Autor | |
Gatunek | proza poetycka |
Forma | proza |
Data dodania | 2022-09-12 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 513 |
Czuła się jak uczennica, której właśnie zadano pracę domową. Nie miała jakiś szczególnych oporów. Wiedziała, że jeśli to zrobi, za kilka lat przekona się, co to dało. Tylko czy ona ma czas na jakieś póżniej, za kilka lat? Wiek dawał jej się we znaki. Przemawiał do niej chorobami, dziurami w pamięci i trudnościami w koncentracji. Walczyła z tymi uciążliwościami, czym tylko się dało. Od krzyżówek po afirmacje, od leków po psychoterapię. Ale coraz mniej wierzyła w ich skuteczność. Coraz częściej patrzyła na siebie z boku. Oglądała swoje ręce jak eksponaty muzealne, nóg dotykała tylko wtedy, gdy zakładała pończochy. One najbardziej przypominały młodość. Dosyć durną i chmurną, ale jej - więc wartą celebracji.
Najlepiej by było ukryć się przed całym światem i sobą. Wtopić się w ścianę, malując na sobie ten sam kolor i wzór, żeby stać się niewidzialną. Tak, czuć się niewidzialną, tego jej było trzeba. To prawda, że miała problemy z tożsamością. Widziała to co dzień na półkach podręcznej biblioteki zastawionej poradnikami typu: jak odnaleźć siebie? Dodatkowo zadawała sobie jeszcze pytanie: i jak nie zgubić, ale robiła to ciszej i mniej natarczywie. Była pewna, że jeśli już coś odnajdzie, to tego nie straci.
Kiedy tylko próbowała zrobić krok w kierunku zmiany czy odrodzenia, jak to nazywają trenerzy, natura za oknem jej pokoju coś wyczuwała. Tym razem wiadra wody spływały po szybach. Umytych dwa dni temu. Punkt dla świata za wyczucie chwili. Na szczęście firanki wciąż wiszą, chociaż tak bardzo chciała z nich zrezygnować na rzecz rzymskich rolet czy żaluzji. Czasem miała dość bojkotowania jej pracy przez mściwą naturę. Wichura przy zgrabianiu liści, nieurodzaj w ogródku, chwasty w szczelinach między kostką brukową. No i deszcz po każdym myciu samochodu.
Poczuła, że mimo wszystko rok będzie lepszy od poprzednich. Chociaż widok z okna zupełnie do tego nie uprawniał. Zima się już skończyła, ale świat wyglądał równie żałośnie jak kot skąpany w kałuży, który drży z zimna i czeka pod drzwiami na ratunek. Brak słońca nie da się zastąpić nawet największą dawką witaminy de trzy. A brudnej zieleni cisów nie poprawi najlepsza technologia robienia zdjęć. Chciała zrobić ich kilka. To miał być nowy projekt.
Życie na wsi nie należy do najciekawszych, ale zawsze coś się dzieje. Przynajmniej takie zdanie przeczytała, na którejś ze stron poradnika dla amatorów fotografii. Zmrużyła powieki, żeby wyostrzyć wzrok i w tej chwili dostrzegła dwie postaci wspinające się po schodach sklepu. Do niedawna jedynego we wsi. Teraz drugorzędnego, po markecie i po prywatnej inicjatywie. Ludzie pozdrawiali się skinieniem głowy, zatrzymywali się na chwilę, żeby założyć maski i wolnym krokiem wchodzili do środka. Było po dziesiątej, więc pewnie emeryci - pomyślała, no i teraz ona nie może iść kupić chleba. Dopiero za dwie godziny… Zrobiła kilka zdjęć i przetoczyła się korytarzem na drugą stronę domu.
Tutaj słońce zostawialo swiatlo, przed którym zmrużyła powieki i próbowała dostrzec coś oknem. Od pewnego czasu chodziło tutaj więcej ludzi. Przychodzili do pracy urzędnicy, przybywało penitentów. Ludzie powoli przyzwyczajali się do pandemii. Otwierały się drzwi instytucji.
