Przejdź do komentarzyWystarczy jeden cud
Tekst 1 z 8 ze zbioru: PERUKA
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2012-08-23
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń2319

WYSTARCZY JEDEN CUD



- Mało – mówiła kobieta warząca w ulicznej garkuchni ryż na mleku. – Dwadzieścia soli to mało, by przeżyć w Limie jeden dzień.

- Ale  t y  jesteś hojna, mamacita . Ładujesz do pełna ryżu i marmolady nie szczędzisz...

- Nie oszukam ślepca – zaklinała się. – Zanieś mu to zaraz na górę.

Mówiąc „na górę” miała na myśli kładkę dla pieszych, rozpiętą nad całkowicie o tej porze roku wyschniętą rzeką Rímac. Skalnemu korytu rzeki wiernie towarzyszyła ruchliwa droga przelotowa, dająca początek Autostradzie Panamemerykańskiej. Nad tą bliźniaczą wiązką: chybką arterią komunikacyjną i leniwą żyłą rzeki, frunęła dziewczyna z arroz con leche , postać o nogach i szyi tak rażąco krótkich, jak gdyby postanowił na nich przyoszczędzić skąpy Stwórca. Ta osobliwa sylwetka powiodła mnie ponad wielkomiejskim kanionem ku Wzgórzu Świętego Krzysztofa. Na drugim końcu kładki parujący ryż przyjął starzec w brudnym chałacie i zrobił to z dziwną wytwornością.

Cały starzec to było dwoje oczu, których pozbawił go los. By lepiej mu się przyjrzeć, skorzystałem z usług pucybuta. Nie bez oporów wpatrywałem się w pochłaniającego gorący ryż żebraka zanim dotarło do mnie, że przecież mogę zupełnie swobodnie zaglądać w te błyszcząco-różowe, całkowicie pozaciągane bliznami oczodoły, bo czyż istniało jakiekolwiek prawo natury, które pozwalające takim oczom widzieć? Twarz ślepca stopniowo przestawała budzić we mnie strach i dochodziłem do wniosku, że gdy wyzbyć się tej pierwszej i skądinąd uzasadnionej estetycznej odrazy, w jej rysach nawet pomimo braku oczu można dostrzec ślad pociągającego wyrazu. Mierzyłem się zatem ze spojrzeniem ślepca, usilnie próbując wyraz ten zdefiniować. Niestety pucybut uwinął się z moim obuwiem zaskakująco szybko i zmuszony postąpić ku któremuś z końców kładki, zdecydowałem się zejść na przeciwległy brzeg Rímac, starca zostawiając za plecami.

Dzielnica, do której schodziłem dzieliła nazwę z umierającą w agonii rzeką. Dominantą urbanistyczną Rímac było ukryte we mgle Wzgórze Świętego Krzysztofa. Jaskrawe plamy domostw: fioletowe, kanarkowe, niebieskie, pięły się po jego eterycznych zboczach i trudno uwierzyć, że ich dachy zdołały utrzymać na barkach nawet te kilka kościelnych wież i kopuł, którymi mogło się poszczycić Rímac. Z tej odległości dzielnica wydawała się kolorowa i czysta, zaledwie przyprószona miejskim smogiem, a jednak mieściła w sobie coś odpychającego, co kazało mi przystanąć na schodkach kładki i rozważyć powrót na przeciwległy brzeg rzeki.

Czyjaś ręka spoczęła na moim ramieniu, a ja wzdrygnąłem się na myśl o ślepcu.

- Amigo – powiedział.

- Zostaw – syknąłem, nie wiedząc czego się spodziewać po tego rodzaju spotkaniu.

- Pomóż mi zejść na dół. Jestem ślepieńki jak ta noc nad Cajamarką .

