Go to commentsArs Moriendi
Text 8 of 9 from volume: Licho
Author
Genrehorror / thriller
Formprose
Date added2014-05-21
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2549

W salonie panował półmrok. W kominku wesoło trzaskał ogień dając jedyne światło na pomieszczenie.

Jacek siedział przy fortepianie wciskając wolno klawisze. Poszczególne dźwieki nieśmiało przedzierały się przez odgłosy burzy.  Gdy Albert wszedł do salonu zauważył, że butelka rumu, stojąca na blacie instrumentu, jest już do połowy pusta. A może w połowie jeszcze pełna? Usiadł na wielkim, skórzanym fotelu i położył strzelbę na kolanach. Jacek sprawiał wrażenie jakby w ogóle go nie zauważył. Naciskał klawisze delikatnie ruszając głową i dopiero po chwili, Albert zorientował się, że ma zamknięte oczy.

— Jak twoja głowa Jacku?

Mlasnął.

— Jak twój reumatyzm, starcze? – wykrzywił usta w grymasie przypominającym uśmiech. – Musi cie kurewsko boleć kiedy pada.

Albert poczuł jak pocą mu się dłonie.

— Nikt nie wie, że mam reumatyzm. – spojrzał na niego starając się zachować spokój. – Nikt kto jeszcze żyje.

Kolejne dźwięki wybijane na starym instrumencie powoli układały się w całość i Albert poczuł, że przechodzą go dreszcze.

— Znam tą melodię. – szepnął.

Zacisnął dłonie na strzelbie i starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, powoli podniósł się z fotela.

— Nie wątpię, że ją znasz ty stara, gruba świnio.

Jacek wciąż miał zamknięte oczy. Muzyka rozchodziła się po całym salonie zagłuszając trzaski palonego w kominku drewna. Albert ostrożnie zbliżał się do Jacka. Dopiero gdy znalazł się dostatecznie blisko, zobaczył, że pisarz już nie dotyka klawiszy.

— Ty – szepnął wymierzając koniec lufy w jego stronę.

Jacek podniósł głowę, wbijając wzrok z przekrwionych oczu w jego stronę. Purpurowy mięsień miotał się na prawo i lewo, oblizując sperzchnięte wargi.

— Ścierwo! – wrzasnął rzucając się w stronę mężczyzny.

Albert był na to przygotowany.

Cofnął się o krok, tak by idealnie wyważyć środek ciężkości i gdy tylko Jacek znalazł się wystarczająco blisko, z całej siły uderzył go drewnianą kolbą prosto w twarz.

Pisarz runął z hukiem na podłogę. Szybko próbował wstać, lecz Albert przycisnął mu gumiakiem szyję.

— Kurwo! Kurwo! – wrzeszczał Jacek drapiąc podłogę.

Krew z poranionych palców i kawałki paznokci znaczyły czerwone ślady na wypolerowanych deskach.

— Znowu zaczęłaś tu szaleć – odezwał się Albert dociskając mocniej but do jego szyi. – Mówiłem, że cię znajdę. Znajdę i zabiję.

— Ścierwo!

— Wrzeszcz, zawsze to robisz. Chce rozmawiać z Jackiem.

— A ja chcę żebyś wsadził sobie kutasa w dupę! – zaśmiał się. – Widzę wszystko i wiem wszystko, co daleko i blisko. Jestem wszędzie a po mnie niczego nie będzie. Dziwko! Jam jest Licho!

Piskliwy krzyk wydobył sie z jego popękanych ust. Purpurowy język szalał a przekrwione, rozbiegane oczy otwierały sie i zamykały.

Oni to robią, robią to wiesz o tym, zrób to, zrób co ci radzę. Dobry chłopczyk. A teraz powiedz jej. Powiedz! – Białka pojawiały sie i znikały a z ust i nosa zaczęła sączyć się brunatna piana. Jacek przechodził atak padaczki lecz nie przestawał mówić. – Kto to jest, co to za facet? Jacek boję się. Gadaj, gadaj wszystko. Puść to boli. Dlaczego mi to robisz? Gdzie Kuba? Zostaw mojego syna. Dziwka puszcza się, puszcza jak szmata. Puśc ją wolno, wolno ją puść. Odejdź! Nie! Kuba! Jesteśmy małżeństwem, masz stać przy moim boku do jasnej cholery. Byliśmy małżeństwem Jacek. Jacek to boli! Milcz szmato. Zabij ją, zabij ją teraz. Teraz, teraz ją zabij! Wracaj tu! Zostaw mnie, proszę! Zrób to jak mężczyzna! Zdechniesz tu. Aaaa!

