dobrze... – Zaczął wertować kartki.


*


Po pogaduszkach o dupie Maryni, po kawie, oplotkowaniu kilku kolegów, Witek wreszcie wyszedł a Marek odetchnął z ulgą. Nareszcie. Co to za pierdoła, pomyślał. Gadatliwy, jak jakaś baba, ta przysłowiowa. Albo przekupka.

Wyjął z kieszeni drugą komórkę, służbową i położył ją na blacie. Później się nią zajmę, pomyślał. Najpierw moja prywatna. Sięgnął po smartfona, włączył.

Nacisnął znaczek Googla, a potem Facebooka. No. Nareszcie.

Ukazał się ekran. Na górze listwa sieci, poniżej fejsa. Pod nią jeszcze jedna, z fragmentem jego zdjęcia i głupim pytaniem: „co słychać”? Poniżej, w „relacjach”, całe zdjęcie profilowe Marka, z napisem: „dodaj do relacji”, a obok, z prawej strony, relacje znajomych z „archiwum” i ich foto – profile. A jeszcze niżej, oczywiście, „osoby, które możesz znać”.

Marek podciągnął opuszkiem palca stronę do góry, by centrum ekranu zajęła ta właśnie część Facebooka. Nowi znajomi. Powiększył nieco obraz. Fotka przedstawiała jakąś uśmiechniętą dziewczynę w okularach. Twarz była wpisana w serduszko stworzone z kolorowych kwiatków. Pod zdjęciem napis głosił: „Edyta Sadowska”, niżej: „4 wspólnych znajomych”. Poniżej link w formie niebieskiego prostokąta z napisem „dodaj”, a obok drugi prostokącik, mniejszy, szary, ze słowem „usuń”. Nawet ładna. Następna...

Powoli przesunął palcem po ekranie w lewo, a z prawej strony ekranu wysunęło się zdjęcie innej osoby, podpis głosił: „Marzena Brzozowska”... Następne zdjęcie. Podpis: „Krzysztof Migalski”. Głupawe selfie, źle skadrowane, przerysowana szczęka... Mogłeś się trochę postarać, facet. Co tam dalej?...

Siedział tak i przewijał zdjęcia nieznanych mu osób, które proponowały mu (i wszystkim innym), że będą jego nowymi „znajomymi”. Znajomi. Jacy tam znowu „znajomi”? Że coś tam puszczą na swoim koncie na Facebooku, że opublikują to, czekając na komentarze osób, które to zobaczą. Ile tych komentarzy? Pięć, dziesięć? Żeby zdobyć sto, trzeba być chyba jakimś pieprzonym celebrytą, narcystycznym ekshibicjonistą. Albo puścić swoje „rozebrane” fotki, czy co... No, ale po co? Żeby nieznani tobie ludzie łaskawie ocenili ten twój żałosny wpis? Żałosny jak skomlenie psa, żeby go pogłaskać po łbie.

Śmiał się, gdy trafił, zupełnie przypadkowo, na sprzątaczkę ze swojego bloku. Dodawał czasami nowych znajomych dziesiątkami, jeśli nie setkami. Dodał i ją, zupełnie nieświadomie. A rozpoznał ją dopiero, gdy trafił na jej wpis. Bardzo ładna, dojrzała kobieta, miła, uśmiechnięta... Romantyczny tekst, można powiedzieć, poetycki, pełen tęsknoty, rozmarzony, ciepły. Bezbłędny ortograficznie. A jak jej kiedyś na schodach zwrócił uwagę, że tylko rozmazuje bród tym swoim mopem, robiąc mokre ślady, to go objechała... Niecenzuralnie raczej. A na „fejsie” – bardzo ładna, miła blondynka. Nic, tylko się w takiej zakochać, takiej romantycznej. I zawsze po tym jej „sprzątaniu” przez kilka godzin czuć było w całym budynku intensywny zapach konwalii, czy czego tam. Syntetyczny zapach chemii gospodarczej. „Konwaliowa blondynka”. Majowa.

E, dobra, pomyślał Marek. Nowi „znajomi” przewinięci, dzisiaj nikogo nie dodam. Nawet nie wiadomo, według jakiego klucza miałbym to robić... Najlepiej – „na pałę”.

Zaczął przewijać stronę Facebooka w dół. Relacje. Co tam dzisiaj się urodziło?

”Paweł Miesiąc. 1 godz”... E, jakiś stary kawał, „suchar”, o jakimś bacy. Czarny tekst na różówym tle, dużymi literami... Bzdet. Nawet nie jest śmieszne.

”Trojka Supera. 2 godz”... „Kto chce być moim karemun xpd?” Jakieś figurki, ludziki na niebiesko na żółtym tle. He. O co tu chodzi? Diabli wiedzą. Dwa znaczki – serduszka, polubienia. Dwanaście komentarzy. Jakaś bzdura, nie ma co nawet zaglądać do tych komentarzy...

Niżej znowu był „Paweł Miesiąc. 2 godz”... Znowu jakiś żałosny „suchar”... Wzrok się zatrzymuje na pięć sekund, potem leci dalej...


  Spis treści zbioru
Komentarze (3)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Zamieszczam początek mojej nowej powieści. Na razie mam jedynie te siedem stron maszynopisu oraz porządnie zbudowany scenopis. Może opublikowanie tego zmusi mnie do pracy, bo jestem strasznym leniem: cały czas wynajduję sobie zajęcia "zastępcze".
avatar
To jest DOBRY początek dobrej historii: czas jak najbardziej teraźniejszy płynie sobie nieśpiesznie, real powieściowy nabiera coraz bardziej określonych kształtów, psychologicznie wiarygodne postacie pojawiają się na scenie wedle rachunku prawdopodobieństwa, dialogi są naturalne, z życia wzięte - i wszystko ma ręce i nogi.

U publiksowego Bartymeusza w podobnym klimacie czytałam Jego świetne szkockie opowieści - ich tytuł, niestety, zapomniałam ("Skośny horyzont"? "Pochyły horyzont"?? coś z horyzontem w tym nagłówku się wywracało, skaszało ukośnie i działo)
avatar
Wirtualna schizofrenia (vide tytuł) - to groźny bardzo świat, mało jeszcze przez nas rozpoznany. Temat na topie
© 2010-2016 by Creative Media
×