Objął mnie pewnie w pasie: jedną ręką z tyłu, drugą gdzieś u suwaka kurtki. Schodziliśmy z kładki powoli i tak jak konająca rzeka mijała się z drogą ekspresową, tak myśmy się mijali z tłumem wchodzących po schodach ludzi. Starzec co chwila zbierał jałmużnę pod różnymi postaciami: od miłosiernych spojrzeń po przekąski za kilka centavos, a ja chcąc nie chcąc, razem z nim przyjmowałem te ofiary wartkiego przeciwprądu. Rzucał się w oczy – wyższy od przewijających się po mieście ludzi, ze skórą mlecznobiałej barwy, do tego bezsprzeczne ślepy, co jednak nie stało na przeszkodzie, by spytał:

- Chcesz zobaczyć świat?

- Spieszę się – skłamałem.

- Pokażę ci całe Rímac, amigo. Wystarczy że poprosisz.

Nie czekając na odpowiedź skręcił w szeroką ulicę Chiclayo. Gdzieś przed witryną sklepiku z dewocjonaliami zlizał pył ze spierzchniętych ust (wciąż miał je otwarte) i rozpoczął swój tour, szczerząc przerzedzone zęby i zapewniając, że nie ma miasta nad Miasta Królów.

Szliśmy wzdłuż niskich kolonialnych pałacyków, których chwała musiała się skończyć razem z okresem Wicekrólestwa. Starzec wskazywał mi te zaniedbane wille o ledwie już dostrzegalnym, tak wyważonym kolonialnym detalu, teraz upstrzone reklamami i afiszami wyborczymi, a mówił o ich loggiach i portalach, jak gdyby wciąż tkwiły w epoce swej największej świetności. Już nie ja prowadziłem. Jedynie goniłem za ślepcem, zaskakująco pewnie kroczącym po bezdrożach Rímac. Wierny obieranym azymutom, które w żaden sposób nie respektowały przebiegu podwórzy i ulic, przekraczał je po swojemu, na wyczucie, nie zważając na przejeżdżające mikrobusy u mototaksówki, jednak pojazdy cierpliwie się przed nim zatrzymywały, jak gdyby to on był panem tej z każdą kolejną przecznicą ubożejącej dzielnicy.

Przy niewielkim skwerze rozciągniętym wzdłuż muru z majestatycznym napisem „Solidarność narodu”, handlarze rozstawili swoje prowizoryczne stragany na trójkołowych rowerach. Zwolniliśmy, by i tu starzec mógł odebrać dziesięcinę: trochę nadpsutych owoców i resztki z garkuchni. Sprzedawcy  płyt puszczali z magnetofonów skoczną cumbię gdy ślepiec przeżuwał słodkiego ziemniaka i recytował tekst tanga „La flor de la canela”.

Z bazaru prowadził mnie do – jak zapewniał – najpiękniejszego parku świata.

- Wystarczy, – powiedział przełykając łapczywie – wystarczy przyjść tam po zmroku, by zobaczyć La Perricholi  i innych starych znajomych. La Perricholi... – powtórzył z rozkoszą. – Powiem ci, gdy będzie przejeżdżać. Ma złotą karetę, amigo, wystarczy ją zobaczyć!

Park zwany Alameda de los Descalzos  okazał się opustoszałym skwerem, wtopionym w dwubieg ulicy Atahualpa. Od jezdni odgradzał go wysoki metalowy płot i dwa rzadko obsadzone rzędy palm. Ponad główną aleją co jakiś czas nachylały się tęskne, oszpecone personifikacje znaków zodiaku, przemalowane na siną zieleń. Obok nich poustawiano kamienne dzbany i ławki. W parku nie było nikogo, tylko niziutka, może piętnastoletnia dziewczynka w zaawansowanej ciąży zmierzała z naprzeciwka, taszcząc dwa wiadra wody.

- Lubimy się tu przechadzać – powtórzył ślepiec, kłaniając się ciężarnej.

- Niech Bóg wam błogosławi – wyśpiewało dziecko.

- Zegary – wyszczerzył zęby, bo dobiegło nas bicie kuranta. – Już dawno nie słyszałem w Limie.