Potężny podmuch wiatru wyrwał okna z zawiasów. Grzmoty łączące się z krzykiem wypełniały teraz całe pomieszczenie, lecz było też coś jeszcze. Gdzieś z zewnątrz, w ciemnych połaciach lasu rozbrzmiewał jeszcze jeden dźwięk. To było wycie.

Albert spoglądał na miotającego się na podłodze Jacka. Wiedział co musi zrobić. Był tylko jeden sposób by pozbyć się tego co teraz znajdowało się wewnątrz mężczyzny. Przystawił mu lufę do twarzy, która z każdą sekunda coraz mniej przypominała ludzką.

— Wybacz mi Jacku.

— Tato! – dobiegł ich głos Kuby.

Albert spojrzał na wyrywającego się z objęć Marty chłopaka. Krzyczał i szarpał się z przerażenia. Stojąca obok nich Ola płakała a wiatr targał jej blond włosy. To wystarczyło. Ułamek sekundy otworzył furtkę, która miała wprowadzić zaplanowany bieg wydarzeń na zupełnie nowe tory.

Jacek chwycił Alberta za nogę i energicznym szarpnięciem przekrecił ja w prawo. Mężczyzna zachwiał się. Strzelba wypaliła tworząc obok głowy leżącego potężną dziurę. W ciągu ułamka sekundy Jacek stał już na nogach. Chwycił stojącą na fortepianie butelke i cisnął nią do kominka. Płomienie buchnęły prosto w twarz Alberta. Starzec stęknął po czym upadł na podłogę.

— Albert! – krzykneła Marta wciąż kurczowo trzymając Kubę i Olę.

Najpierw zajęły się zasłony i drewniane ornamenty wokół kominka.

— Uciekaj! – wrzeszczał Albert. – Zabierz je stąd!

Marta była przerażona. Całą południową ścianę domu trawił już ogień i wiedziała, że za chwilę mogą znaleźć się w śmiertelnej pułapce. Ale przecież był jeszcze Jacek. Był tu przed chwilą! Gdzie on jest? Szarpnęła mocniej za kurtki i po chwili znaleźli się na zewnątrz. Pioruny uderzały co chwilę a ulewny deszcz, niesiony chłodnym wiatrem, atakował ich twarz z flanki.

Albert wciąż był lekko oszołomiony. Twarz piekła go niemiłosiernie a ostry dym zaczynał wpełzać do jego płuc. Powoli podniósł się na nogi i rozejrzał wokół siebie. Ogień, podsycany powietrzem wpadającym przez zniszczone okna, zaczął trawić coraz to większe obszary domu. Dym i gorąc ograniczały jego pole widzenia. Rozejrzał sie lecz nigdzie nie mógł znaleźć swojej strzelby.

Nagle poczuł ostry ból przeszywający jego łydkę. Krzyknął i spojrzał na dół. Tuż obok jego nóg leżał Jacek. Rozpłaszczony na podłodze, niczym robak po spotkaniu z butem, patrzył na niego z uniesioną głową. Patrzył i śmiał się.

— Bubu zrobiłem ci. – zaśmiał się piskliwym głosem i przekrecił nóż wbity w jego łydkę. – Ars moriendi ścierwo!

Albert ponownie upadł lecz tym razem nie miał ani chwili wytchnienia. Poczuł jak coś niesamowicie ciężkiego przygniata jego klatkę piersiową. Jacek siedział na nim starając się wbić ostrze w jego szyję jednak potężne dłonie starca wciąż stawiały opór. Na jak długo?

Ogień rozprzestrzeniał się w mgnieniu oka. Ściany w salonie paliły się muskając sufit. Przez niewielki korytarz płomienie dobierały się do kuchni i Albert przypomniał sobie o butli z gazem stojącej pod zlewem. Zbierając w sobie resztki sił, chwycił jedna dłonią rękę Jacka a drugą wymierzył mu lewy sierpowy prosto w skroń. Raz, drugi, trzeci. Chwycił go mocno za włosy i odrzucił na bok prosto w płomienie. Ostry pisk przeciął powietrze niczym brzytwa, która kilka dni wcześniej pocięła na kawałki Wójta. Krew z przeciętej tetnicy na jego nodze tryskała niczym gejzer i Albert poczuł jak dopada go senność. Ponownie rozejrzał się wokoło. Jacka nigdzie nie było a ogień niewzruszenie dobierał sie do jego skóry. Czas stąd spieprzać. Resztkami sił podniósł sie i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku wyjścia.