Rzeczywiście ktoś wchodził do domu kultury. Wielki budynek mógł przytłoczyć swoimi gabarytami, ale nowoczesność bryły jak na wiejskie realia dawała do zrozumienia, że na prowincji też można tworzyć coś nowego. Byłaby dumna i ona z tego faktu, gdyby mogła tak po prostu wyjść z domu i pójść, gdziekolwiek zamarzy. Od kilku dni już wiedziała, że nie zwariowała. Ale mogło się tak stać!
Choroba nie zdradziła się żadnym najmniejszym objawem. Nagle zaczęła boleć ją głowa. Nic na ten ból nie pomagało. Musiała szukać ratunku, co w pandemicznej rzeczywistości oznaczało więcej niż niemożliwe. O czym bardzo szybko się przekonała na sorze, gdy wykryto u niej koronawirusa i położono do izolatki. Przez cała noc modliła się o przetrwanie. Bo myśli, które ją nawiedzały mogłyby zabić niejednego twardziela.
Na szczęście wyszła ze szpitala następnego dnia. A po godzinie była w swoim domu. Ciagle chora i ciagle w ramionach obłędu, ale już wiedziała, że musi się zaopiekować sobą sama. Inaczej umrze. Nie, nie z powodu wirusa, ale z powodu strachu o życie syna i męża, którzy na pewno sobie nie poradzą…
Codziennie walczyła o przetrwanie. Wyznaczała sobie kolejne zadania i czynności do zrobienia. Drżącymi rękami przygotowywała posiłki, wspinała się po schodach i odkurzała podłogi. Stałe towarzyszyło jej przekonanie, że musi zdążyć wyprasować ubrania, bo jeśli coś by się jej stało, to przez kilka dni domownicy będą jeszcze mieli co na siebie włożyć. Potem to już jakoś się zorganizują.
Na wsi spotyka się ciagle tych samych ludzi, więc nie była ich spragniona. Wiedziała, że po południu zaczną się zajęcia fitness, wcześniej w równym szeregu ustawią się auta i rowery. Za chwilę z samochodów wysiądą dzieci, które pobiegną na kółka wszelkiej możliwej twórczości. Potem właściciele psów przejdą ze swoimi pupilami lub samotni spacerowicze dokonają popołudniowego rytuału. Jeśli chciałaby iść do kościoła, mogłaby zobaczyć tę cześć mieszkańców wsi, którzy nie boją się pandemii. Nie zakładają masek, wierzą, że Bóg niszczy wirusa w świętym miejscu.
Ona zakłada maski, nawet w kościele, więc tam też czuje się obco. Dlatego woli modlić się w domu. Klęka, kiedy nikogo nie ma blisko. Często płacze, wzywa swojego Boga i błaga o cud. Zanim wstanie z kolan, już wie, że modlitwa znów nic nie dała, bo ciagle czuje ten ból głowy. I cudu nie będzie…
Między kościołem a jej domem znajduje się posiadłość od lat pozostawiona samej sobie. Kiedyś należała do krępego właściciela tartaku, który spieszącym się na pekas nie odwzajemniał pozdrowień. Był dziwny. Mówili, że zjadał koty a ich skóry nosił obwiązane wokół lędźwi. Też się go bała. Kiedy miała się z nim minąć na chodniku, przechodziła na drugą stronę ulicy. Przez lata spoglądała na tę posiadłość w środku wsi jak na niedostępną twierdzę. Ale właściciel umarł i szybko okazało się, że ogród zarosły chaszcze a dom popadł w odrętwienie.
Najgorsze są umarłe domy, które trzeba ożywić. Wiedziała o tym doskonale. Jej dom był trupem przez trzydzieści lat. Zanim go ożywiła rodzina i lata starań o wygody i wygląd posiadłości, minęły następne trzydzieści. Teraz przez okna tego domu może patrzeć na świat. Czy jeszcze czemuś się dziwi? Tak, dziwi się, że nawet zza szyby świat ciagle jest wart życia.