Mówił, że ten park zbudował wicekról Manuel de Amat y Juniet, Katalończyk, którego nikt tu nie lubi. La Perricholi, kobieta rzadkiej urody, mieszka tam, w Quinta de Presa, którą także podarował jej Amat. Jest jeszcze Park Wód po drugiej stronie Alameda. Brodząc jasną nocą w największej z jego fontann, można dotknąć księżyca. Wystarczy zanurzyć dłoń.

- Nie chciałbyś, joven ? Nie wierzę. My wszyscy w Limie dzielimy zachcianki La Perricholi.

- Czy już przejeżdżała kareta? – pytałem nieco zirytowany.

- Nie, nie. Za jasno – odparł z przerażającym grymasem. – Ale amigo – zaaferowany wskazał jedną z dwunastu rzeźb, klasycystyczną Temidę, jak gdyby prezentował przedmiot w domu aukcyjnym. – Waga, włoski marmur, buenazo.

Na końcu zaprowadził mnie w stronę budynków mieszkalnych. Poupychano je chaotycznie na skalnych półkach wzgórza, okraszając do tego fałszywą feerią: fiolet, róż, cynober. Tu zaczęły nam towarzyszyć natrętne psy. Wychynęły zza rogu socjalnej jadłodajni, gdzie starzec odebrał kolejną jałmużnę i odtąd, nieprzerwanie ujadając, podążały za nami po ścieżkach, uwikłanych w labirynt domostw. W końcu to psy zaczęły prowadzić. Wybierały coraz skrzętniej poukrywane schodki i przesmyki, a ślepiec w zupełnym milczeniu podążał za ich głosem.

Tak wspinaliśmy się ku najuboższym tarasom dzielnicy. Wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie żadna ściana ani żaden kawałek blachy falistej nie przesłaniał widoku na spowite gęstą mgłą miasto. Stąd jego tętnice i żyły, jego ulice i kwartały zlały się w wielki potworny organizm, wyrzucony na brzeg oceanu jak parujący wieloryb. Dotarliśmy do końca Rímac. Zamilkły psy.

- Tu kończy się ich opowieść, joven. Tu kończy się miasto Lima – oznajmił ślepiec ze skraju urwiska.

Wtedy odwrócił się, jak gdyby ze mną chcąc dzielić ten widok niedoli, to targowisko nędzy fałszywie podmalowane na cynobry i fiolety, a którego sam nie mógł zobaczyć. Niespodziewanie zaczął błogosławić miastu swojego życia: ludziom, wiodącym tu szczęśliwe chwile w dostatku, wszelkiemu ptactwu, psom i innym zwierzętom, pałacom i wicekrólom, kobietom, których uroda nigdy nie przeminie i bogactwu, które jest zbyt wielkie, by kiedykolwiek mogło się wyczerpać. Mnie też błogosławił. Miał w sobie ten obrządek coś prawdziwie szatańskiego, co na ułamek sekundy odmieniło przede mną oblicze ubogiego Rímac. Na tę ulotną chwilę zapomniana dzielnica La Perricholi zamigotała wszelkimi ziemskimi rozkoszami, dawnymi i obecnymi, które jak egzotyczne węże, musiały się przecież gnieździć gdzieś pod skórą tego potwora.

Starzec zamilkł i wyciągnął dłoń po jałmużnę.

- Pamiętaj, amigo – wyszeptał z ustami wykrzywionymi w osobliwym uśmiechu. – Pamiętaj, co teraz ci powiem: wystarczy jeden cud.

- Jeden cud tu chyba nie wystarczy – ze smutkiem poddałem w wątpliwość, patrząc na zubożałe Rímac.

Jakiś błysk przemknął po gładko zarośniętych oczodołach starca. Być może to tylko promień ukrytego słońca odbił się od jego oszpeconej twarzy, gdy ślepiec zachłannie chwytał dwudziestosolowy banknot i szczerzył zepsute zęby.

- Wystarczy jeden cud – mówił – a wszystko to zobaczę.

  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Trudno o bardziej pochlebny komentarz, dziękuję! Ps. Czy nie za bardzo pompatyczne ta miniatura?
© 2010-2016 by Creative Media
×