— Musimy im pomóc! – wrzeszczał Kuba wyrywając sie z objęć Marty. – Tam jest mój ojciec, zrób coś!

Marta kurczowo trzymała chłopaka.

— Nie Kuba. Nie możesz tam wrócić.

— Tam jest mój tata!

—Kuba! – krzyknęła szarpiąc go za ramiona. Spojrzała mu prosto w oczy. – Tam nie ma twojego taty.

Kuba próbował wyrwać się lecz ona nie zamierzała mu na to pozwolić. Po chwili szarpania oboje znaleźli się na ziemi. Chłód błota i wody od razu wsiąknął w ubrania. Płacząca obok Ola nagle dostała ataku histerii gdy kolejny podmuch wiatru zwiał płachtę z leżących obok zwłok Kowalczyka. Dziewczyna zamknęła oczy i jak w transie zaczęła recytować.

— Aniele Boży, Stróżu Mój. Ty zawsze przy mnie stój...

Powietrze rozciął ostry odór stęchłej sierści.

Marta już miała się obejrzeć gdy nagle...

— Albert! – krzyknęła Ola.

Starzec stał w drzwiach podpierając się o framugę. Języki ognia wydobywały się przez wszystkie okna tworząc z Jeleniej Twierdzy ogromne ognisko.

— Albert uciekaj!

Mężczyzna ruszył do przodu gdy nagle zatrzymał się w pół kroku. Na tle blasku bijącego z płonącego domu Marta dostrzegła zarys postaci wyłaniający się za starcem.

— Albert!

Starzec spojrzał na swoją klatkę piersiową z której teraz wystawało uplamione jego własną krwią ostrze.

— Licho nie śpi. – usłyszał.

Jacek wysunął nóż i potężnym kopnieciem zwalił mężczyznę na drewniany taras. Stał na tle płonącego domu a blask ognia uniemożliwiał dostrzeżenie jego twarzy.

Marta krzyknęła i zakryła usta dłońmi. Oswobodzony Kuba cofnął się za nią na czworaka. Nagle, odór dochodzący z lasu stał się jeszcze bardziej wyrazisty.

Marta ukradkiem spojrzała za siebie i poczuła jak serce podchodzi jej do gardła. Pierwsza łapa odciśnięta w grzaskiej ziemi. Ciężki i charczący oddech. Obłoki pary wydobywające się z nozdrzy. Patrzyli na wyłaniającego się z ciemności wilka. Za nim pojawił się kolejny i jeszcze jeden. Marta przyglądała sie jak wataha, krok po kroku, opuszcza las i kieruje się w ich stronę.

Przyciągnęła dzieci do siebie, lecz to nie oni byli celem. Zwierzęta mijały ich i warcząc i ryjąc łapami w ziemi zbliżały się do płonącego domu.

Jacek cofnął się o krok i przybrał postawę gotową na atak. Wilki zerwały się do biegu, sprawnie pokonując grząski teren. Marta z przerażeniem patrzyła jak pierwszy z nich pada trafiony brzytwą. Następne z wściekłością rzuciły się na pisarza i wpadając do środka znikneli w płomieniach. Opalana butla gazowa ustapiła i północna część domu eksplodowała. Dach zaczął się walić wzbijając w powietrze tumany iskier i zasypując Martę i dzieciaki odłamkami. Po kilku chwilach Jelenia Twierdza zapadła się grzebiąc wszystko.

— Ars moriendi. – szepnęła przytulając płaczące dzieciaki do siebie.

Szalejąca nad ich głowami burza zaczęła zanikać. Drzewa zastygły w spokoju a targający włosami Oli wiatr zamilkł. Ulewny deszcz zamienił się w lekką mżawkę, jak gdyby Matka Natura pozwalała by trawiący zgliszcza ogień doszczętnie pochłonął wszystko i wszystkich wewnątrz.

Jednak kilka godzin później, gdy adrenalina, szok i strach ustapią miejsca zmęczeniu, Marta bedzie mogła przysiąc, że z płomieni, prócz dźwieków trzaskającego ognia, dochodziło coś jeszcze. Śmiech. Śmiech i... Mlaskanie.


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media